Nie będzie przedwiośnia
i
zdjęcie: Francesco Ungaro/Pexels
Przemyślenia

Nie będzie przedwiośnia

Wojciech Engelking
Czyta się 8 minut

Dla tych, którzy urodzą się, kiedy globalne ocieplenie na dobre rozpanoszy się na świecie, duża część powstałej przed jego uderzeniem literatury będzie niezrozumiała – bo i jak mają zrozumieć koncept czterech pór roku ci, którzy poznają jedynie lekkie zimy oraz upalne lata?

Dzień, którego nie było

Kilka tygodni temu skończyłem pisać powieść, której akcja toczy się na początku lat 60. w Warszawie. Jeden z moich ulubionych fragmentów to opis pierwszego wiosennego dnia po mroźnej zimie. Wiecie: na trawnikach gdzieniegdzie zalega jeszcze śnieg, ale w powietrzu wibruje już ciepło, dziewczyny rozpinają płaszcze i zdejmują szaliki, ogólnie rzecz biorąc: czuje się, że okres, gdy chłód trzymał miasto jak imadło, odszedł w zapomnienie. W przypływie pychy pomyślałem, że ów passus sprawi radość nie tylko czytelnikom pierwszego wydania, ale też tych, które, być może, ukażą się za kilkadziesiąt lat. Parę miesięcy później sam począłem opisanego dnia wypatrywać. W końcu zdarzał się co roku, a ja, podobnie jak bohater powieści, zawsze go uwielbiałem.

Tylko że w 2020 r. ten dzień nie nadszedł. Zima okazała się lekka i próżno było szukać ulgi topniejących śniegów: żadne śniegi nie stopniały, bo też w ogóle, przynajmniej w stolicy, nie spadły. W wiosennym płaszczu chodziłem już w styczniu, warszawianki także nie zapinały się pod szyję. I wtedy zrozumiałem, że jeśli wskaźniki globalnego ocieplenia się nie zmienią, głupotą jest przypuszczać, że jeszcze kiedyś się podobna okoliczność w Warszawie zdarzy. Fragment, z którego byłem tak dumny, okaże się więc dla czytelnika za kilkadziesiąt lat zupełnie niezrozumiały – przynajmniej na poziomie emocji, jakie w nim chciałem wywołać. Nie będą to te, które towarzyszą ludziom, gdy opisany przeze mnie dzień ich spotyka, bo ich – po prostu – nie spotka.

Pociesza mnie to, że jako pisarz nie będę wtedy w najgorszym towarzystwie. Ci Europejczycy, którzy poznali tylko bezśnieżne zimy, będą wszak mieli spore trudy z pojęciem rozkoszy, jaką hrabia Rostow u Tołstoja odczuwał na wspomnienie siedzenia przy ogniu w wiejskim domu w grudniową rosyjską noc; ze zrozumieniem, jakim horrorem musiało być dla littellowego Maxa Aue przebywanie w mroźnym Stalingradzie (dla bohatera Płaszcza Gogola zaś – w Petersburgu; Rosja jako scenografia prozy oznacza mróz, wakacyjne miesiące nigdy nie są tam apokaliptyczne). Zdanie, że ostatnie lato było chłodne, otwierające którąś z powieści Doris Lessing, skwitują uniesieniem brwi, a wspomnienie upału, od którego rozpoczyna się Szklany klosz, będzie dla nich wspomnieniem upału zupełnie innego, niż dla Sylvii Plath – i zdziwią się, że jej narratorce starczyło w przygniecionym masami upalnego powietrza Nowym Jorku siły na umawianie się na randki. O tym, że Przedwiośnie będzie dla nich obcym wyrazem, a los tytułu Żeromskiego podzieli, zapewne, Śnieg Orhana Pamukanie wspomnę. Za to pewnie lepiej niż my odczytają XIX-wieczny pęd jeżdżenia po Europie w poszukiwaniu dobrego klimatu („Do Syrakuz! Sy-ra-kuz na Sy-cy-lii!” – zachęcał obcesowy lekarz w Braciach Karamazow) i inhalowanie się alpejskim powietrzem u Tomasza Manna. Spis rzeczy niezrozumiałych będzie jednak od tych do pojęcia dłuższy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Znalazłszy się w epoce między dwoma klimatami, tym znośnym dla życia i tym nieco mniej, znaleźliśmy się też między dwiema tradycjami powieściowymi. Pisarzom zostają w takich okolicznościach dwie rzeczy: notowanie szczegółów tego, jak jeden wiek przemienia się w drugi – i przewidywanie, jak ten ostatni będzie wyglądał.

Rdzewiejące słońce

Co może być pocieszające: nie jesteśmy pierwsi. Kiedy 15 lat temu Robert Macfarlane nawoływał na łamach „The Guardian”, by prozaicy wzięli na warsztat problematykę zmian klimatycznych i ich konsekwencji, mógł powieść, która o podobnych sprawach traktuje, znaleźć na półce z klasyką. Konkretnie: z literaturą wiktoriańską.

Gdy w roku 1862 angielski fizyk nazwiskiem William Thomson ogłosił, że świat czeka radykalne ochłodzenie, na koncept ten rzucili się autorzy tacy, jak John Ruskin (w liście do przyjaciela piszący, iż chciałby wierzyć w Apolla, ale nie może, bo słońce rdzewieje), H. G. Wells czy Thomas Hardy. U autora Wojny światów to nadciągający na ziemię mróz jest przyczyną, dla którego ludzkości udaje się wygrać z Marsjanami. Hardy nadchodzącą zmianę klimatyczną wprost wiążę z rewolucją przemysłową – jego Tessa szczególnie mroźnej zimy doświadcza, gdy pracuje na farmie, gdzie wielką rolę odgrywają maszyny, jej ukochany Alec przed niemożliwą pogodą ucieka zaś z Anglii do Brazylii – tylko po to, by odkryć, że jego organizm nie jest przystosowany do tamtejszych temperatur. Jak twierdzi Sarah Kennedy, śladów strachu przed ochłodzeniem można doszukiwać się jeszcze w literaturze lat 20. XX w. (w O chorowaniu z 1925 r. Virginia Woolf pisała, że upał wkrótce opuści świat, dwa lata później D. H. Lawrence przekonywał zaś, że razem z nim uczyni to światło). Wielkie zmiany klimatyczne brał na warsztat także Juliusz Verne, acz powody, z racji których w jego prozie mogą się one wydarzyć, są już całkiem fantastyczne – w Świecie do góry nogami z 1889 r. ambitni inżynierowie zamierzają zachwiać osią ziemi, w wyniku czego na całym świecie ma zapanować taki sam klimat, część lądów zaś ulec zalaniu.

„Powieściowym teoriom, popychającym się wzajemnie postrzępionymi krawędziami, brakuje rozmachu – obwieszczał w 1932 r. dziekan William Inge w mowie wygłoszonej w Brytyjskim Instytucie Filozoficznym. – A przecież koniec jest pewny. Nasza rasa wymrze, i żadna o niej pamięć nie przetrwa. Nastąpi kosmiczny pannihilizm”.

Czy dziekan Inge, gdyby trafił do którejś z księgarni AD 2020 i zerknął na półkę ze współczesnymi powieściami biorącymi na warsztat zmiany klimatyczne, powtórzyłby swoją druzgocącą ocenę? I tak, i nie. Dzisiejsza cli-fi (termin pierwszy raz użyty przez dziennikarza Dana Blooma na początku tego stulecia) przede wszystkim zajmuje się, jak pisze amerykańska literaturoznawczyni Heather Houser, prognozowaniem, jak aporie współczesnych nam systemów polityczno-ekonomicznych mogą się rozkleić pod wpływem pary z gotujących się oceanów. Te ostatnie jednak – podobnie jak wielkie powodzie i ogólna powszechność tropikalnych temperatur – służą jeno za pretekst: małą kostkę domina, która ma za zadanie przewrócić kilka większych. I tak, dla przykładu, w Roku Potopu Margaret Atwood, bardziej niż nad klimatyczną katastrofą, zastanawia się nad tym, jak przetrwa w niej wyobraźnia religijna; Jeanette Winterson w Kamiennych bogach medytuje nad psychologicznymi konsekwencjami konieczności porzucenia dotychczasowego stylu życia; w Clade Mark Budz bierze na warsztat polityczną zmianę, jaka może się dokonać z racji permanentnego, ekologicznego stanu wyjątkowego (a to, co dzieje się w Polsce i na Węgrzech z racji epidemii koronawirusa, tylko potwierdza, że jego przewidywania są trafne; podobnie mają się sprawy z Ameryką w ogniu Omara El Akkada czy, w dłuższej perspektywie, niedawnym Drugim snem Roberta Harrisa).

Jaki z tego morał? Następujący: powieściowa wyobraźnia początku XXI w., jeśli chodzi o tworzenie prognoz tego, jak będzie wyglądało życie po klimatycznej katastrofie, jest o tyle ograniczona, że stara się ekstrapolować zbiór problemów, z jakimi zmagamy się teraz, do formuły radykalnej. I ułatwia to immersję w przedstawiony na kartach tych książek świat – bo potrafimy sobie wyobrazić, jak to, z czym się borykamy, dotyka nas kilka razy mocniej – i utrudnia. Nie chcemy się wszak zgodzić na to, że w rzeczywistości, która odwróci się do góry nogami, wszystko będzie takie samo, tylko, jeśli chodzi o skalę, bardzo inne.

Co naprawdę więc wstrząsa w prozie, która stara się z przemianami klimatycznymi zmagać, to zapisywanie drobnych szczegółów rzeczywistości, która nas otacza, i tego, jak powoli, niezauważalnie, jej składowe odchodzą w zapomnienie. To styl Balzaka, którego bohaterowie dziwią się, że niedawno uprzemysłowiony Paryż latem ogarniają apokaliptyczne upały. To zaś robi, dla przykładu, Lauren Groff, u której w jednym z rozgrywających się na Florydzie opowiadań młoda matka odkrywa nowy wymiar depresji poporodowej i zaczyna zastanawiać się, po co sprowadziła na świat synów, skoro będą żyć w czasach ostatecznych.

A co oni napiszą o nas?

Nie pamiętam już, kto powiedział, że każda wielka powieść jest powieścią o świecie, który odszedł do przeszłości – nie da się jednak ukryć, że to trafne spostrzeżenie. Günter Grass nie napisałby Blaszanego bębenka, gdyby Wolne Miasto Gdańsk ciągle kwitło; Mann nie stworzyłby Buddenbrookóani Czarodziejskiej góry, gdyby wiek XIX i belle époque się nie skończyły. Kiedyś, po katastrofie klimatycznej, taką piękną epoką, o której pisze się rzeczy wielkie, będą nasze czasy. Przy okazji pewnego wstępu do apokalipsy, jakim jest obecny lockdown i panująca za oknem epidemia, warto się zastanowić, co prozaicy przyszłych pokoleń wydobędą w swych dziełach na pierwszy plan. Co będzie ich najbardziej ciekawić? Co będą potępiać, a czego zazdrościć? W czym będą odnajdywać pierwsze ziarna tego, co wykwitnie dopiero w ich czasach, w – być może – trujące kwiaty?

Najbardziej banalny strzał: podróże. Już w czasach lockdownu, czytając rozgrywającego się na kilku kontynentach Marnego Andrew Seana Greera, miałem wrażenie, że czytam powieść o świecie, w którym się więcej nie znajdę. (Podobnie musieli mieć pierwsi czytelnicy Furii Salmana Rushdiego, rzeczy o pogodnym kapitalizmie i historii, która się skończyła tak, jak przykazał Fukuyama; powieść została wydana w USA 11 września 2001 r.). Będą więc prozaicy przyszłych pokoleń zazdrościć nam, że potrafiliśmy się, za relatywnie niewielkie pieniądze przenosić z miejsca w miejsce – podczas gdy w ich czasach, być może, odrodzą się powieści o wielotygodniowych wyprawach z Moskwy do Paryża i niezwykłych przygodach, jakie się przydarzają po drodze.

Strzał numer dwa: ogólna lekkość życia i swoboda, z jaką traktowaliśmy luksusowe dobra przez nas wytwarzane, porównywalna być może z lekkością, z jaką europejska arystokracja trwoni szmal w XIX-wiecznych powieściach (bo czyż kilkutysięczne zakupy na Zalando nie są podobne do obstawiania koni w Baden?). Numer trzy: pozorna przynajmniej równość panująca w obrębie klas społecznych, unieważniająca koncept taki jak mezalians (w ich epoce niemożliwe wszak będzie małżeństwo kogoś, kto ma dostęp do wody, z tym, kto go nie ma). Numer cztery: zakres marzeń, jakie mogliśmy snuć, żyjąc w czasach względnego spokoju. W epoce, gdy temperatury pikują i brakuje zasobów, aby sobie z nimi poradzić, będzie to nie do pomyślenia.

Dziwnie jest wiedzieć, że jest się potencjalnym bohaterem opowieści o czasach, które odejdą w niepamięć – ba: które w nią właśnie odchodzą. Dziwnie jest wiedzieć, że to, co się dotychczas napisało o roku 2012 czy 2016 badaczom z przyszłości posłuży za materiał do analiz i rozważań o tym, jak Europejczycy żyli, (nie)wiedząc, że ich piękny świat się zaraz skończy. Dziwnie jest przewidywać, że wstrząs, którego przedsmak rozgrywa się dzisiaj, ma szansę wywrócić literaturę na nice i spowodować powstanie zupełnie nowych form powieściowych. Tak jak wstrząs II Wojny Światowej wydał na świat łotrzykowskich bohaterów w rodzaju Augiego Marcha i Holdena Caulfielda.

Lockdown obecny, jak dotąd, zatrząsł rynkiem książki – powieść, w której opisałem budzącą się do życia po zimie Warszawę, miała mieć premierę w maju, ale, z racji zamkniętych Empików, przesunięto ją na jesień. Może to i lepiej – bo istnieje szansa na to, że ulga, jakiej doświadczy Zachód, gdy epidemia się skończy, będzie podobna do tej, którą kiedyś czuliśmy, gdy topniały śniegi.

Czytaj również:

Miłość, biologia, nowocen
Rozmaitości

Miłość, biologia, nowocen

Gaia Vince

O tym, że genialne hipotezy przychodzą nocą, że chemiczno-fizyczna forma ludzkości już się przeżyła oraz jak spotkać kobietę swojego życia w toalecie, opowiada słynny brytyjski biolog i ekolog James Lovelock.

W lipcu 2019 r. James Lovelock skończył 100 lat. Jest jednym z najważniejszych naukowców naszej epoki. Podczas drugiej wojny światowej pracował dla brytyjskiego rządu, później pomagał NASA przy programie Viking mającym na celu wysłanie próbników na Marsa. Właśnie tamto doświadczenie zainspirowało go do stworzenia hipotezy Gai zakładającej, że Ziemia jest samoregulującym się systemem, którego elementy są ze sobą powiązane silnie i na rozmaite sposoby. W nowej książce Novacene: The Coming Age of Hyperintelligence (Nowocen: nadchodząca era hiperinteligencji) Lovelock pisze, że antropocen – epoka dominacji człowieka na naszej planecie – dobiega końca i wkrótce nadejdzie czas nowych, superinteligentnych istot.

Czytaj dalej