Nic nie rozwiązuje się samo
i
Almudena Grandes, zdjęcie: Pep Avila
Opowieści

Nic nie rozwiązuje się samo

Aleksandra Lipczak
Czyta się 20 minut

Kobietom z mojego pokolenia brakowało wzorców. Wyruszałyśmy w dorosłe życie bez drogowskazów. Szłyśmy naprzód, podejmując dobre decyzja, ale i popełniając błędy. Szłyśmy, choć bywało to piekielnie trudne – mówi Almudena Grandes, najpopularniejsza hiszpańska pisarka, której książka, Pacjenci doktora Garcii, ukazała się w tym roku w Polsce

Aleksandra Lipczak: Rozmawiamy dzień po ekshumacji Franco.

Almudena Grandes: Jestem trochę zdezorientowana, bo było to dla mnie dziwne doświadczenie. Po tym wszystkim, co napisałam i powiedziałam, po wszystkich filmach dokumentalnych, w których wzięłam udział, dzień, w którym ekshumowali w końcu Franco, spędziłam w Krakowie. A nawet nie w Krakowie, tylko w samolocie.

Dziś, przy śniadaniu, obejrzałam wszystkie widea, przeczytałam komentarze. Jakie mam przemyślenia? Takie, że to wszystko ma związek z hiszpańską anomalią.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To, że dyktator był pochowany z honorami w miejscu utrzymywanym ze środków publicznych, w którym każdy mógł sobie zrobić zdjęcie z jego grobem, było anomalią z gatunku folklorystycznych. Nie jest jednak sednem problemu.

A co nim jest?

To, że w czasie transformacji postawiono na hasło, które bardzo dobrze brzmiało: aby iść naprzód, trzeba zapomnieć.

Hiszpania postanowiła zbudować demokrację od nowa. Bez uznania wcześniejszych tradycji demokratycznych, bez zerwania związków z dyktaturą. Nie będziemy tego tykać, o tym nie rozmawiamy, zobaczymy, czy problem sam się rozwiąże – takie było podejście.

Tylko że nic nie rozwiązuje się samo. Dyktatura trwająca 40 lat na długo kształtuje uczucia, sposób myślenia i sumienie całego kraju. Cztery dekady indoktrynacji i manipulacji nie znikną, jeśli powiemy: „od teraz jesteśmy demokratami, i to najlepszymi”.

To, że Franco spoczywał dotąd w Dolinie Poległych, było częścią tej strategii. Nie rozmawialiśmy o tym, bo poszliśmy naprzód. Jak mówimy w Hiszpanii: próbowaliśmy zrobić tortillę bez rozbijania jajek. Wyjaśniam: nie da się.

Ta ekshumacja to bardzo mocny obraz. Przyszła 40 lat za późno, choć to nie powód, żeby jej nie przeprowadzać. Ja widzę ją przede wszystkim jako rodzaj zadośćuczynienia wobec ofiar wojny i dyktatury. W Hiszpanii ponad 100 tys. ludzi do dziś jest pochowanych przy drogach, w zbiorowych mogiłach, w lasach.

Hiszpania to drugim kraj na świecie po Kambodży, jeśli chodzi o liczbę zaginionych w czasie wojny. A sędziowie nawet w ułamku nie pomogli rodzinom tych ofiar tak, jak wspierali rodzinę Franco, kiedy ta próbowała powstrzymać ekshumację. Ekshumacja dyktatora to pierwszy krok, żeby wreszcie zająć się porządnie sprawą zbiorowych grobów.

Zaskoczyło mnie, że aż połowa Hiszpanów i Hiszpanek była jej przeciwna.

Ależ skąd!

Znalazłam dwa sondaże, które na to wskazywały.

To jakieś zmanipulowane badania przed wyborami. W parlamencie nikt nie sprzeciwił się decyzji o ekshumacji, nawet prawica, która wstrzymała się od głosu. Na cmentarzu w madryckim El Pardo, gdzie pochowano Franco, pojawiło się mniej niż 300 osób – a mówimy o mieście, w którym żyje sześć mln ludzi.

Gdyby były w Hiszpanii jakieś znaczące grupy, które sprzeciwiają się ekshumacji, prawica bez wahania zaczęłaby to wykorzystywać w celach wyborczych, nie ma co do tego wątpliwości. Bo żyją tu na pewno ludzie przeciwni rządzącym dotąd socjalistom i temu, żeby ich lider Pedro Sánchez zbijał polityczny kapitał na usunięciu ciała Franco z Doliny Poległych. Uważają, że są inne, pilniejsze sprawy do rozwiązania i że Sánchez próbuje odwrócić uwagę od problemów z utworzeniem rządu. Ale takich, którzy uważają, że Franco powinien zostać w Dolinie, jest jednak naprawdę niewielu.

To niesamowicie ponure miejsce.

Faszystowski monument. W całej Europie burzono je po wojnie, a w Hiszpanii się uchowały. Byłam tam wiele razy, bo zbierałam dokumentację do jednej z moich powieści. Nie jestem za tym, żeby zburzyć mauzoleum w Dolinie Poległych, bo za dużo kosztowało. Zbudowano je w latach 40., kiedy wielu Hiszpanów umierało z głodu. Uważam, że powinno się je zostawić w nienaruszonym stanie, tak, aby Hiszpanie przyszłości sami mogli ocenić Francisco Franco i to, jak chciał być zapamiętany.

A Dolina Poległych powinna pozostać miejscem, które się zwiedza, w którym znajduje się ekspozycja wyjaśniająca kontekst. Nie zgadzam się z przekształceniem jej w centrum pojednania, jak chcą niektórzy – to zupełnie bez sensu – bo jest to pomnik na cześć zwycięzców wojny domowej i nigdy nie przestanie nim być.

Jaki obraz przychodzi pani do głowy na hasło „Franco”?

Miałam 15 lat, kiedy umarł, więc nie doświadczyłam aż tak bardzo jego rządów na własnej skórze. Otrzymałam natomiast frankistowską edukację w szkole prowadzonej przez zakonnice. Zostałam wychowana do życia w świecie, który zniknął, kiedy dorosłam. Moje wychowanie do niczego mi się więc nie przydało, przez resztę życia musiałam improwizować.

Pamiętam Hiszpanię mojego dzieciństwa. Szczególnie wbiły mi się w pamięć obrazy frankistowskiego pseudoparlamentu. W latach 50. Franco stworzył coś w rodzaju izby parlamentarnej, której członków sam mianował. Byli to sami panowie w garniturach i pod krawatem, a pośród nich ani jednej kobiety.

Pamiętam też strach, jaki budziło spotkanie z policjantem na ulicy. W domach mówiono dzieciom: jeśli zaczepi cię policjant, mów do niego „panie władzo”. Z szacunkiem, na wszelki wypadek. Pamiętam skulony, zastraszony kraj, chociaż w moim dzieciństwie działał już całkiem silny opór wobec Franco. Mój starszy kuzyn parę razy był w więzieniu, młodszy brat mojego ojca przekroczył nielegalnie Pireneje, był poszukiwany. Podziemna działalność też była zresztą źródłem ciągłego strachu o to, co może przydarzyć się najbliższym.

Najlepiej pamiętam jednak kolor: wszechobecną szarość. I brak kobiet w życiu publicznym.

Ile miała pani lat, kiedy dowiedziała się o istnieniu Josephine Baker?

Około dwunastu. Kiedy byłam dziewczynką, matka kupowała ilustrowany magazyn „¡Hola!”, w którym publikowano wtedy tylko zdjęcia glamour: królowych, księżnych, wielkich dam Hollywood. Któregoś dnia zobaczyłam wśród nich kobietę w dresie, z turbanem na głowie. Zapytałam matkę, co ktoś taki robi w „¡Hola!”. – To Josephine Baker – odpowiedziała. – Twoi dziadkowie widzieli ją na żywo w Madrycie.

Matka nie zdawała sobie sprawy, z tego, co mi właśnie mówi. Dla mnie, urodzonej w 1960 r., wychowanej w szkole prowadzonej przez zakonnice, fakt, że moja babcia widziała w madryckim teatrze półnagą, tańczącą artystkę było czymś równie nieprawdopodobnym, jak gdyby ktoś mi powiedział, że babcia jest kosmitką.

Bardzo dużo myślałam o tej historii, zwłaszcza w kontekście mojej matki. Urodziła się w 1935 r., ojciec dwa lata wcześniej. Oboje byli typowymi dziećmi powojnia. Kiedy poszli do szkoły, nie było już nic oprócz „Franco, Franco, Franco”. Nie znali innej rzeczywistości.

Dzięki Josephine Baker i mojej babci zdałam sobie sprawę, że postęp nie jest linią prostą. Wcześniej myślałam, że skoro jestem młodsza od matki, a matka od babci, każda z nas jest bardziej nowoczesna od tej, która była przedtem. Okazało się jednak, że najbardziej nowoczesna z naszej trójki jest babcia. Było to dla mnie przedziwne odkrycie.

Teraz już mnie nie dziwi, że to moi dziadkowie byli bardziej postępowi od swoich dzieci, może nawet od mojego pokolenia. Ale kiedy odkryłam to w wieku 12 lat, byłam wstrząśnięta. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, w jakim kraju w ogóle żyję. Wnuczka nieumiejąca uwierzyć w historię życia swojej babci – to jakby ktoś odebrał nam intymność, jakby brakowało między nami jakiegoś ogniwa. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka.

To dlatego zaczęła pani studiować historię?

Wybrałam historię, mimo że chciałam studiować filologię klasyczną – łacina zawsze była moim ulubionym przedmiotem. Podjęłam tę decyzję, pod wpływem matki, z którą miałam zresztą bardzo złe stosunki, bo zasugerowała, że po filologii nie znajdę pracy i żebym wobec tego wybrała historię.

Szybko doszłam do wniosku, że się pomyliłam. Lubiłam historię, ale nie chciałam być nauczycielką ani pracować w muzeum. Życie umieszcza cię jednak we właściwym miejscu i samo naprawia twoje błędy. Gdybym nie studiowała historii, nie byłabym w stanie pisać książek, które dziś piszę.

To podczas studiów odkryła pani, że najnowsze dzieje Hiszpanii to, jak pani mówi, prawdziwa „kopalnia złota”, jeśli chodzi o powieść?

To stało się dużo później. Od zawsze chciałam pisać i robiłam to, odkąd pamiętam. Po studiach zaczęłam od pisania drobnych tekstów na zamówienie dla różnych wydawnictw i równocześnie napisałam pierwszą książkę.

Erotyczną powieść Las edades de Lulu, która po polsku ukazała się po prostu jako Lulu.

Okazała się hitem. Do dziś sprzedaje się całkiem nieźle, chociaż ma już 30 lat. Ta powieść podarowała mi życie, jakie chciałam mieć. Udało mi się zostać pisarką właśnie dzięki niej i rozgłosowi, jaki wywołała.

Dała mi tak dużo, że często mam wrażenie, że to ona jest moją matką. Czuje wobec niej wdzięczność, chociaż sporo pracy wymagało ode mnie utrzymanie równowagi po sukcesie, który mi przyniosła.

Co sprawiło, że opowieść o nastoletniej Marii Luisie odkrywającej świat seksu stała się takim fenomenem?

Długo się nad tym zastanawiałam. Nie chodziło o to, że była to powieść erotyczna – tych w Hiszpanii nie brakowało. Nie byłam też pierwszą kobietą, która napisała powieść erotyczną.

Przez długi czas wierzyłam, że określone pokolenie rozpoznało się w tej historii, uznało ją za część swojej edukacji sentymentalnej. Bo Lulu to w jakimś sensie powieść polityczna. Nie dlatego, że kochanek bohaterki jest komunistą i był w więzieniu, ale dlatego, że opowiada o kraju, który wychodzi z dyktatury i postanawia się na niej zemścić, żyjąc bez umiaru. Kiedy byłam młoda, seksualność była rodzajem walki.

Taka do niedawna była moja teoria. Tylko że na targach książki w Hiszpanii wciąż podpisuję egzemplarze Lulu czytelnikom, którzy mają dziś po 25–30 lat i nie rozumieją nic z tego, o czym teraz mówię. Czytają ją dziś zupełnie inni ludzie, którym opowiada ona pewnie zupełnie inne historie, więc nie wiem już, jak odpowiedzieć na to pytanie.

Może po prostu brakuje dobrej literatury erotycznej?

Kiedy w Hiszpanii ukazało się 50 twarzy Greya, na targi przychodziło mnóstwo, ale to mnóstwo młodych dziewczyn, które podchodziły do mnie z prośbą o autograf i mówiły: „Mama kazała mi przeczytać Lulu zamiast Greya”.

Pani droga jako pisarki jest równoległa do rozwoju samej Hiszpanii w ostatnich dekadach. Najpierw pisała pani o seksie i obyczajach, żeby stopniowo przejść do przeszłości i jej duchów.

Kiedy zaczęłam pisać, wydawało mi się, że Movida (kontrkulturowy ruch w Madrycie w latach 80. – przyp. red.) to coś niesamowitego, a moje pokolenie jest wyjątkowe i koniecznie trzeba o tym wszystkim opowiedzieć. W 1980 r. miałam 20 lat. Co noc chodziłam do wszystkich kultowych dziś barów, dużo wcześniej niż Movida stała się Movidą, w czasach, kiedy to wszystko nie zostało jeszcze tak steoretyzowane. To po prostu była moja młodość. Znałam z widzenia Almodóvara i inne gwiazdy i nie widziałam w tym wielkiego halo. Byłam nastolatką w nastoletnim mieście-stolicy nastoletniego kraju. Wszystko było nowe, w tym moje życie i życie Hiszpanii. Przede wszystkim jednak nowe było życie kobiet z mojego pokolenia. Często mówię to publicznie i ludziom się wydaje, że robię to dla poklasku, ale ja naprawdę myślę, że kobiety z mojego pokolenia są dużo ciekawsze niż mężczyźni. Życie tych ostatnich jest dużo bardziej podobne do życia ich ojców niż życie kobiet do ich matek. Moja trzecia powieść Malena es un nombre de tango, która wyleczyła mnie w jakimś sensie z Lulu, bo również odniosła duży sukces, traktuje właśnie o tym, jak skomplikowana była kobiecość dla kobiet z mojej generacji. Dla mnie samej kobiecość przez wiele lat była problemem. Nie chciałam być jak moja matka, nie potrafiłam się z nią utożsamić. Żyła w XIX w. Status prawny kobiet za Franco to było właśnie to: cofnięcie się o jakieś 100 lat. Matka nie mogła otworzyć sama konta w banku, jako mężatka nie mogła pracować.

Nie buntowała się?

Nie była specjalnie uległa, ale nie była też buntowniczką. Nie zadawała sobie takich pytań. Z drugiej strony, nie identyfikowałam się też z falami feminizmu napływającym do Hiszpanii z Europy czy USA. Matki tych feministek na studiach paliły staniki. Moja nie mogła się poruszać bez zgody męża, więc to, co mówiły wówczas feministki, brzmiało zupełnie obco.

Kobietom z mojego pokolenia brakowało wzorców. Wyruszałyśmy w dorosłe życie bez drogowskazów. Szłyśmy naprzód, podejmując dobre decyzje, ale i popełniając błędy. Szłyśmy, choć bywało to piekielnie trudne. Jak bohaterki Malena es un nombre de tango, bliźniaczki. Jednej z nich wszystko zawsze perfekcyjnie wychodzi, druga modli się do Maryi, żeby zmieniła ją w chłopca, bo to łatwiejsze.

W pierwszych powieściach opowiadałam więc historie otaczających mnie kobiet, z wszystkimi ich sprzecznościami, dylematami i problemami w relacjach z matkami. Temat matek jest mi szczególnie bliski. Moja własna zmarła, kiedy miałam 22 lata, nie zdążyłam się z nią pogodzić. Wszystkie moje przyjaciółki miały fatalne relacje z matkami, ale w końcu udało im się pojednać. Ja nie zdążyłam.

W pewnym momencie do pani książek wkroczyła historia.

Przez wiele lat zajmowałam się opisywaniem „galaretowatej”, niestabilnej Hiszpanii, w której wszystko bardzo szybko się zmieniało. Wydawało nam się wtedy, że jesteśmy najfajniejsi: oto pierwsi Hiszpanie bez lęku, pierwsi, którzy podróżują i znają języki. Wydawało nam się, że świat należy do nas. A kiedy skończyliśmy 40 lat, okazało się, że obeszliśmy się smakiem. O tym jest właśnie powieść Atlas de geografía humana, którą wydałam w 1998 r. i która zamyka cykl powieści wyznaniowych.

Od tego momentu zaczęłam myśleć, że powinnam raczej pisać o tym, co było wcześniej. Najpierw jednak powstała powieść-bufor, która każdą nogę ma w innym aspekcie mojej twórczości, Los aires difíciles z 2002 r. Jej bohaterami są mężczyzna, w typie moich wcześniejszych bohaterów związany z Movidą, oraz kobieta-zakładniczka wojny domowej, urodzona 8 lat po niej. Mówię tak, bo Sara Gómez jest ceną, jaką zapłacił jej ojciec za swoją wolność. Kobieta należąca do grona zwolenników Franco uratowała mu życie w czasie wojny, ale w zamian za to zażądała od niego prawa do wychowania jego córki. Sara stała się osobą znikąd, która nie wie, skąd pochodzi ani kim jest. To jej postać utwierdziła mnie w postanowieniu, żeby pisać o skomplikowanej hiszpańskiej pamięci.

Zawsze to w jakimś sensie robiłam, tyle że zaczęłam tę opowieść od końca. Najpierw zajęłam się jej drugą częścią, a dopiero potem wróciłam do pierwszej.

Tak narodził się cykl Epizody niekończącej się wojny opowiadający o latach po wojnie i oporze wobec Franco.

Wszystkie powieści z tego cyklu to w gruncie rzeczy ta sama historia. Kwestia pamięci w Hiszpanii jest sprawą pokoleniową Pamięć: to dla ludzi w moim wieku słowo-klucz. Wyrastaliśmy w domach pełnych zdjęć nieznanych nam osób. Kto to? – pytaliśmy. – Brat twojego dziadka, wujek taki i taki – słyszeliśmy. – Dlaczego ich nie znam? – dopytywaliśmy. – Bo umarli dawno temu. – A jak? – Idź odrabiać lekcje – mówili. I jeszcze – Nie rozmawiaj o tym z nikim poza domem.

Kiedy skończyliśmy symboliczne 40 lat, zaczęliśmy zadawać pytania. Myśleliśmy: przecież żyjemy w demokracji, dlaczego nie? Nikt jednak nie kwapił się z odpowiedzią. Pisarze zaczęli się więc zajmować pamięcią w swoich książkach, a reżyserzy w filmach. Reszta dyskutowała o tym w domach.

W ostatnich latach ukazały się w Hiszpanii niezliczone książki i filmy o wojnie domowej. Kiedy to się zaczęło?

Właściwie nigdy nie przestano o niej pisać ani rozmawiać, ale w latach 90. i na początku XXI w. było to postrzegane jako w złym guście. Na pisarzy, którzy poruszali te tematy w latach 70., nikt nie zwracał uwagi, bo nikt nie chciał wtedy słyszeć o wojnie ani powojniu. Sytuacja zmieniła się w drugiej połowie lat dwutysięcznych. To wtedy ukazała się głośna powieść Javiera Cercasa Żołnierze spod Salaminy, wyszła też moja książka El corazón helado.

I okazało się, że wojna i czasy powojenne są niezwykle interesujące. Nasze książki sprzedawały się w wielotysięcznych nakładach, a na filmy waliły tłumy ludzi.

Nie dziwi mnie to, bo historie, które opisuje pani w Epizodach niekończącej się wojny, są spektakularne. Jak ta o Clarze Stauffer – liderce hiszpańskiej organizacji przerzucającej do Ameryki nazistowskich zbrodniarzy, którą opisuje pani w Pacjentach doktora Garcii.

Kiedy zdecydowałam się napisać pierwszą powieść poświęconą wojnie domowej, postanowiłam co nieco poczytać. Wydawało mi się, że ja – historyczka z dyplomem – wiem wystarczająco dużo na ten temat i że muszę tylko odświeżyć wiedzę. Szybko przekonałam się, że nie wiedziałam nic.

Przeszłam fazę obsesji, podczas której kompletnie zanurzyłam się w najnowszej historii mojego kraju. Przez ponad 10 lat nie czytałam nic innego poza książkami związanymi z historią Hiszpanii w XX w. – opracowaniami historycznymi, wspomnieniami, powieściami.

Szukałam odpowiedzi na dwa pytania. Pierwsze brzmiało: co się wydarzyło? A drugie, ważniejsze: dlaczego myślałam, że wiem, skoro nie wiem nic?

To zresztą powszechne zjawisko w Hiszpanii. Historia naszego kraju jest nieprawdopodobnie złożona, ale Hiszpania pełna jest ludzi przekonanych o tym, że wiedzą już wszystko.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że my, Hiszpanie, żyjemy na prawdziwej żyle złota. To złoto to historie z naszej przeszłości. Znalazłam pełno nieprawdopodobnych wydarzeń w dziejach oporu wobec Franco czy właśnie takie historie jak ta Clary Stauffer.

Na początku nie wiedziałam, co z nimi zrobić, ale potem przyszedł mi do głowy pomysł na cykl powieści. To, co je łączy, to fakt, że opierają się na prawdziwych, ale mało znanych wydarzeniach.

Zaczęła go pani pisać prawie dekadę temu. Od początku było wiadomo, jakie historie się w nim znajdą?

Od samego początku wiedziałam: mam materiał na sześć powieści. Pamiętam, kiedy ogłosiłam to wydawcy. Zaniepokoiło go to, bo od półtora roku nic nie napisałam. Zadzwoniłam do niego i zapytałam: „Siedzisz? Już wiem, co zrobię”. „Napiszesz powieść” – odpowiedział. „Nie, sześć”.

Namawiał mnie, żebym nie ogłaszała tego publicznie, że może zmęczę się w międzyczasie i będzie mi głupio. Nie brałam jednak pod uwagę innej możliwości: skończonym dziełem będzie dla mnie dopiero sześć powieści.

Bardzo ciekawi mnie piąta część, nad którą obecnie pani pracuje. Będzie poświęcona Aurorze Rodriguez, matce cudownie zdolnej dziewczynki, którą sama stworzyła, a potem zabiła.

Książka dzieje się w szpitalu psychiatrycznym dla kobiet. Próbuję w niej opowiedzieć lata 50. z perspektywy, którą nazywam marginesem marginesu. Nie dość, że to świat kobiet, to na dodatek chorych psychicznie. Jednym z jej bohaterów jest psychiatra, który kształcił się w Szwajcarii. Wraca do Hiszpanii i nie rozumie nic z tego, co się dzieje. Ta wewnętrzno-zewnętrzna perspektywa to sposób, żeby pokazać, jak zmieniła się Hiszpania w ciągu 15 lat po wojnie.

Lata 50. były najgorszym momentem w historii dyktatury, bo nie było w nich ani krzty nadziei. W latach 40. wierzono, że kiedy alianci wygrają wojnę, pomogą Hiszpanii. Lata 50. były natomiast złotą epoką narodowego katolicyzmu, momentem, kiedy państwo praktycznie zrosło się z Kościołem. To był czas potwornego zaduchu – zwłaszcza dla kobiet – i moment, kiedy państwo ingerowało w prywatne życie obywateli właściwie permanentnie. Życie było bardzo trudne, bo znajdowało się pod ciągłą kontrolą.

W kolejnej dekadzie było już lepiej. Cykl kończy się w 1964 r. i nie jest to przypadek. Uważam, że Hiszpania zaczęła się zmieniać właśnie od połowy lat 60. To wtedy zaczęła się formować opozycja, która miała odsunąć Franco od władzy dekadę później.

Wracając do tematu kobiet: podobno była pani bardzo zdziwiona, kiedy okazało się, że jest pani ósmą kobietą w prawie stuletniej historii, która zdobyła Premio Nacional de Narrativa, Narodową Nagrodę Beletrystyki.

Siódmą. Jedna – bardzo profrankistowska – autorka zdobyła ją dwa razy. W kolejnym roku po mnie też zdobyła ją kobieta – młoda autorka Cristina Morales. Jest już więc nas osiem i myślę, że to znak, że będzie coraz lepiej.

Ma to związek z tym, o czym mówiłam wcześniej. Nie miałyśmy wzorców, improwizowałyśmy i wyszło nam to całkiem nieźle. Kiedy patrzę wstecz, jestem pod wrażeniem tego, co udało się nam osiągnąć.

Zaskoczyło mnie, kiedy w okolicach czterdziestki odkryłam, że kobiety z Hiszpanii są całkiem podobne do swoich rówieśniczek z Europy Zachodniej, mimo że w czasie jednego pokolenia osiągnęłyśmy to, co w innych krajach zajęło dużo więcej czasu. Może nawet zaszłyśmy dalej. To w Hiszpanii uchwalono przecież niektóre z najbardziej postępowych praw obyczajowych, to w niej feminizm rośnie też dziś najbardziej w siłę. Nie chodzi tylko o akcje w rodzaju #metoo, o protesty przeciwko molestowaniu i przemocy, chodzi o ruch, ogólnego wzmocnienia i upodmiotowienia kobiet. On ma się dzisiaj w Hiszpanii bardzo, bardzo dobrze.

Mimo sukcesów skrajnej prawicy?

Nie wydaje mi się, żeby groziła nam utrata feministycznych osiągnięć. Uliczne mobilizacje od dawna utrzymują się na wysokim poziomie, nie są chwilową modą czy tendencją. Nasze postulaty zapuściły korzenie w hiszpańskim społeczeństwie i jestem przekonana, że będziemy je egzekwować. Co nie zmienia faktu, że chociaż większość mediów wspiera protesty kobiet, to kiedy przyjrzysz się ich zarządom, okazuje się, że – podobnie jak w innych firmach i instytucjach – rzadko kiedy rządzą tam kobiety. Szklane sufity wciąż istnieją, graniczy z cudem, żeby kobieta na tym samym stanowisku co mężczyzna zarabiała tyle samo, i tak dalej.

Ale każda nowa szefowa oznacza więcej prezesek w przyszłości, każda nagroda dla pisarki to większe szanse na wyróżnienie dla innej autorki w kolejnych latach. Nie zapominajmy o tym, że w latach 30. Hiszpanki należały do najbardziej nowoczesnych kobiet w Europie: kiedy zaczęła się wojna, hiszpańska republika miała trzy masowe organizacje polityczne, a na czele dwóch stały kobiety. Były to Dolores Ibárruri, La Pasionaria, która przewodziła Partii Komunistycznej i Federica Montseny z anarchistycznej Krajowej Konfederacji Pracy (CNT). Kobiet nie było tylko w zarządzie Partii Socjalistycznej.

Nasze poprzedniczki miały naprawdę dużo siły. Mamy punkty odniesienia, trzeba tylko o tym pamiętać.

W Hiszpanii promuje pani właśnie zbiór swoich felietonów z dziennika „El País” pod wymownym tytułem: La herida perpetua – ciągła rana.

Przyszedł mi do głowy, bo stałym argumentem w debatach o pamięci jest zdanie: „nie warto otwierać ran”. Tymczasem rana Hiszpanów – ich stosunek do własnego kraju – nigdy się nie zagoiła.

Relacja Hiszpanów z Hiszpanią jest problematyczna. Transformacja i forma, w jakiej wprowadzono w Hiszpanii w życie demokrację, tylko umocniły tę anomalię. To jest normalny kraj tylko podczas mundialu, tylko wtedy Hiszpanami czują się wszyscy.

W każdym kraju są oczywiście ludzie, którzy nie chcą do niego należeć. W Wielkiej Brytanii to Szkoci, w Hiszpanii Katalończycy. Trzeba to uszanować i nie o nich mówię. Problem polega na tym, że większość z tych, którzy mają problem z Hiszpanią, nie będzie nigdy nikim innym niż Hiszpanami. Nie uznają jednak na przykład symboli narodowych. Są dla nich zbyt związane z dyktaturą Franco, uważają, że nasza demokracja nie odcięła się od związków z przeszłością.

To problem. Nie jest łatwo zarządzać krajem, z którym setki tysięcy ludzi się z nim nie identyfikują.

W ostatnim czasie obudził się jednak hiszpański nacjonalizm. Hiszpania jest pełna narodowych flag.

To reakcja na nacjonalizm kataloński. Rząd rozegrał sprawę Katalonii po prostu fatalnie. Stoimy na skraju katastrofy, bo przez wiele lat Rajoy (Mariano Rajoy, były prawicowy premier – przyp. red.) zajmował się nicnierobieniem. Okazało się, że zapewnia mu to głosy. Puigdemont (Carles Puigdemont, były premier Katalonii – przyp. red.) powiedział: fantastycznie, w takim razie ja też nie będę nic robił i też zyskam na tym trochę wyborców.

Tym sposobem doprowadzili nas do sytuacji, w której jesteśmy teraz. Przybrała ona już jednak tak absurdalny charakter, że prawie daje mi to nadzieję. Upadliśmy tak nisko, że musi się w końcu pojawić jakieś rozwiązanie.

 

Almudena Grandes:

Jedna z najpopularniejszych hiszpańskich powieściopisarek. Zadebiutowała w 1989 r. erotyczną powieścią Lulu (Las edades de Lulu), za którą otrzymała nagrodę La Sonrisa Vertical (Pionowy Uśmiech). Autorka kilkunastu powieści i zbiorów opowiadań, m.in. historycznej serii Epizodów niekończącej się wojny, której czwarta część Pacjenci Doktora Garcii ukazała się w tym roku w Polsce (Wydawnictwo Sonia Draga). Jest laureatką wielu nagród literackich, m.in. Premio Nacional de Narrativa, Prix Méditerranée I Premio Iberoamericano de Novela Elena Poniatowska.

 
 

Czytaj również:

Reni Eddo-Lodge: Wszystkim nam potrzeba innej opowieści
i
fot. Donna Robertson, źródło: Fickr: Christchurch City Libraries (CC BY-NC-ND 2.0)
Przemyślenia

Reni Eddo-Lodge: Wszystkim nam potrzeba innej opowieści

Aleksandra Lipczak

Aleksandra Lipczak: Marlon James, autor Krótkiej historii siedmiu zabójstw i laureat Bookera, powiedział, że Twoja książka „błagała, by zostać napisana”. Dlaczego nikt nie zrobił tego wcześniej?

Reni Eddo-Lodge: Myślę, że były już takie książki w Wielkiej Brytanii. Tylko że nigdy dotąd nie wydały ich duże wydawnictwa. Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry miała szansę skorzystać z infrastruktury znanego wydawcy [Bloomsbury – przyp. red.] i dużego budżetu na promocję. To pomaga książkom frunąć przez świat.

Czytaj dalej