Nawet nie wiesz, jak bardzo oglądasz
Doznania

Nawet nie wiesz, jak bardzo oglądasz

Jan Pelczar
Czyta się 20 minut

Czy jeszcze na początku kończącej się właśnie dekady nie tkwiliśmy przypadkiem głęboko w latach 90.? Gdzie jesteśmy dzisiaj? Odpowiedzi szukam w filmach, ale już niekoniecznie w kinie – wszak najbardziej genialnym dziełem dekady, które przy okazji pokazało, jaką drogę przebyliśmy, był nowy Twin Peaks Davida Lyncha.

Człowiekiem Roku 2010 magazynu „Time” został Mark Zuckerberg, o którym powstał chwilę później oscarowy The Social Network, film dorównujący tempem sposobowi mówienia swojego bohatera i słusznie prognozujący, że w nadchodzących latach demokracja przegra z aspiracjami.

Człowiekiem Roku 2019 magazynu „Time” została Greta Thunberg. Jeśli powstanie o niej film biograficzny, będzie musiał dorównać środkami wyrazu zwięzłym i stanowczym wystąpieniom bohaterki, a także bezlitośnie dla widza prognozować, że w nadchodzących dekadach ludzkość przegra sama ze sobą.

Greta Thunberg ma teraz 16 lat. Kiedy miała osiem, do kin trafił film, który w pewien sposób można traktować jak zapowiedź jej biografii i ostrzeżeń. Melancholia Larsa von Triera pokazała nam koniec świata jako stan umysłu. Gdy, tuż po wyjściu z kina, zabrałem się za jej recenzowanie, napisałem: „Melancholia dotyka mnie czule”. Potrzeba czułości, nadchodząca apokalipsa, trudne relacje między ludźmi zawieszonymi w oczekiwaniu – film z początku dekady nie tylko wytrzymał próbę czasu, ale także doskonale wpisuje się w dzisiejsze dyskusje.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Gdyby popatrzeć na kino ostatnich 10 lat z perspektywy, którą przybliżała w swojej noblowskiej mowie Olga Tokarczuk, to można zauważyć, że doszło do wyczekiwanej i postulowanej zmiany. Sama noblistka stała się jej częścią, realizując z Agnieszką Holland Pokot. Główna bohaterka ma tu cechy, które przez całe dekady ograniczały podobne jej postaci do drugiego, jeśli nie trzeciego planu. W ostatnich latach wiele się pod tym względem zmieniło. To, co w 2010 r. było mało prawdopodobne, w 2019 r. dla sporej części odbiorców wydaje się oczywiste. Przemysł dostarczający współczesne, uniwersalne opowieści, kształtujący narrację i język wykonał sporą pracę, przy zachowaniu uczciwości co do tego, jak wiele jeszcze zostało do zrobienia. To w 2010 r. Kathryn Bigelow zdobyła Oscara jako pierwsza reżyserka w historii – i do tej pory ostatnia. Jej The Hurt Locker. W pułapce wojny pokonał Avatara, film w reżyserii, notabene, jej byłego męża – Jamesa Camerona. Avatara prezentowano jako przełom w zastosowaniu 3D, ale w kolejnej dekadzie został jedynie powidokiem, jak inny niebieski hit – właśnie ze wspomnianych już najntisów – od zespołu Eiffel 65.

Co jeszcze pamiętam z kina jak przez niebieską mgłę?

Grudzień 2012 – uciekam przed świętami do Londynu. 24 grudnia wieczorem idę do kina na jeden z premierowych pokazów Hobbita: Niezwykłej podróży. Ekscytacja seansem na wypełnionej sali okazuje się doświadczeniem ciekawszym od samego filmu. Nie musiałem rezerwować biletu miesiąc wcześniej, by nie siedzieć w pierwszym rzędzie – na kilku salach jednego z Odenów nieopodal Hyde Parku grali tylko i wyłącznie najnowszy blockbuster. Zaczynam rozumieć, dlaczego filmy nagradzane na festiwalach łatwiej zobaczyć w sieci polskich kin studyjnych niż w centrum niektórych europejskich metropolii. Gdy w Boże Narodzenie zamkną się tu wszystkie kina, będę mógł wybierać w filmach i serialach, które nagrałem sobie na pendrive’a. 

"Historia małżeńska", Netflix 2019

„Historia małżeńska”, Netflix 2019

Grudzień 2019 – spędzam święta rodzinnie, w domu. Po raz pierwszy od lat nie idę do kina na żaden z przedpremierowych pokazów. Podczas rozgrywki z przyjaciółmi w kalambury wszyscy w lot odgadują Historię małżeńską, bo każdy już widział. Przyjaciółka, która odwiedza nas kolejnego dnia, opowiada, jak rozbawiła ją scena z Fantą w Dwóch papieżach. Znajomy planuje w święta nadrobić Irlandczyka. Na najnowsze i, wedle dotychczasowych planów, ostatnie Gwiezdne wojny nikt z najbliższych się w święta nie wybiera, inaczej niż przy okazji poprzednich części. Pierwsze recenzje nie zachęciły, a ci, którzy już widzieli, spuszczają nad Skywalker. Odrodzenie zasłonę milczenia. Lepiej porozmawiać o Baby Yodzie, chociaż Mandaloriana legalnie nie da się jeszcze w Polsce zobaczyć, a nikt nie ma przy sobie pendrive’a. Mało kto oglądał, ale wszyscy słyszeli. „Hollywood Reporter” napisał, że Baby Yoda to przyszłość kinematografii i jej potencjału kreowania memów. Zarazem ostatni dzwonek dla aktorów, którzy nie będą aż tak wynoszeni na piedestał, bo prawdziwymi gwiazdami staną się bohaterowie.

Czy kiedy włączę radio, usłyszę, że „heroes killed the movie stars”?

A czy „streaming killed the movie stars”?

Rok temu rozgorzała dyskusja, gdy sezonem oscarowym zatrzęsła Roma. Wcześniej zapowiadało się jedynie na przejęcie patentu. Oto Ida: najważniejsze doświadczenie polskiego kina minionej dekady – pierwszy w historii polski Oscar w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny”. Reżyser Paweł Pawlikowski odbiera statuetkę i opowiada, jak nakręcił cichy, skromny, czarno-biały film o potrzebie wycofania się ze świata, a trafił, w blasku świateł, do centrum chaosu i hałasu. To było też centrum świetnej dekady dla twórców z Meksyku. Pawlikowski święcił triumf tego samego wieczoru, co Alejandro González Iñárritu nagrodzony za Birdmana. Chwilę później Guillermo del Toro dostał Oscara za Kształt wody, a rok przed Iñárritu wyróżniono Alfonso Cuarona – za Grawitację. Wydawało się, że to on będzie wyznaczał trendy. Nakręcił science-fiction, ale z dużym naciskiem na science. Widzowie mieli doświadczyć kosmosu w sposób, jakiego jeszcze nie było. Ale Cuarón nie wyznaczył trendów. Równie sugestywnie, z naciskiem na prawdziwą psychologicznie historię ceny podbijania kosmosu, opowiadał dopiero Damien Chazelle w Pierwszym człowieku. I nie zyskał powszechnego aplauzu, wciąż pozostaje przede wszystkim twórcą WhiplashLa La Land. Wspaniałe role w dwóch z tych trzech filmów zagrał Ryan Gosling, który dosłownie wwiózł nas w minioną dekadę kina. Aktor z Drive’a to być może ta ostatnia gwiazda, którą wyprą z rynku Baby Yody. Jego kurtka to artefakt wyprodukowany przez fetyszystów z działu kostiumów, a nie programistów od CGI. Cuarón jednak, pod wpływem Idy, zapragnął porzucić blichtr efektów. Zapragnął czarno-białego filmu, w którym powróci do świata własnej młodości. Do Romy chciał zatrudnić nawet operatora Idy Łukasza Żala, ale na to Pawlikowski się nie zgodził – bo kontynuował swoje czarno-białe poszukiwania formalne w Zimnej wojnie. Przy okazji pokazał światu historię miłosną z podziałem Europy w tle, Joannę Kulig i innych utalentowanych polskich aktorów. Z Romą nie miał szans, i to nie za sprawą artystycznych różnic. Meksykański film był kamieniem, który miał wywołać lawinę. Stojący za Romą Netflix z czerwonego dywanu zrzuciło tylko Cannes. Inne festiwale powitały go na równych prawach z innymi wytwórniami filmowymi.

"Roma", Netflix 2018

„Roma”, Netflix 2018

Lawinę udało się wywołać: w tym roku nie trzeba już było wychodzić z domu, by obejrzeć trzy z pięciu filmów nominowanych do Złotego Globu w kategorii „najlepszy dramat”:

1. ten, w którym ocieplono wizerunek Watykanu;

2. ten, w którym znów możemy podziwiać gadaninę nowojorskiego neurotyka;

3. ten, który przypomina, że przez ostatnie dekady kino często czyniło najciekawszymi bohaterami bezwzględnych liderów najbardziej patriarchalnych organizacji. Kobiety mogły nadać sens milczeniu swoich bohaterek (i to nie jest ten sam, który ociepla wizerunek Watykanu).

Na co oburzony jest reżyser Irlandczyka?

Na Marvela i DC.

Umknęły mu, wykraczające poza ekran, walory Wonder WomanCzarnej pantery. Słowa Martina Scorsese, wyrzucające filmy z superbohaterami i superbohaterkami poza nawias kina, można odczytać jako marketingowy ukłon wobec Netflixa, dla którego nestor właśnie nakręcił swój – prawie czterogodzinny – benefis. Platforma będzie musiała stawić czoła nowej konkurencji z koncernu Disneya. Efekty specjalne Wiedźmina, który miał być w święta 2019 r. głównym daniem serwowanym na polskich ekranach wskazują, że wciąż bliżej jej do SpartakusaXeny niż Gry o tron – szykuje się zatem niezłe rynkowe widowisko. Bo skoro nie można pójść na rozmach i ilość, trzeba postawić na jakość. Stąd model kina wielkich autorów. Najbardziej niepokorni i niezależni twórcy na świecie zaczynają traktować współpracę z sieciami streamingowymi jak spełnienie marzeń, bo pozwala to filmom dystrybuowanym wcześniej tylko w elitarnych kinach artystycznych na dostęp do masowego odbiorcy. Największe legendy (wreszcie) przestają mówić, że chcą, by ich filmy oglądano tylko i wyłącznie na dużym ekranie. Netflix robi ukłon, wpuszczając część nowości na przedpremierowe seanse w najbardziej prestiżowych lokalizacjach. Konkurencja nie śpi – w sezonie przedświątecznym można było urządzić sobie w londyńskim Barbican Cinemas przyjemny seans całego drugiego sezonu Fleabag. Wahania, czy stracimy na jakości, gdy twórcy będą chętnie współpracować z globalnymi korporacjami, bledną. Tak jak dekadę temu wątpliwości wobec dołączania do portali społecznościowych.

Fani widowisk już się nie boją. Do kin chodzą nawet na seriale – kolejne odsłony znajomego uniwersum. Raz na dekadę mogą dostać po głowie czymś ambitniejszym, w plakatowym wydaniu, jak Jokerem w reżyserii Todda Philipsa. Poza tym przyzwyczaili się już, że pojedynczy seans kinowy często blednie w zestawieniu z umiejętnie zrealizowanym sezonem. Uważani za wizjonerów twórcy kinowi zbyt często stawiają na patos i przegrywają z posiadającymi przestrzeń do autoironii autorami seriali. Paradoksy podróży w czasie w Interstellar są pocieszną ramotką wobec przedstawienia nielinearnego charakteru czasu w serii Watchmen. Składająca się jak kostka przestrzeń Incepcji i jej zabawa hipnozą zdają się niewinną igraszką przy wyobraźni tworzącej wielowymiarowość serialu Legion. Nawet obawy, że przerobienie kultowego Fargo na serial będzie rozmienianiem dobrej historii na drobne, okazały się płonne. Krytycznie nastawieni odbiorcy narzekają, że na władzy streamingu straci wartość artystycznych dzieł filmowych i będziemy skazani na przetwarzanie ciągle tych samych wariantów. Powszechnie wiadomo, że liczba mitów i opowieści jest ograniczona, ale dopiero teraz mamy dojść do rodzaju kołowrotka, który zamiast dać napęd kolejnym Josephom Campbellom, zmieni wszystkich widzów w napędzane ciągle tymi samymi emocjami i skojarzeniami gryzonie. Zjemy popcorn jeszcze na reklamach. Najpierw obejrzymy Black Mirror, a potem „odczujemy” futurystyczne rozwiązania na własnej skórze.

Streaming pozwala na monitorowanie sposobu oglądania i będzie nam podsuwał rozwiązania sugerowane przez algorytm. Tak miało być z obliczoną na nostalgię odbiorców serią Stranger Things. Udało się znakomicie, ale czy to jedynie zasługa wyliczeń, burz mózgów i prac koncepcyjnych? Trudno uwierzyć w przyszłość filmowych dzieł jako coraz to nowych (ale przecież tych samych) przeróbek. Nawet lata 20., które czyhają tuż za rogiem, nie będą jedynie próbą reprodukowania w XXI w. tego, co popkultura zakonserwowała w naszej wyobraźni jako powidok lat 20. XX w. z ich specyficzną elegancją. Wieczne powroty do Howards End i Downton Abbey mają swój urok, ale o wiele ciekawiej może się dziać, gdy twórcy podejmą z producentami i dyrektorami do spraw rozwoju platform streamingowych grę podobną do tej, którą prowadzili z cenzorami autorzy kina moralnego niepokoju. Efekty mogą być zbliżone do tego, co podsuwają nam doświadczenia kina gatunkowego minionej dekady w kategorii „horror”. Z jednej strony kinomani dostawali opowieść grozy wedle prawideł gatunku, z drugiej ciekawą diagnozę społeczną, satyryczne spojrzenie na zastygły w nierównościach porządek cywilizacyjny albo psychologiczne rozważania na temat mechanizmów rządzących naszymi relacjami. Tak było m.in. w przypadku dzieł Ariego Astera i Jordana Peele’a, a w Polsce u Jagody Szelc, Agnieszki Smoczyńskiej i Adriana Panka. Gdzie rozwijać te umiejętności? Studia filmowe, którym wróżono renesans po sukcesie Rewersu w 2009 r., właśnie zostały zamknięte. W Kadrze jednym z ostatnich – niedocenionym, wykraczającym poza repertuarową codzienność dziełem była Hiszpanka. Jeden z jej bohaterów mówi: „czekanie tak, bezczynność nie”, co definiuje rzeczywistość, w której działają dzisiaj twórcy filmowi a.k.a. dostarczyciele contentu.

Artystów i autorów z krwi i kości nie zastąpi najlepszy showrunner. Pokazuje to także przypadek pisarza od zalewu krwi i kości rzucanych na lewo i prawo, George’a R. R. Martina. Gra o tron przejdzie do historii jako serialowe złoto, które doczekało się o wiele mniej szlachetnego zakończenia. Jednocześnie na przykładzie GoT można najpełniej opowiedzieć o tym, co zmieniło się w doświadczaniu sztuki filmowej na przestrzeni ostatnich 10 lat. Na początku było widowisko. Elektryzowało masy, zaskakiwało zwrotami akcji, nie szczędziło brutalności ani nagości. W miarę upływu lat znaczenia nabierał każdy kadr, szczególnie gdy nie udało się z niego usunąć kubka z kawą albo ujęcie nadawało się do wielokrotnego powielenia. Dzięki memom z postaciami Gry, Krainy lodu, a ostatnio nawet Historii małżeńskiej, zaznajomieni są nawet ci, którzy nigdy nie zamierzali danego tytułu oglądać. Jeden z aktorów trzeciego planu, kręcących w Irlandii sceny z udziałem Nocnej Straży, pełnej brodatych mężczyzn w futrach, wspominał, że w 2011 r. grupa facetów z identycznym zarostem, podczas wycieczki w czasie przerwy w zdjęciach, budziła sensację i przyciągała spojrzenia. – Przy okazji ostatniego sezonu wszyscy patrzyli na nas znudzeni. Dziesięciu kolesi z ogromnymi brodami? A, pewnie znowu wyjazd integracyjny z jakiejś korporacji.

Podczas tych wszystkich wizyt u barbera można było też spędzić dekadę na dyskusjach, czy lepsza jest strategia HBO, by wypuszczać odcinki premierowo, co tydzień, czy Netflixa, który kolejne sezony House of Cards, swojej sztandarowej produkcji, w której ważne były zwroty akcji, udostępniał w od razu w całości. Przedmiotem debaty coraz częściej stawał się sposób oglądania, a nie treść. Ta, w przypadku GoT, ulegała dyskretnym zmianom w ramach obowiązującego gatunku. Sława poszczególnych bohaterów („Hollywood Reporter” może mieć rację w swoich rozważaniach po Mandalorianie – już aktorzy Gry o tron są mniej znani od swoich serialowych postaci) i uniwersalny rozmach opowiadania o losach świata dawały szerokie pole do interpretacji. Na jednym krańcu serialowych Siedmiu Królestw toczy się spór nad przyszłością uchodźców, na innym walka o zachowanie klimatu. Poza samą akcją, piętrzącymi się spiskami, scenami batalistycznymi, światem fantasy i mrokiem z horrorów coraz ważniejsze stawały się cechy najbardziej prominentnych bohaterów. Gra o tron wprowadziła równouprawnienie na niespotykaną dotąd skalę, a gdy Matkę Smoków uczyniła bardziej bezwzględną od Lady Makbet, spotkała się z równie mocną krytyką, co po ostatnim odcinku, pozbawionym jakiejkolwiek charyzmy.

"Gra o tron", HBO

„Gra o tron”, HBO

Emilia Clarke, odtwórczyni roli władającej smokami Daenerys, miała coraz więcej do powiedzenia. Wspomnienia z początku dekady, gdy zaczynały się zdjęcia do serii, brzmią jak opowieści z innej epoki. Emilia płakała przed scenami seksu, jako początkująca aktorka czuła się bezbronna wobec argumentu: „nie chcesz zawieść fanów”. Dziś mechanizmy, które 10 lat temu były możliwe przy realizacji największej i najbardziej prestiżowej produkcji, na coraz większej liczbie planów filmowych są niedopuszczalne. Jeden z najczęściej omawianych seriali ostatnich miesięcy, The Morning Show, pokazuje, czym różni się molestowanie seksualne od bycia seksualnym drapieżnikiem w miejscu pracy i co to oznacza, że w danym środowisku kobiety nie czują się bezpieczne. Na wszystkie przypadki odmieniane jest w serialu Apple TV sformułowanie „me too”, które stało się w ostatnich latach katalizatorem największej zmiany w przemyśle filmowym. Oskarżenia o molestowanie seksualne i gwałty skazały na infamię Harveya Weinsteina jeszcze przed procesem. Kevin Spacey został z jednego filmu dosłownie wymazany. Roman Polański staje w obliczu kolejnych bojkotów i wykluczeń. Samo hasło „me too” powstało w 2006 r., ale zostało spopularyzowane dopiero w mijającej dekadzie. Poza zmianami w sposobie traktowania kobiet i proporcjach zatrudnienia zmienia się również sposób opowiadania. – To suma spojrzeń – mówiła w wywiadzie z „Przekrojem” Celine Sciamma, autorka Portretu kobiety w ogniu, najdobitniejszego przykładu, na czym owa zmiana mogłaby polegać. Historia niemożliwej miłości dwóch kobiet to najpiękniejszy melodramat dekady. Najlepszą komedią romantyczną była wakacyjna love story dwóch mężczyzn: Tamte dni, tamte noce. Z perspektywy 2019 r. uchodzące swego czasu za progresywne To właśnie miłość staje się jedną z konserwatywnych propozycji w streamingu na święta.

Siła kobiet była w kinie obecna przez całą dekadę. W 2010 r. bracia Coen pokazali True Grit. W Polsce film otrzymał tytuł Prawdziwe męstwo, przez co trafił do kanonu najbardziej chybionych tłumaczeń, rozpoczętego przed laty Łowcą androidówWirującym seksem. Chyba żeby uznać, że dystrybutor chciał od razu nasunąć trop interpretacyjny i Prawdziwe męstwo miało być tytułem ironicznym. W filmie największą pewność siebie, determinację i najwięcej honoru ma czternastolatka, która chce pomścić śmierć ojca. Mattie Ross dała radę na Dzikim Zachodzie, w Hollywood i wielu innych królestwach przemysłu filmowego miałaby trudniejsze zadanie. Szansa na pójście w ślady Kathryn Bigelow jest mała, gremia szczędzą kobietom nominacji, a studia – angaży. Wymaga się zatrudniania np. operatorów z odpowiednim doświadczeniem, nie bacząc na to, że szans na jego zdobycie mężczyźni mają wielokrotnie więcej. Utartym kanonom opierają się najczęściej reżyserki, które zadają dodatkowe pytania i sprawdzają, czy za skromną filmografią nie stoi czasem wizjonerska kreatywność albo umiejętność zrealizowania porządnych scen w warunkach raczej prymitywnych. Rok temu jednym z najciekawszych seriali była Ucieczka z Dannemory. Jedne z najbardziej imponujących i wymagających technicznie zdjęć dekady, prawdziwy popis operatorski. Za kamerą Jessica Lee Gagné. Czy pozostanie jedną z nielicznych? A może za 10 lat będzie jedną z wielu?

"Mad Men", AMC

„Mad Men”, AMC

Jeśli czeka nas lawina zmian, to mijająca dekada będzie po latach ciekawą scenerią dla twórców. Tak było z latami 60. XX w. w serialu Mad Men, który skończył się w 2015 r. Pokazywał idealnie wystylizowany świat i ludzi na szczycie, tuż przed zejściem lawiny, którą miała wywołać ich własna praca. Główny bohater, niczym kierowca z Drive’a, był jednym z ostatnich milczących bohaterów w starym stylu, ale tym razem ujawniano nam jego tajemnicę. Don Draper to klasyczny nosiciel porzuconej tożsamości. Naprawdę nazywał się Dick Whitman, był dzieckiem prostytutki, która zmarła przy porodzie i alkoholika-sadysty. Nową tożsamość przyjął po wojnie w Korei, po zabitym na polu walki dowódcy. Amerykanie oglądali Mad Mena jeszcze zanim wybory wygrał Donald Trump, a Brytyjczycy zagłosowali za Brexitem. Wydawało się, że w epoce tak błyskotliwej dekonstrukcji powrót do „starego ja” nie jest możliwy. Równolegle, hipsterzy oglądali w serialu Dziewczyny Nowy Jork swoich czasów, choć skrycie hołubili też Jona Hamma w roli Dona, który mówił: „Patrząc na Kennedy’ego, widzę srebrną łyżkę, patrząc na Nixona, widzę siebie”. Jednocześnie Hadley Freeman z „Guardiana” przyznawała, że dziennikarz z jej redakcji zachwycający się serialem Mad Men jest taką oczywistością, jak Francuz noszący beret. Dobra prasa dla Dziewczyn też była do przewidzenia. Serial stał się odpowiedzią minionej dekady na lata sławy Seksu w wielkim mieściePrzyjaciół – stylizowanym i zdefiniowanym na karierę najntisom przeciwstawiał zadomowienie w braku perspektyw i naukę akceptowania samego siebie.

Czy w świecie, w którym Lena Dunham trafia na billboardy, a jej serialowy partner Adam Driver do Gwiezdnych wojen, można jeszcze powierzać rządy mizoginom? Okazało się, że tak. Nie wyciągnięto wniosków z The Social Network. Liberalni twórcy uwierzyli, że ich bańka ma rację, zapomnieli o istnieniu innych. David Fincher zajął się serialem o profilowaniu seryjnych morderców i teraz za sprawą Mindhuntera pokazuje, czym kończy się lekceważenie mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet. Historią coraz bardziej na czasie zaczęła się okazywać Opowieść podręcznej, dzięki erupcji popularności serialu Margaret Atwood zyskała siłę na dopisanie ciągu dalszego, a podręczną zagrała Elisabeth Moss, self-made woman z serialu Mad Men.

Tymczasem w kinie we frapujący sposób dekonstruowano drogę do męskiego sukcesu. Mistrz okazywał się szarlatanem. Człowiek sukcesu cierpiał Wstyd. W filmie Paula Thomasa Andersona, który obalał mit drogi do samodoskonalenia, mistrzowsko grali Philip Seymour-Hoffman i Joaquin Phoenix, ostatnio wybitny w Jokerze. U Steve’a McQueena tytułowy wstyd był jedynym uczuciem możliwym do osiągnięcia przez ludzi, którzy żyją obok siebie, a nie potrafią żyć ze sobą. Postać Michaela Fassbendera definiowała jednostkę ery cyfrowej dostępności, anonimowości, egzystencjalnego chłodu nowej generacji.

To kolejne filmowe wspomnienie z minionej dekady skąpane w niebieskiej mgle.

Był też film, który śni się na zielono. I daje nadzieję na lepszy rok. Holy Motors Leosa Caraxa pokazał sen samej Fabryki Snów. Oto kino realizuje marzenie o możliwości przeżywania na nowo i od nowa. Przywołuje wspomnienia, trawi doświadczenia, tęskni za utraconym, wyświetla lęk przed nieznanym. Pragnie nieśmiertelności i opłakuje śmiertelnych. U Caraxa piękno gestu lśniło bez względu na brzydotę otoczenia. Nieco inaczej niż u stylisty Xaviera Dolana, który potrzebuje ładnych obrazków i błyskotliwych słowotoków. W przypadku Kanadyjczyka wciąż czekamy, kiedy złote dziecko pierwszych lat dwutysięcznych przemówi w pełni dojrzałym głosem. Pokazywany w tym roku na festiwalach, z zaplanowaną w przyszłym ogólnopolską premierą, Matthias & Maxime jest pod tym względem obiecujący. W przypadku Francuza Holy Motors było w 2012 r. wydarzeniem, pierwszym dziełem mistrza od ponad dekady. Następny film Caraxa to musical. Dopiero go nakręcono. Ma wejść do kin w 2020 r. Adam Driver, aktorskie objawienie dekady, jako komik, Marion Cotillard w roli śpiewaczki operowej i tytułowa Annette – ich dwuletnia córka z niezwykłym darem.

W latach 20. będę też odliczał dni do kolejnych premier Wesa Andersona, by dowiedzieć się, jaka będzie dominująca stylistyka w dizajnie. Szata The Grand Budapest Hotel pięć lat po premierze wciąż powraca w projektowaniu graficznym, na wystawach i wystroju – nie tylko cukierni. W plejadzie gwiazd TGBH nie da się zapomnieć o Saoirse Ronan, która dała jedną z najbardziej niezapomnianych kreacji dziesięciolecia jako tytułowa Lady Bird u Grety Gerwig. Za chwilę w kinach ich wersja Małych kobietek. Warto też śledzić kolejne filmy Seana Bakera. Reżyser, który nakręcił iPhone’em Mandarynkę, a później dał nam The Florida Project to największe odkrycie mijającej dekady i dowód na to, że choć kino jest coraz starsze i niektóre historie opowiada w kółko, wciąż możemy liczyć na efekt w kategorii „czegoś takiego jeszcze nie widziałem”.

Tak było też:

  1. po Synu Szawła, czyli doświadczeniu piekła Holocaustu z perspektywy pierwszej osoby;
     
  2. po Manchester by the Sea, gdy patrzyliśmy, jak główny bohater dochodzi do siebie po wydarzeniach, które każdego zniszczyłyby raz na zawsze;
     
  3. po Ostatniej rodzinie, gdzie ujęcia wyznaczały ramy czasowe, a po premierze okazało się, że część widzów wie lepiej, jak było za zamkniętymi drzwiami i żadne intymne archiwa nie wpłyną na zmianę zdania.

Kino odegrało też w minionej dekadzie ważną rolę w nagłaśnianiu pedofilii w Kościele – od oscarowego Spotlight po francuskie Dzięki Bogu, a w Polsce zrealizowany w konwencji filmu dokumentalnego materiał dziennikarski Tylko nie mów nikomu. Szersze spojrzenie na rozmaite nieprawidłowości wśród hierarchów, a przy okazji kontekst, w którym przymykane jest oko na najcięższe grzechy duchownych, wniósł Kler Wojciecha Smarzowskiego – film, który wzbudził rekordowe zainteresowanie.

Skoro kino to suma spojrzeń, to i każdy widz ma swoją wizję. W tym kontekście największą lekcją dekady był dla mnie seans Nawet nie wiesz jak bardzo cię kocham o sesji psychoterapeutycznej matki i córki oraz jedna z dyskusji po filmie. W trakcie seansu rozmawiałem z reżyserem. Po nagraniu Paweł Łoziński powiedział mi, jak z reguły przebiegają spotkania z publicznością. Kto wstaje najpierw, dlaczego czuje się oszukany, kto bierze reżysera w obronę, jakie padają argumenty. Scenariusz, który rozegrał się pierwszy raz na uroczystej premierze w Warszawie, powtórzył się tego wieczoru po raz kolejny, chociaż wśród widzów przeważali psychologowie. Skoro kino oferuje nam określoną pulę historii, to jako ich odbiorcy też reagujemy w powtarzalny sposób. Są premiery „kontrowersyjne”, bo dzielą publiczność. Hity, które po serii ocen 10/10 doczekają się rewizji od pojedynczych krytyków „na kontrze”. Rozczarowania przywracane do łask maksymalną liczbą gwiazdek – prosto w twarz tłumom, co to się nie poznały. W przypadku uznanej powyżej za szczególnie reprezentatywną Gry o tron na YouTube’a trafiały nagrania z reakcjami widzów na niektóre z zaskakujących rozwiązań fabularnych. Nie tylko obiekt jest już stawiany w centrum uwagi, także sama uwaga. W sztukach wizualnych dzieło sztuki spełnia się coraz częściej dopiero w kontakcie z odbiorcą. Kino rozumiane jako suma spojrzeń też do tego aspiruje. Perspektywa staje się jego perspektywą.

Czytaj również:

W ciemności jest piękne światło
i
zdjęcie: Ilona Wiśniewska
Opowieści

W ciemności jest piękne światło

Jan Pelczar

Ławka w parku nad Odrą, słoneczne popołudnie. W takiej scenerii rozmawiam z Iloną Wiśniewską o tym, jak przetrwać zimową tęsknotę za słońcem. Chcę poznać patenty reporterki i fotografki, która pięknie pisała o doświadczeniu nocy polarnej w swojej debiutanckiej książce Białe.

Jan Pelczar: Czy trzeba się jakoś przygotować na brak słońca?

Czytaj dalej