Najprawdziwsza fikcja
Przemyślenia

Najprawdziwsza fikcja

Recenzja „Elizabeth Finch” Juliana Barnesa
Paulina Wilk
Czyta się 5 minut

Elizabeth Finch jest postacią fikcyjną. Ale po lekturze książki mogę przysiąc, że ta imponująca persona­ istniała naprawdę. W swoim nowym dziele Julian Barnes znów prowadzi subtelną grę z pojęciami – życiem, prawdą i pamięcią. I choć powieść udała mu się w dwóch trzecich, tyle w zupełności wystarcza, by zachwycić czytelnika.

Każdy, kto miał odrobinę szczęścia, spotkał ją na swojej drodze. Osobę taką jak Elizabeth Finch, tytułowa bohaterka niewielkiej książki, którą Julian Barnes rzuca wyzwanie naszemu rozumieniu przeszłości. Ktoś, kogo – nawet jeś­li mieliśmy z nim do czynienia przez chwilę, w pracy, na uczelni, w życiu publicznym – na zawsze zachowujemy we wspomnieniach. Trwa tam jak autorytet, niekwestionowany i ponadczasowy, bo też z rozmysłem nieprzystający do współczes­ności. Oto osoba, która chce być niedzisiejsza. Pryncypialna, nieugięta i wierna swoim przekonaniom – trochę usztywniona, a dzięki temu bardziej wiarygodna w swoim niezachwianiu. Taka postać, wbrew kotłującej się codzienności, zajmuje się trwaniem. Zachowuje stoicki (nie tylko z nazwy) spokój, nurt spraw bieżących traktuje zaś z obojętnością. Całą sobą wyraża określoną filozofię istnienia i z godnością znosi swoje niedopasowanie. Taki ktoś ucieleśnia swoje poglądy i przemyś­lenia, a więc nie tylko je wyraża, ale także według nich żyje. Ze wszelkimi tego konsekwencjami, czyli z gotowością na to, że jedynie nielicznym przypadnie do gustu. Taka właśnie jest powieściowa Elizabeth Finch, wykładowczyni uniwersytecka prowadząca kurs „Kultura i cywilizacja”. Taka jest również sama książka o Finch. Nie wszystkim się spodoba, bo powstała nie po to, by przypodobać się komukolwiek.

Barnes, pisząc ją, wtyka kij w szprychy współczesności. Tworzy subtelny akt sprzeciwu. Zostawia literacki znak niezgody w formie i treści pasujący do pisarza, którym jest – nie schlebia modom, ale też nie może poczuć się w dzisiejszym świecie u siebie. Jest mistrzem opisywania dyskretnych sfer życia: krainy gestów, tonów głosu, niewielkich zawahań między słowami, określeń użytych nieprzypadkowo, niosących ukryte znaczenia. Błahość teraźniejszości i medialny szum zagłuszający dialogi, które on pielęgnuje z uważnością filozofa, muszą mu doskwierać. Może więc Elizabeth Finch jest obroną jemu podobnych – praktyków subtelności, namysłu, powagi? Oto doskonale sztuczna biografia (czyli pieczołowicie stworzona fikcja); życiorys, który dziś nie powinien liczyć na żadne zainteresowanie. A jednak nieistniejąca poza literaturą Finch robi wrażenie postaci na wskroś prawdziwej. Co więcej, poprzez swoją odmienność znakomicie ilustruje naszą epokę. Tworząc jej portret, Barnes przeciwstawia się czasom pośledniości i pogardy. Robi to ze świadomością, że nie odniesie sukcesu, nie zostanie dobrze przyjęty. (Faktycznie, krytycy na Wyspach mają używanie).

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Powołana do literackiego życia Elizabeth Finch nie przystaje do żadnego z cenionych współcześnie typów osobowości. Ona bardziej nie jest, niż jest. Nie jest powierzchowna ani pośpieszna. Nie jest młoda ani piękna. Jako wykładowczyni nie jest praktyczna ani przewidywalna. Nie używa jednoznacznych określeń i nigdy nie zadowala się odpowiedziami studentów. Nie pozwala się zakwalifikować, nie trzyma się uniwersyteckiego curriculum. Nie nosi się i nie mówi jak wszyscy wokół. Nie ma rodziny, nie opowiada o sobie. Jest w znacznym stopniu tajemnicą, nie dlatego jednak, że pragnie kogoś zaintrygować. Raczej dlatego, że nie postrzega siebie jako obiektu godnego uwagi. I ponieważ sztuczność uważa za najwyższą formę prawdy (przy czym chodzi o sztuczność jako niewystępujący w naturze ekstrakt przekonań i refleksji), poza, którą przyjęła – od stroju po sposób prowadzenia dialogów ze studentami – służy dążeniu do jakiegoś wyższego celu, nie poklaskowi. Elizabeth Finch to osoba staromodna: nosi spódnice sięgające za kolano; język, którym się posługuje, jest precyzyjny i nieoceniający; jej prywatność pozostaje nieujawniona, zainteresowania naukowe zaś dotyczą odległej historii. A dokładniej początków chrześcijaństwa i życiorysu Juliana Apostaty, rzymskiego cesarza z IV w. naszej ery. Cesarza, który nigdy nie był w Rzymie i odrzucił chrześcijaństwo. Przydomek Apostaty – odstępcy – otrzymał od biografów, którzy opisywali jego niedopasowanie. Otóż cesarz Julian wyrzekł się wiary, w której go wychowano, i powrócił do wierzeń rzymskich. W nich widział sumę mądrości i dorobku ówczes­nej cywilizacji. Nie pojmował, jak świat może rugować je na rzecz nowego, chwyt­liwego i łatwego w popularyzowaniu mitu o zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu Zbawiciela. Trwał w wyznawaniu kultu słońca i różnych bóstw na przekór czasom, w których wiara w Chrystusa przebojem zdobywała świat. Zdaniem Finch chrześcijaństwo nie przyniosło światu ani krzty mądrości – podobnie jak kolej czy Internet, których ona bynajmniej nie uważa za sukcesy cywilizacji.

Elizabeth, tak jak Julian, nie pasuje do czasów, w których przyszło jej żyć. A za swoje przekonania – choć nie jest władczynią, a tylko nisko wynagradzaną pracownicą uczelni – ona również zapłaciła cenę odrzucenia i publicznego zawstydzenia. Wszystkożerne tabloidy podchwyciły raz fragment jej artykułu (pisywała do opiniotwórczego periodyku), wywołały wokół niego ośmieszający skandalik, zbrukały jej reputację, po czym zajęły się innymi sprawami. To, co dla odbiorców było zaledwie wzmianką w gazecie, Elizabeth Finch przyjęła jako głęboką zniewagę. Była bowiem osobą poważną. A choć przetrwała tę burzę z klasą, nigdy więcej niczego już nie napisała. Bez słowa zniknęła ze sfery publicznej – tego nieboskłonu, na którym świecą dziś miliony gwiazdek wątpliwej światłości. Jedynymi świadkami jej imponującej postawy, siły jej intelektu pozostali słuchacze akademickiego kursu. Wśród nich Neil, mężczyzna nie pierwszej młodości, już trochę poturbowany, rozwiedziony, a przez swoje córki ironicznie nazywany mistrzem niedokończonych projektów. To jemu Barnes przypisał rolę narratora opowieści o Elizabeth Finch. Wywarła na nim wielkie wrażenie już podczas pierwszego wykładu. Po ukończeniu przez niego studiów jeszcze przez dwie dekady regularnie spotykali się, by zjeść lunch. Trzy razy do roku, w tym samym miejscu, w czwartki o trzynastej. Każde spotkanie ona zaczynała pytaniem osoby głodnej świeżych myśli: „Co dla mnie masz?”, a kończyła, płacąc rachunek. Neil kochał ją – platonicznie, niewypowiedzianie i bez wątpienia. Został jej spadkobiercą. Zapisała mu swoją bibliotekę, notatki, przemyślenia.

A teraz on – biograf amator – szuka w skrawkach jej życia jakiejś osi, kamienia węgielnego, śladów miłości i szczęścia. Ale życia tej skromnej, a zarazem hiperrealistycznej postaci nie uda mu się oddać w pełni. Książka o Elizabeth Finch rozpada się na trzy części, zupełnie jakby duch niezakończonego projektu przeniknął samego Barnesa. Autor rozkroił opowieść i w sam jej środek wprowadził historyczny esej o Julianie Apostacie. To zabieg koncepcyjnie zrozumiały, jednak psujący przyjemność płynącą ze wspaniałej Barnesowskiej prozy – tych zdań pełnych skupienia i pozbawionych nadmiaru, doskonale oddających ulotność życia i pułapki wspomnień. Barnes jak nikt inny rozumie i usprawiedliwia naszą pamięć, tę sztukę błędnego zapisu historii osobistej i zbiorowej. Elizabeth Finch jest przede wszystkim książką o wspomnieniach, które rodzą się z wyobraźni, nie z faktów. Oraz o tym, że bycie w błędzie co do własnej przeszłości jest rzeczą ludzką. A skoro historycy i biografowie tworzą fikcje, to znaczy, że pisarze jako jedyni mają do zaoferowania prawdę.

Elizabeth Finch
Julian Barnes
Penguin Books, Londyn 2022

Czytaj również:

„Kronika Dobrogosta” Wydawnictwo BLG, 2022 – recenzja
i
ilustracja: Gosia Herba
Rozmaitości

„Kronika Dobrogosta” Wydawnictwo BLG, 2022 – recenzja

Tomasz Wiśniewski

Sensacyjne odkrycie słowiańskiego rękopisu wzbudziło wielkie emocje nie tylko w środowisku naukowym: oto bowiem po raz pierwszy w dziejach mieliśmy uzyskać wgląd w świat mitologii i wierzeń naszych przodków, zapisanych nie ręką chrześcijańskiego misjonarza czy kronikarza, lecz „pogańskiego” kapłana – Dobrogosta z Arkony. Przed udostępnieniem tekstu szerszej publiczności poczyniono wielkie starania, aby upewnić się co do jego autentyczności. Zarówno datowanie węglowe, jak i analiza filologiczna potwierdziły, że rękopis pochodzi z IX w. Książka rzeczywiście zawiera szokujące treści, ośmieszające wszelkie dotychczasowe wysiłki historyków i religioznawców. Bóg Świętowit – wyjaś­nia nadbałtycki kapłan – nie jest, jak sądzono do tej pory, bogiem miecza, ale bogiem miłości. Swarożyc okazuje się patronem kochanków, błyskawica Peruna to zaś nie groźne grzmoty, tylko coś w rodzaju strzał Erosa/Kupidyna. Nowo odkryte źródło jasno pokazuje, że słowiański panteon nie składał się z patriarchalnych wojowników, lecz z postaci rozmiłowanych w wyrafinowanej erotyce. „Pod tym względem jakże blisko było naszym przodkom do swoich indoeuropejskich krewnych: ludów Indii” – powiada we wstępie główny redaktor tej publikacji, wybitny polski mediewista Łukasz Baran nazywany „Einsteinem nauk o religii Słowian”. Kronika Dobrogosta poza opisem początku kosmosu i funkcji rozmaitych bóstw pełna jest praktycznych zaleceń dla kochanków. Istotnie, dzieło to w zdumiewający sposób przypomina słynny indyjski traktat Kamasutra. Uczciwość nakazuje nam jednak odnotować, że już pojawiły się głosy, według których Kronika Dobrogosta to kolejna panslawistyczna mistyfikacja.

Czytaj dalej