Moje trzy życzenia
i
Rêverie dans la nuit, Alphonse Osbert, 1895 r.
Przemyślenia

Moje trzy życzenia

Stanisław Lem
Czyta się 8 minut

Monachijskie wydawnictwo Matthes und Seitz zwróciło się do mnie przed rokiem, prosząc o odpowiedź na pytanie, postawione rozmaitym prominentom, głównie z RFN, jak bym zareagował na wieść o lądowaniu na Ziemi innych istot z kosmosu. Odmówiłem uczestnictwa w tej ankiecie, wyjaśniając w liście, że uważam takie zdarzenie za niemożliwe i nie chcę wymyślić swej reakcji na niemożliwość. Wydawca opublikował fotokopię mego listu w książce, zawierającej odpowiedzi na owo pytanie, co było o tyle zabawne, że wszyscy indagowani udzielili odpowiedzi, a odmówił jej tylko pisarz parający się fantastyką. Tak zaczęła się moja współpraca z wydawcą, który wczesną wiosną tego roku wymyślił następną ankietę. Tym razem obejmowała już sporo ludzi spoza Niemiec. Należało wyjawić trzy najbardziej osobiste życzenia, nie zważając na szansę ich realizacji, więc w położeniu dziecka przed wróżką z bajki. Moja odpowiedź ukazała się w książce Inseln im Ich. Ein Buch der Wünsche. Była na tyle szczera, że publikuję ją teraz po przetłumaczeniu (oryginał napisałem po niemiecku). Dodam, że po raz pierwszy w życiu przyszło mi skosztować kłopotów, jakie zwykle są udziałem moich tłumaczy, bo gdy oni mordują się z przekładaniem mych polskich neologizmów na obce języki, teraz ja musiałem wymyślać odpowiedniki polskiego tego, com zmyślił po niemiecku.

Aby gruntownie wykorzystać sprezentowane mi prawo trzykrotnego spełnienia życzeń, zacznę od zwyczajnej niemożliwości, aby ostatnim życzeniem zagłębić się w tym, co „najniemożliwsze”. Zapowiedź ta może zdziwić, bo zwykle nie przypisuje się niemożliwościom ustopniowania. Lecz to jest błąd, wynikający z fatalnego braku ogólnej teorii spełniania wszelkich życzeń, a więc teorii, dla której granica między tym, co możebne i tym, co niemożebne, jest bagatelką. To pokaże się w mojej próbie, ogarniającej rozmaite natężenia niemożliwości.

1

Pierwsze moje życzenie jest dość skromne. Dotyczy ono powolnej likwidacji kłamstwa w życiu politycznym i społecznym. Kłamstwo rozkwita w państwie demokratycznym i totalitarnym, bo w pierwszym jest równouprawnione z prawdą, a w drugim upowszechnia je rząd i wspomaga cenzura. Spełnienie mego pierwszego życzenia nie naruszy tych okoliczności bezpośrednio. Ma jedynie powstać sprzężenie zwrotne pomiędzy publicznym kłamstwem i kłamcą. Dzięki temu okłamujący ogół sami będą się demaskować. Nie jest ważne, czy chodzi o rzeczników rządowych, komentatorów telewizji, opozycjonistów, propagandystów, zawodowców reklamy lub przedstawicieli różnych religii. Kłamca zdradzi się przez to, że kłamiąc, wyda przeraźliwy krzyk bólu. Kto bowiem będzie kłamał, ten odczuje natychmiast przeszywający ból. Co prawda umiejscowienie tego bólu będzie dla kłamiącego zawsze niespodzianką. Nikt nie będzie wiedział z góry, czy kłamiąc, odczuje kolki nerek, rwanie zębów czy boleści brzucha. Gdy przestanie kłamać, ból potrwa jeszcze jakiś czas, jako kara i ostrzeżenie. W pierwszych miesiącach po wprowadzeniu mego systemu będziemy biegali nieco oszołomieni wrzaskami dochodzącymi zewsząd. Wnet jednak zauważymy, że to się opłaca. Wolno też optymistycznie przypuścić, że po jakimś czasie zrobi się ciszej, bo zainteresowani pojmą, jakie są koszty własne kłamstwa.

Niestety rzecz komplikuje to, że kłamstwo w postaci czystej występuje równie rzadko jak święta prawda. Zwykle proponują nam mieszankę obojga. Ponadto wielu ludzi kłamie w dobrej wierze mówienia prawdy. By wyjaśnić, jak to przezwyciężę, dodam kilka słów o technicznym zapleczu mojej metody. Istnieje niewidzialny system światowej kontroli, izolowany od rządów i wszelkich innych interwencji, który z szybkością światła bada zawartość prawdy w tym, co się głosi publicznie. Co się mówi w barze albo pod kołdrą przed zaśnięciem, nie liczy się i wtedy można dalej łgać, ile wlezie. Sieć komputerów — powiedzmy, że to są komputery — bada słuszność głoszonego oraz jego możliwych skutków społecznych. Gdy ktoś np. oświadcza, że istnieje tylko jeden Bóg — Allach czy Jehowa — nic mu się nie dzieje. Gdy jednak powiada, że w imieniu tego Boga należy zabijać pewne osoby albo zakręcać jakieś krany, dostaje ischiasu, niejako w postaci ostrzegawczego strzału przed dziób. Lecz bóle krzyża będą go dręczyły przez trzy dni. Kto głosi 60-procentowe kłamstwo, zostanie sparaliżowany w 60% na sześć tygodni itd. Komputery zawierają dokładne cenniki dla wszystkich kłamstw, w rozmaitych mieszaninach z prawdą. To, czego nie ma w cennikach, wyląduje na moim biurku, bo ja będę najwyższą instancją decydującą, co jest, a co nie jest kłamstwem.

Oczywiście podjęte zostaną rozpaczliwe wysiłki, by utworzyć jakieś szanse dla kłamania. Zjawią się fanatycy czy propagandyści, gotowi dalej kłamać, otrzymają bowiem odpowiednie podwyżki uposażeń jako nawiązkę za ból. Powstaną też aparaty, np. w radiu, których zadaniem będzie wyciszanie wszelkich stękań. W takich przypadkach zostanie rozpoznany błyskawicznie cały łańcuch tych, którzy wydawali rozporządzenia zachęcające do kłamstwa i oni wszyscy wrzasną wtedy chórem.

Nie umiem przepowiedzieć, jakie skutki wywrze na nasz świat ten bolesny proces nauczania. Trzeba się będzie liczyć z okropnymi scenami, np. na zjazdach politycznych i na dorocznych zebraniach akcjonariuszy różnych firm, bo ograniczona odpowiedzialność nie uratuje zarządu przed boleściami. Prywatnie spodziewam się po mym męczycielskim wynalazku wielu miłych godzin. Można by zauważyć, że nie będę bezstronną instancją odwoławczą, ale też nie twierdziłem wcale, że zmienię się we wcieloną sprawiedliwość. Mam się i tak za łagodną naturę, co łatwo dostrzec, skoro nikogo nie chcę karać śmiercią, ani nieodwracalnym kalectwem. Pozostawiam każdemu nieograniczone prawo kłamania, tyle że będzie musiał płacić rzeczoną cenę. Każdy może sobie sam wystawić, jak świat wyglądałby w rok po spełnieniu mego pierwszego życzenia.

2

Także moje drugie życzenie jest altruistyczne. Wymarzone lądowanie innych istot z kosmosu staje się rzeczywistością. Przybysze badają po wylądowaniu panujące u nas stosunki, by orzec, że wszystko robiliśmy całkiem niewłaściwie. Zarazem stwierdzają, KTO jest najlepszy i najmędrszy ze wszystkich ludzi. Za pozwoleniem — to ja nim jestem. Chcą mianować mnie najwyższym władcą planety, lecz odmawiam zgody. Wystarczy mi pozycja doradcy przy Wielkiej Radzie Przybyszów. Chcieli oni narzucić światu całkowite rozbrojenie. Lecz po ich odlocie wyścig zbrojeń zacząłby się od nowa. Proponuję zatem Wielkiej Radzie taki podział pracy: ja dysponuję znajomością miejscowych stosunków i znakomitymi pomysłami, a oni — umiejętnością realizowania najtrudniejszych projektów. Na tym będziemy wspólnie budować.

Mam taką myśl: środowisko ziemskie trzeba zmienić tak, żeby nikt nie mógł wyrządzić nic złego swemu bliźniemu. Za wzór technicznych biorę sobie bakterie. Jeśli istnieją wyspecjalizowane zarazki różnych chorób, to w zasadzie mogą być podobne do wirusów maleńkie cząsteczki, zdolne do rozpoznawania wszelkich rodzajów broni. Będzie się je hodować masowo i rozsiewać; zresztą one będą się potem same dalej rozmnażały. Moja zasada opiewa: należy powstrzymywać ślepy miecz, a nie rękę. Goła ręka i tak niewiele zdziała. Jak to zrobić? Po czym poznaje się broń, w przeciwieństwie do obiektów nieszkodliwych? Po tym, że bronie poruszają się z wielką chyżością, jak rakiety, granaty, bomby i inne pociski. Więc te cząsteczki będą odbierały energię ruchu wszystkiemu, co się bardzo szybko porusza. Stroną techniczną będą się martwić przybysze. W ciągu doby wszystkie systemy broni ulegają unieszkodliwieniu. Każda wystrzelona rakieta, każdy pocisk opada wolniusieńko, tak że nie może wybuchnąć. Czołgi mogą wprawdzie jechać, ale nie mogą strzelać. Bomby zrzucone z samolotów spadają powoli jak puch. A bomby zmajstrowane prywatnie — wybuchają, rozlatując się odłamkami, które można z powietrza wyzbierać ręką, bo tak pomału lecą. Utrudniłem budowę tuneli i inne inżynieryjne roboty, uważam jednak, że się w sumie opłaciło. Mimo woli zlikwidowałem też wszelkie katastrofy (np. aut), bo pokojowo- twórczym cząstkom jest wszystko jedno, czy jakaś rzecz ma wyrżnąć w coś ze swego otoczenia, bo ktoś tego chciał, czy też nieumyślnie, bo np. kierowca stracił panowanie nad autem.

Oczywiście to nie rozwiązuje jeszcze wszystkich trudności. Pokojowe molekuły jednego rodzaju nie mogą rozpoznawać wszystkich rodzajów broni. Lecz jak natura stworzyła zarazki cholery, wścieklizny, dżumy i tysiące innych, tak moi koledzy z Wielkiej Rady Przybyszów sporządzili mrowie różnych cząstek miłujących pokój. Są i specjalne, zapobiegające bijatykom.

Gdy ktoś próbuje spuścić lanie bliźniemu, wirusy dobroci, niewidzialnie szybujące w powietrzu, przemieniają jego wdzianko, spodnie, bieliznę w elastycznie krzepnącą powlokę, tak że będzie się czuł jak niemowlę w powijakach, a jeśli nie poniecha złych zamiarów i będzie zdwajał wysiłki, jego odzież tak stwardnieje, aż się awanturnik obróci w posąg z zaciśniętymi pięściami. Złe języki głosiły, jakobym udaremnił ludziom życie erotyczne, bo tkwi w nim szczypta agresywności, a kto by się zbyt gwałtownie zachowywał w łóżku, zostanie związany przez własną piżamę. Lecz łatwo temu zapobiec, rozbierając się uprzednio, tak więc ten zarzut jest bezpodstawnym oszczerstwem.

Także użycie gazów trujących i prawdziwych zarazków jako broni, przestało być możliwe, bo specjalne cząsteczki katalistyczne zmieniają takie gazy w perfumy, a zarazki w nitrobakterie, użyźniające glebę. Kto teraz jest zdecydowany na wszystko, byle zbić bliźniego na kwaśne jabłko, nie tylko sam musi się rozebrać, ale i namówić tego, który ma być obity, by się rozebrał do naga, co w przeciwnym razie akcję obronną podejmie odzież napastowanego. Odkrycie to ożywiło nadzieją serca zrozpaczonych sztabowców. Wnet jednak przekonali się, jak źle nadają się (…?) armie do prowadzenia działań wojennych. Manewry przeradzały się w zwykłe bijatyki, a co gorsza nie można wśród golasów odróżnić ani wrogów od swoich, ani żołnierzy od szarż.

Pracujący jak szaleni naukowcy odkryli wreszcie w swoich laboratoriach, że tylko ożywiona substancja nadaje się teraz na broń. Lecz gdy zawiodły ich nadzieje miotacze słoniny i armaty boczkowe, podjęli wysiłki, by do arsenałów wprowadzić wściekłe wilki, tygrysy, szczury, a nawet pluskwy jako broń biologiczną. Przeciw wściekłym pluskwom nie udało się nawet Wielkiej Radzie wynaleźć antidotum. Lecz drapieżcy pod wpływem środków udobruchujących złagodnieli jak baranki, a samymi pluskwami, choć pozostały na placu boju, nie udało się prowadzić wojen.

Jako problem pozostali jeszcze różni terroryści, np. IRA, oraz wszyscy ci, którzy mordem i bombami chcą polepszyć świat. Nic lepszego nie przyszło mi do głowy, jak ich humanitarne wysiedlenie na inne planety. Atmosferę Wenery odtruliśmy, a ponadto na Marsie postawiło się wśród oaz banki i wieżowce — żeby mieli co plądrować i wysadzać w powietrze. Ziemia była całkowicie spacyfikowana i mogłem złożyć dymisję z mego stanowiska.

3

Moje trzecie życzenie przewyższa nieziszczalnością oba wymienione. Są one w porównaniu z nim zwykłą dziecinadą. Życzę sobie otworzyć pewnego ranka oczy, aby przekonać się z satysfakcją, że wszystko, co się mnie i światu przytrafiło od mojej matury, było sennym koszmarem. Wyśniłem drugą wojnę światową, obozy koncentracyjne, okupację Polski i innych krajów, „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”, konferencje rozbrojeniowe, Klub Rzymski, debaty atomowe, kryzysy itp. Nic z tego nie zaszło, bo było tylko senną zmorą. Po przebudzeniu odczuję prócz ulgi wstyd, żem przypisał ludzkości tyle zaciekłości morderczej i świństw. Jakże się zawstydzę, że mieli rację ci, co od dawna pomawiali mnie o mizantropię i sadystyczne rysy charakteru, które przejawiły się w moim śnie.

Zarazem stwierdzę z radosnym wzruszeniem, że wszystko, czego uczyli mnie moi nauczyciele gimnazjalni o szlachetnej naturze człowieka, było najczystszą prawdą.

Kraków
Luty 1980


Tekst pochodzi z numeru 1863-64 (51-52/1980) r., (pisownia oryginalna),

Czytaj również:

Polowanie
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Doznania

Polowanie

Mamy nieznane opowiadanie Lema!
Stanisław Lem

Archiwum zmarłego pisarza, teczka, która miała zawierać zupełnie inny tekst. A w środku ta opowieść o desperackiej ucieczce i bezwzględnym pościgu.

Przebiegł już chyba milę, a nawet się nie rozgrzał. Sosny rosły rzadziej. Wysokopienne, szły pionowo w górę, pod ostrym kątem do stoku nachylonego w półmrok, skąd dobiegał to cichszy, to głośniejszy szum strumienia. A może rzeki. Nie znał tej okolicy. Nie wiedział, dokąd bieg­nie. Biegł. Już od jakiegoś czasu nie dostrzegał na polankach ani czarniawych śladów ognisk, ani wdeptanych w trawę strzępów kolorowych opakowań, wiele razy zmoczonych przez deszcz i wysuszonych potem na słońcu. Nikt tu widocznie nie docierał, bo i drogi żadnej nie było, i widoki otwierały się z otwartych miejsc nieciekawe. Wszędzie stał las, poplamiony zielenią buków, dalej ku szczytom coraz ciemniejszy i jedyne, co na nim bielało, to były wnętrza złamanych drzew. Przewracał je wiatr albo same padały od starości. Gdy zagradzały mu drogę, mierzył bystro oczami, czy opłaci się wysiłek skoku, czy może lepiej przedrzeć się dołem, między zasychającymi miotlasto gałęziami.

Czytaj dalej