Doznania

Świadectwo

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 1 minutę

Świadectwo
Marcin Pestka
Wydawnictwo BLG, 2017
 

Błyskotliwy debiut Marcina Pestki, który odważnie porusza aktualny, dramatyczny problem uzależnień wśród młodych. Książka ta, napisana w formie dziennika, to zarówno szczegółowa wiwisekcja rozpadu kontaktów z bliźnimi, rodziną, jak i analiza rozdzierającej samotności. To opowieść o tym, jak przyjaciele odchodzili, jeden za drugim, opowieść o wstrząsających rozstaniach i wzruszających powrotach ukochanej osoby. O beznadziejnych próbach wyleczenia. O terapii. O zakładach psychiatrycznych. Odnajdujemy w tej książce także niemal 100-stronicowy rozdział (niepozbawiony zresztą wątków sensacyjnych) o koszmarnych tarapatach finansowych, o długach, o mafii. Zwraca uwagę autobiograficzny fragment o redaktorach, którzy tylekroć odrzucali klejący się rękopis Pestki, którzy śmiali mu się w twarz, przez lata nie przyjmując Świadectwa do druku (niestety, po lekturze tego rozdziału nie można już mieć wątpliwości co do poziomu kompetencji pracowników krajowych wydawnictw). Pomimo wieku autora całość została napisana świetnym stylem – cierpienie narratora, piekło nałogu wyrażono w zdaniach nieskończonych, przywodzących na myśl prozę Saramago, jeśli natomiast chodzi o językową urodę, możną ją jedynie równać z Nabokovem. Świadectwo jest nie tylko krzykiem rozpaczy – jest także wyrazem wiary w daleką przyszłość i następne pokolenia, które będą w stanie uchronić się przed tragicznymi skutkami uzależnienia od powideł śliwkowych.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Czytaj również:

Przemyślenia

Imię noży

Tomasz Wiśniewski

Prawdopodobnie najgorszy kryminał w historii literatury. Pomyślany jako twórcze rozwinięcie Imienia róży; efekt – fatalny. Tożsamość zabójcy poznajemy już na drugiej stronie: nie wiadomo, dlaczego powstały kolejne. Akcja dzieje się w bliżej nieokreślonej karczmie, wypełnionej radosną kompanią z gargantuicznym apetytem. Pełniący funkcję powieś­ciowego detektywa opat – o imieniu Wilhelm (a jakże!) – zakłada sobie opaskę na oczy i gra w zgaduj-zgadulę; w ten sposób, bełkocząc pod nosem, wykrywa sprawcę morderstwa. Po chwili jednak pada na podłogę, zalany w sztok. Mnisi, głównie z nowicjatu, pryszczaci i hałaśliwi, ucztują w najlepsze. Przez następne kilkadziesiąt stron poznajemy szczegóły tego, co zjadł i wypił ogromny franciszkanin siedzący na ławce obok opata. Utwór kończy opis rozkwitającej roślinności, chociaż wcześniej dano do wiadomości czytelnikom, że spadły pierwsze liście z drzew.

W obliczu tej niepojętej lektury czuję się zmuszony napisać coś przykrego. Otóż jeśli polska literatura tak ma wyglądać, to kończę z profesją zawodowego recenzenta. Ostrzegałem już niejednokrotnie krajowe środowiska literackie. Ale tym razem miarka się przebrała. Do widzenia.
 

Czytaj dalej