Mapa przemocy mutuje – rozmowa z Óscarem Martínezem
i
Fot. Maciek Zygmunt/ Festiwal Reportażu NON-FICTION
Wiedza i niewiedza

Mapa przemocy mutuje – rozmowa z Óscarem Martínezem

Aleksandra Lipczak
Czyta się 25 minut

Jeśli nie wierzyłbym w to, że dziennikarstwo może coś zmienić, nie zajmowałbym się nim. Nie wierzę jednak, że to najlepszy zawód na świecie. Najlepsze zajęcie świata to pracować na plaży w Oaxaca – mówi Óscar Martínez, członek redakcji internetowej gazety „El Faro”, autor książek o migracji i przestępczości zorganizowanej, laureat wielu nagród. Podczas Festiwalu Reportażu NON-FICTION w Krakowie rozmawiała z nim Aleksandra Lipczak

Óscar Martínez został dziennikarzem jako młody chłopak. Chciał robić rzeczy ważne. Kilkanaście lat później może o sobie powiedzieć, że należy do czołówki reporterów, zarówno w rodzinnym Salwadorze, jak i całej Ameryce Łacińskiej. Jako reportera zajmują go dwa wielkie tematy: migracja i przestępczość zorganizowana. Tym ostatnim zajmował się przez wiele lat w znanym internetowym dzienniku „El Faro”, gdzie założył – kultowy już dziś – dział „Sala Negra” poświęcony zjawisku przemocy w Ameryce Środkowej.

Jego najgłośniejsza książka, La Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą, opowiadająca o migracji i przeprawach środkowoamerykańskich migrantów przez Meksyk w tym roku ukazała się w Polsce, wydana przez Sonia Draga Post Factum.

„Pochodzę z kraju, w którym była wojna domowa. Nigdy nie żyłem w pokoju. Od początku pracy w zawodzie dziennikarza, a zacząłem w młodym wieku, piszę o przemocy. Pracowałem w Iraku. Takiej przemocy i bezkarności grup przestępczych jak tych w Meksyku wcześniej jednak nie widziałem” – mówił podczas spotkania z czytelnikami w czasie Festiwalu Reportażu NON-FICTION w Krakowie. – „Przemoc wobec migrantów jest tam ekstremalna. Można mówić o kryzysie humanitarnym”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Rozmawiamy tuż przed tym spotkaniem. Óscar jest bezpośredni, przyjacielski, nie lubi mówić o sobie. Wypytuje mnie o Polskę, o nasze doświadczenia z migracjami. O problemach, którymi się zajmuje, mógłby jednak mówić godzinami. „Nie ma sprawy, pytaj” – odpowiada, kiedy zerkam na zegarek, zaniepokojona, że się spóźni. Zależy mu, żeby być dobrze zrozumianym. Historie, które opowiada, nie są przecież aż tak odległe od europejskiej rzeczywistości – tak uważa. „Kontekst może być inny, ale mechanizmy rządzące migracjami są dziś takie same niezależnie od szerokości geograficznej”.

Aleksandra Lipczak: Cuerpomátic – ciałomat. To szczegół z twojej książki, który chyba najbardziej utkwił mi w pamięci.

Óscar Martínez: To określenie przyjęło się wśród migrantek przeprawiających się bez dokumentów przez Meksyk. Nie mają wyjścia i godzą się z tym, że to ich ciało staje się w podróży kartą, którą płacą za bezpieczeństwo, opiekę, a czasem po prostu za życie. Często dostają od swoich coyotes (przewodników migrantów – przyp. A.L.) prezerwatywy, bo to, że zostaną zgwałcone po drodze, jest bardzo prawdopodobne, więc już lepiej, żeby miały je przy sobie.

Drugim detalem, którego nie mogę zapomnieć jest La Arrocera.

Dla mnie też była jednym z miejsc, które najgłębiej zapadło mi w pamięć. To dziki teren niedaleko niewielkiej osady w stanie Chiapas nazywanej La Arrocera (Ryżownia) od stojącego przy drodze magazynu na ryż. Jednej z wielu miejscowości na bocznych drogach Meksyku, którymi poruszają się migranci, żeby uniknąć kontroli.

W La Arrocera rzucały się w oczy dwie rzeczy: bezinteresowne okrucieństwo mieszkańców i całkowity brak zainteresowania migrantami ze strony państwa. Żyjący tam ludzie zobaczyli interes w sznurach ludzi ciągnących przez ich wsie. Przez wiele lat masowo gwałcili przechodzące tamtędy kobiety, a mężczyzn okradali z tego, co przy sobie mieli. Często były to wyjątkowo okrutne gwałty, na przykład na oczach członków rodziny. Odbywały się bez udziału gangów, zupełnie – jeśli można tak powiedzieć – oddolnie.

Akurat w przypadku tego miejsca udało się coś zmienić dzięki książce. Powinno było się to stać już dawno temu, bo świadectw tego, co się tam wyprawia, było aż nadto. Potrzeba było jednak kilku lat naszych starań, doniesień i wystąpień w parlamencie, żeby meksykańskie państwo coś z tym zrobiło. Kobiety w okolicy La Arrocera i na całej trasie, która przez nią prowadzi, są już bezpieczne, ale to samo zaczyna powtarzać się w innych miejscach. Główne drogi są pod kontrolą policji oraz wojska, więc migranci przenoszą się w góry i to stamtąd dociera coraz więcej doniesień o napadach i gwałtach. Będzie tak, dopóki władze nie zechcą w końcu uznać, że migracji nie da się zatrzymać, można ją tylko uregulować.

Z mediów znamy przede wszystkim obraz Meksykanów jako ofiar polityki migracyjnej Trumpa. La Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą to jednak reportaż o piekle, którym funduje migrantom meksykańskie państwo – czy raczej jego brak.

Wielu Meksykanów to bez wątpienia ofiary granicy, muru i deportacji. Meksyk to jednak prawdziwy gigant i ma wiele różnych twarzy. Istnieje Meksyk dla turystów – piękny, rozwinięty, bezpieczny. Jest Meksyk wielkich miast – złożonych, dynamicznych, trudnych. I wreszcie mamy Meksyk ukryty – małe miasteczka i wsie, zapomniane regiony, gdzie państwo zostało wyparte przez zorganizowaną przestępczość.

W wielu miejscach, które odwiedziłem razem z towarzyszącymi mi fotografami, rządzą gangi, one ustalają zasady współżycia i bezkarnie zabijają. Dzieje się to zresztą nie tylko w małych miejscowościach. Podczas naszego pobytu w Laredo – liczącym 250 tys. mieszkańców mieście na granicy z USA – kartel zabił dwudziestu paru policjantów i powiesił ich ciała naprzeciwko urzędu miasta, w maskach ze świńskimi ryjami. Następnego dnia główną wiadomością na okładce miejscowej gazety była jednak msza. Milczenie, które gang narzucił miastu, było porażające.

Tak samo porażająca jest świadomość, że znajdujesz się w miejscu, w którym jeśli ktoś postanowi cię zamordować, nie ma siły, która mogłaby go powstrzymać. Nie ma ucieczki przed tym wyrokiem.

La Bestia nie jest nową książką. Co się zmieniło na migracyjnym szlaku, odkąd ją napisałeś?

Książka powstała dekadę temu, ale są rzeczy, które nie zmieniły się nawet o milimetr. Trudno, żeby tak się stało, bo gangi znalazły w migrantach kopalnię złota. Porwania dla okupu, pobieranie haraczy od coyotes (przewodników migrantów – przyp. A.L.), handel ludźmi czy zmuszanie migrantek do prostytucji – to wszystko wciąż dzieje się w Meksyku i to na ogromną skalę.

Migranci to ofiary idealne. Nie głosują, nie zgłaszają przestępstw na policję, są w Meksyku tylko przejazdem i na dodatek nielegalnie. Mają to nieszczęście, że aby dostać się do USA, muszą przejechać przez kraj, w którym rządzi zorganizowana przestępczość. Nie przemieszczają się przez Meksyk wielkich miast ani Meksyk turystów. La Bestia, pociąg, na którego dachu zwykle podróżują, przejeżdża przez zapomniane krajobrazy oraz małe pueblos, w których to gangi są państwem. Policja i kartele są tam ze sobą skoligacone do tego stopnia, że nie sposób ich od siebie odróżnić.

Przez 10 lat, jakie minęły od napisania książki, zmieniły się jedynie szczegóły: nazwy gangów, miejsca, gdzie operują. Los Zetas przenieśli się z południa na północ. Wcześniej masowo gwałcono migrantki w rejonie Pacyfiku, dziś przeklęte miejsca mnożą się w rejonie Atlantyku. Mapa przemocy mutuje, ale jej esencja pozostaje taka sama.

Bestii uchwyciłeś moment, kiedy zmienia się – jeśli można tak powiedzieć – paradygmat. Gangi przejmują migrancki biznes, ale wielu twoich rozmówców pamięta, jak było kiedyś, kiedy wszystko organizowało się oddolnie.

Od początku masowej migracji z południa były w Meksyku kartele, które pobierały od migrantów opłaty za przejazd. Były to jednak drobne sprawy, zazwyczaj nie dochodziło do przemocy.

Kiedy Los Zetas – którzy byli wcześniej zbrojnym ramieniem Cártel Del Golfo, ich zabijakami – oddzielili się i stworzyli własny gang, zaczęli urozmaicać swoją działalność i w ramach tej „dywersyfikacji” zajęli się właśnie migrantami. Odtąd nie były to już tylko wymuszenia haraczu, ale także kontrola coyotes, handel kobietami, porwania dla okupu. Nawet w kraju z tak dużą tolerancją dla przemocy – jakim jest Meksyk – to, co robili migrantom, skala morderstw i okrucieństwa były szokujące.

Teraz Los Zetas działają tylko na północy kraju, ale inne organizacje przestępcze zdały sobie sprawę z tego, jak lukratywnym biznesem są migranci. To lekcja, którą zostawili Los Zetas.

Są pierwsze sygnały, że inne gangi przejęły już biznes na południu. Młodszy kartel Jalisco Nueva Generación ma już na koncie pierwsze porwania.

W Europie i na Morzu Śródziemnym mafie też zarabiają miliony na transporcie migrantów, którzy nie mają możliwości ubiegać się o wizę ani azyl w swoich miejscach zamieszkania.

Prowadzona przez zachodnie rządy polityka migracyjna wszędzie tak samo nabija kabzę przestępcom. Odkąd do władzy doszedł Trump, wzrosły stawki coyotes w Meksyku. To ludzie interesów. Jeśli jesteś kierowcą i rośnie cena paliwa, podnosisz ceny przejazdów. Oni wykorzystali propagandę Trumpa o zamykaniu granicy, żeby podnieść ceny. Coyotes to z technicznego punktu widzenia przemytnicy, choć to słowo brzmi nieco zbyt pompatycznie. Owszem, są wśród nich źli ludzie, którzy, na przykład, handlują kobietami. Inni są jednak bardzo szanowani, bo udało im się przeprowadzić pół miasteczka do USA.

Kiedyś płaciło się coyote w swojej wsi w Salwadorze, a on towarzyszył ci aż do drzwi rodziny w Houston. Grupy przestępcze zmieniły jednak logikę przemytu. Coyotes z Salwadoru przekazują swoich klientów na granicy kolejnym, a ci w połowie kraju oddają ich innym i tak dalej. Podział trasy pozwala kartelom lepiej kontrolować biznes. Migranci, którzy nie korzystają z ich usług, ryzykują życiem, bo nie dokładają się do dochodów karteli.

Gangi zmieniły historię migracji w Meksyku. W zasadzie wyginął gatunek coyote viajero, przewodnika-podróżnika, jak mówi się w Salwadorze, który towarzyszył swoim klientom na całej trasie. Migracja stała się po prostu jeszcze jedną działką przestępczości zorganizowanej.

Rozpętana przez kartele przemoc to tragedia, która zostawi ślad na całe dekady.

Czy w Meksyku są ludzie, którzy próbują się temu przeciwstawiać? Piszesz we wstępie do książki, że są kroplą w oceanie, ale chciałabym się czegoś więcej o nich dowiedzieć.

Są prawdziwymi bohaterami. Żyją tam, pracują, prowadzą schroniska dla migrantów, walczą o ich prawa i mają na swoim koncie pewne sukcesy. Ostatnio przeżyli jednak wielkie rozczarowanie. Nowy prezydent Meksyku, Andrés Manuel López Obrador, zapowiadał w czasie kampanii, że zajmie się uregulowaniem migracji. Pojawiło się nawet hasło stworzenia humanitarnej wizy tranzytowej. W ostatnich miesiącach Trump zagroził jednak Meksykowi cłami o wysokości 25%, jeśli nie zatrzyma migrantów. Rząd Lopeza Obradora ugiął się jak wszystkie poprzednie. Aktualnie López Obrador – ten, który miał dokonać rewolucyjnej zmiany – wciela w życie brutalną politykę represji wobec migrantów na południu Meksyku. Angażuje nie tylko policję, ale również armię, żeby zatrzymać migrantów. Stchórzył. Meksykańskie organizacje pozarządowe wróciły do punktu wyjścia i roli, którą odgrywały od zawsze: dawania świadectwa o tragediach, bycia obserwującymi wszystko oczami. Poza tym są bezsilne. To dla meksykańskich aktywistów bardzo trudny moment.

Podobnie zdarzyło się Hiszpanii – socjalistyczny premier Pedro Sánchez zaczął swoje rządy od przyjęcia statku „Aquarius” z uchodźcami, którego nie chciało wpuścić żadne inne państwo, ale niedługo potem obciął finansowanie ratownictwu morskiemu i dogadał z Marokiem w sprawie powstrzymywania migracji do Europy.

Migranci to świetna karta przetargowa. Nie głosują, więc nikogo nie interesuje to, co myślą. Poza tym, bądźmy szczerzy, gówno obchodzą obywateli krajów, przez które podróżują albo do których zmierzają. Są oczywiście wyjątki, ale nie można powiedzieć, że meksykańskie społeczeństwo jest przejęte tym, co dzieje się z migrantami albo że Hiszpanie i Włosi nie śpią, bo zamartwiają się tym, co dzieje się na Morzu Śródziemnym. Wielu ludzi, także w Meksyku, otwarcie ich nienawidzi, podchwytuje hasła o inwazji i tak dalej.

W przypadku Meksyku jest to tym bardziej gorzkie, że sam jest krajem migrantów, z którego codziennie wyjeżdżają do USA setki ludzi. Godzi się jednak pełnić funkcję regionalnego policjanta, który uniemożliwia to innym.

Niemal bezinteresowne okrucieństwo ludzi wobec migrantów na szlaku to chyba najbardziej przygnębiająca część twojej książki. Płynie z niej dość ponura refleksja o ludzkiej naturze.

Nie lubię teoretyzować. Nie wiem, czy ta przemoc wynika z ludzkiej natury, czy jest raczej efektem pewnej społecznej konstrukcji, przekazu, który chłoniemy od dzieciństwa, a który mówi nam, że z innymi konkuruje się albo walczy, nie zaś współpracuje. Współczesne neoliberalne społeczeństwa to maszyny do kreowania tego rodzaju myślenia. Iść naprzód to samotne przedsięwzięcie. Biedak wdeptujący w ziemię innego biedaka: widziałem to w Meksyku nie raz i bardzo mnie to przygnębiało.

Gdy skończyłem książkę, dużo czasu spędziłem z migrantami, którym udało się dotrzeć do USA. Powtarzają te same mechanizmy. Jeśli ktoś rzuca im kłody pod nogi, bardzo często są to inni imigranci.Oprócz skandalicznej korupcji i przemocy zorganizowanych grup, podczas pisania Bestii naoglądałem się ludzkiej nędzy – w szerokim znaczeniu tego słowa. Myślę tu o ludziach-ofiarach przekształconych w wiecznie przestraszone zwierzęta oraz o ich oprawcach, którzy – zabrzmi to banalnie, ale nie umiem tego inaczej nazwać – kiedy pozwoliły im na to okoliczności, stali się złymi ludźmi. Na zasadzie: zgwałcę tę kobietę, bo mogę. Zabiorę człowiekowi 100 pesos (około 20 zł – przyp. A.L.) i zjem sobie za to taco.

Droga migrantów stała się dla mnie czymś w rodzaju metafory. Obrazem tego, co wynika ze spotkania ludzi w świecie bez zasad. Rezultat jest taki: jeden pożera drugiego.

Bestii dokonujesz ciekawej refleksji: przemoc, w tym wypadku wobec migrantów, prędzej czy później dopadnie społeczeństwo, które na nią pozwala.

To złudzenie myśleć, że przemoc pozostanie na ograniczonych obszarach, że zawsze będzie dotyczyć tylko innych, nie nas. Granica między „nimi” i „nami” w końcu się zaciera. W kraju, który pozwala na wzrost poziomu przemocy oraz bezkarności, zaczynają one w końcu dotykać wszystkich, rozprzestrzeniają się jak nowotwór. Jeśli coś stało się możliwe raz, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wydarzyło się po raz kolejny, w innym kontekście i innym ludziom. Logika „to się dzieje tylko innym” jest absurdalna, bo ściany baniek informacyjnych oraz tożsamościowych, w których żyjemy, są nieszczelne.

W Meksyku nie zapadł jeszcze ani jeden wyrok w sprawie znęcania się nad migrantami. A kiedy nie ma działającego systemu sprawiedliwości, pojawia się bezkarność. Wiem, o czym mówię, bo sam pochodzę z Salwadoru, kraju zbudowanego na bezkarności. Wojna domowa – okrutna, pełna bezsensownej przemocy – zakończyła się amnestią. Nikt, zupełnie nikt nie zapłacił za zbrodnie wojenne, masakry, tortury, zbrodnie na tle seksualnym i nikt nie zapytał ofiar, co o tym myślą. Wspólnoty, które uczciwie nie rozliczyły się ze swoją przeszłością, mają tendencję, żeby odtwarzać popełnione zbrodnie. Przekaz, który idzie z góry, brzmi: możesz robić, co chcesz, nie spotka cię za to kara. To fatalny fundament pod budowę państwa.

O ludziach, którzy wyjeżdżają z twojego kraju, mówisz, że nie tyle migrują, ile uciekają. Przed czym?

Otrzymują groźby, ich życiu zagraża niebezpieczeństwo i muszą jak najszybciej opuścić kraj. Ten, który migruje, robi to zwykle według jakiegoś planu; ten, który ucieka, nie myśli o konsekwencjach. Różnica między tymi czasownikami to różnica między szukaniem lepszego życia i miejsca do życia po prostu.

Pochodzę z regionu świata o najwyższej liczbie zabójstw na mieszkańca. Stamtąd się po prostu ucieka. To złożona rzeczywistość i nie wiem, jak ją najlepiej opisać komuś z innej części globu. Mogę użyć liczb i statystyk, ale nie jestem pewien, które z nich najlepiej oddają jej istotę.

Zwykle używa się liczby zabójstw przypadającej na 100 tys. mieszkańców.

To takie duże, zimne liczby. Jaki ładunek emocjonalny niesie informacja, że w najgorszym momencie XXI w. na 100 tys. mieszkańców było w Salwadorze 103 morderstwa?

103 morderstwa to jednak szaleństwo. W Polsce ten wskaźnik to 1 z kawałkiem, w USA około 5. Ale 103 morderstwa oznaczają, że w 2015 r. 1 na 972 Salwadorczyków został zamordowany. Trudno nie znać kogoś, choćby pośrednio, kto nie był ofiarą. Ludzie uciekają właśnie przed tym, przed bliskością śmierci.

U źródeł dzisiejszej przemocy ulicznej leżą zresztą deportacje. Dwa najważniejsze gangi w Salwadorze – Mara Salvatrucha i Barrio 18 – powstały w latach 80. na południu Kalifornii. Między rokiem 1989 a 1993 rząd USA deportował do Salwadoru 4 tys. ich członków. Wrócili do kraju zdegenerowanego przez wojnę domową i rozplenili w błyskawicznym tempie. Dziś liczba członków gangów to jakieś 60 tys. osób.

Jak się żyje w takim kraju?

Wielu ludzi codziennie budzi się ze świadomością, że mogą zostać zamordowani. Albo z lękiem, że coś złego może stać się ich dzieciom. Ich codzienność polega więc na unikaniu najgorszego. Nie żyją w kraju, żyją w jego szczątkach. Jeśli masz pecha, że urodziłeś się w dzielnicy kontrolowanej przez gang Mara Salvatrucha, nie możesz poruszać się po ulicach kontrolowanych przez Barrio 18, nie ryzykując życia. Jeśli cię zatrzymają i każą pokazać dokument, zostaniesz zabity na miejscu. Dotarcie z punktu A do punktu B stało się dla wielu ludzi skomplikowaną łamigłówką.

Wyrastanie w takich warunkach to coś potwornego. Tworzy paranoiczne społeczeństwa. Ludzie żyją w ciągłym strachu, a społeczeństwo, które się boi, jest uległe. Ma niewiele czasu na myślenie, bo zajmuje się tworzeniem strategii przeżycia.

Ta przemoc dotyka też klasy średniej?

Przemoc w Salwadorze jest doświadczeniem całkowicie klasowym i dotyka 60% społeczeństwa, które żyje w dzielnicach robotniczych. Klasy uprzywilejowane nie mają tego problemu. Ich dzieci są bezpieczne, a oni w barach piją margaritę za 10 dolarów. Salwador to kraj społecznych baniek. Czasem wydaje się, że to społeczeństwo przedstawione w filmie science fiction, w którym wszystkich biednych zgromadzono w jednym, określonym miejscu, do którego bogacze nigdy nie zaglądają.

To istota problemu. Spora część klasy politycznej Salwadoru – a także Hondurasu i Gwatemali – nie uważa wcale za kluczowe, by rozwiązać temat gangów ulicznych, bo jej to nie dotyczy. Nie zajmą się tym, dopóki nie odczują problemu na własnej skórze. Pablo Escobar też nie był problemem dla polityków w Kolumbii, dopóki nie zaczął ich atakować. Latami grał z nimi w golfa i był w porządku, bo zabijał tylko biedaków. To logika przeważająca w tak rozwarstwionych społecznie państwach jak Salwador, krajami biedaków rządzonymi przez garstkę bogaczy, która nie umie zrozumieć tego, co dzieje się na dole.

W Salwadorze doszło jednak ostatnio do próby zmiany w życiu politycznym.

Od paru miesięcy prezydentem jest Nayib Bukele, 37-letni biznesmen, człowiek spoza polityki, outsider. Nie ma za sobą żadnej dużej partii, do niedawna w ogóle nie istniał w polityce. Jego kariera była błyskawiczna i wciąż jest wielką niewiadomą. Po objęciu władzy otoczył się nie do końca godnymi zaufania ludźmi. Mimo wszystko wydaje się nową jakością w salwadorskiej polityce i oby nie przegapił tej szansy. Wciąż jest zbyt wcześnie, żeby powiedzieć coś więcej. My, dziennikarze, nie umieliśmy na razie wytłumaczyć zbyt dobrze, kim jest i skąd się wziął. Nie jesteśmy jeszcze w stanie zobaczyć pełnego obrazu.

Jaki ma pomysł na ograniczenie przemocy?

Zaczął jak wszyscy poprzednicy, od obrazów żołnierzy wyważających kopniakami drzwi w ubogich dzielnicach. Potem ogłosił jednak „fazę pozytywną” swojego planu, czyli działania prewencyjne. Jeśli rzeczywiście wcieli ją w życie, byłoby to coś zupełnie nowego. Zobaczymy jednak, jak mu pójdzie, bo jest wielu ludzi, którzy domagają się krwi – a żądanie przekłada się na głosy.

W Salwadorze, gdzie mamy wyjątkowego pecha do skorumpowanych, nieudacznych rządów, każdy po kolei obiecuje politykę „twardej ręki” wobec gangów. Od 15 lat wszyscy obiecują ostateczną rozprawę z uliczną przemocą, ale jej poziom tylko wzrasta. Kilkanaście lat temu wskaźnik zabójstw na 100 tys. mieszkańców wynosił 32, dziś – ponad 100. Mimo to ludzie wciąż głosują na polityków, którzy obiecują dokładnie to samo.

Dlaczego? Nie chodzi już przecież o społeczną wrażliwość czy humanizm. To kwestia czysto pragmatyczna. I to jest udowodnione: ta polityka nie działa. Wasze dzieci nie będą dzięki niej lepiej żyły.

Głosujemy na polityków, którzy proponują terapie z użyciem przeterminowanych lekarstw. To samo dzieje się w USA. Trump wygrał, zapowiadając deportacje i budowę muru. Mur istnieje od dawna. Zaczęli go budować Demokraci w 1994 r. „Naczelnym deportującym”, jak nazwały go organizacje pomagające migrantom, był nie kto inny jak Obama. Ten dobry, liberalny prezydent deportował rekordową liczbę 74 Salwadorczyków dziennie.

Ale te metody nie działają. Deportacje przynoszą odwrotny efekt do zamierzonego i przyczyniają się na przykład do rozwoju gangów w USA. Wielu deportowanych członków Mara Salvatrucha reorganizuje się w Salwadorze i wraca do USA z nowym zastrzykiem energii.

To, że tak wielu ludzi kupuje te polityczne hasła, pokazuje, jakie z nas otępiałe i mało krytyczne społeczeństwa.

Wciąż jeździsz do Meksyku?

Od wielu lat zajmują mnie te same tematy: piszę o migrantach w Meksyku, salwadorskich gangach, jeżdżę do USA. Teraz interesuje mnie przede wszystkim życie tych, którym udało się tam dotrzeć. Napisałem już o nich kilka reportaży, ale chciałbym tam chwilę pomieszkać, poznać ich historie z bliska. Mój plan to zniszczyć „amerykański sen”.

On wciąż istnieje?

To prymitywny i pozbawiony szacunku wobec imigrantów sposób mówienia o bardzo trudnym życiu, jakie prowadzą. O „amerykańskim śnie” mówią zresztą także oni sami, ale lepiej niż ktokolwiek inny wiedzą, że to fikcja. Wielu z nich jest jednak uwięzionych w USA. Przez wiele lat żyli nadzieją powrotu do domu, ale widzą, że życie w Ameryce Środkowej wcale się nie polepsza. Nie rośnie dobrobyt, nie zmniejsza się przemoc, gangi coraz bardziej się panoszą. Idea powrotu stopniowo się rozmywa, a dla wielu z nich to ogromna trauma, bo w USA są obywatelami nawet nie drugiej, ale trzeciej kategorii. Ukrywają się, żyją w strachu przed deportacją, pracują jednocześnie w kilku miejscach. Koszmar to może zbyt mocne słowo, bo wielu z nich osiąga, mimo wszystko, sukces. Jest jednak coraz trudniej i coraz drożej, a prześladowanie imigrantów tylko się nasila.

Po przeczytaniu twojej książki wydaje się nieprawdopodobne, że komuś w ogóle udaje się dotrzeć do USA.

Pamiętaj, że opisuję w niej migrantów trzeciej kategorii. Nie tych, których stać na lot samolotem albo podróż nie na dachu, ale w środku pociągu. Są tacy, którzy płacą coyotes za przejazd przez Meksyk samochodem. Ja opisuję ostatnich w szeregu, bo tylko oni podróżują na dachu Bestii. Istnieją dużo bezpieczniejsze sposoby podróży. Lot awionetką kosztuje jednak około 12-13 tys. dolarów, podczas gdy migrant, który podróżuje lądem i na dachu pociągu wyda około 1,5 tys. dolarów.

Twoje książki są bestsellerami w USA. Masz poczucie, że jesteś tam słuchany?

Bestia ukazała się dekadę temu i wciąż nieźle się sprzedaje, tak samo wydana pięć lat później Historia przemocy, która tłumaczy, przed czym uciekają migranci z Ameryki Środkowej. W zasadzie powinienem być wdzięczny Trumpowi, bo dzięki niemu sprzedaż moich książek rośnie. Ludzie chcą zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Będę szczery: jeśli nie wierzyłbym w to, że dziennikarstwo może coś zmienić, nie zajmowałbym się nim. Nie wierzę w romantyczne wizje, jak ta Gabriela Garcii Marqueza, że to najlepszy zawód na świecie. Najlepsze zajęcie świata to pracować na plaży w Oaxaca, a nie rujnować sobie zdrowie nad reportażami. Uważam jednak, że dziennikarstwo jest pożyteczne, że „wiedzieć” i „nie wiedzieć” robi różnicę i że sprawianie, że ludzie się czegoś dowiadują, ma konsekwencje.

Dziennikarstwo zmienia świat, ale robi to w niemoralnym tempie. Weźmy La Arrocera, o której mówiliśmy: wystarczyłby moment, żeby zapanować nad sytuacją, ale trzeba było przez lata nagłaśniać sprawę, zanim coś ruszyło. To jest tempo, z jaką fale żłobią skałę, więc muszą to być fale bardzo silne i uparte.

Bestię czyta się na amerykańskich uniwersytetach, gdzie studiują ludzie, którzy będą kiedyś rządzić krajem. Tylko że szkody, jakie wyrządza Trump, będą widoczne jeszcze przez wiele lat, nawet kiedy już go nie będzie. Pokazał, że można być otwarcie rasistą i to jest OK. Poszerzył granice tego, co dozwolone. Od teraz można mówić o innych państwach jako o „shithole countries” (zadupiu, gównianych krajach – przyp. A.L.) i nic się nie dzieje. Polityka szybko tego nie zapomni.

Ma to oczywiście taki efekt, że po drugiej stronie pojawia się wielu wspaniałych polityków i polityczek, które chcą się przeciwstawić Trumpowi. Nie zmienia to jednak faktu, że od teraz jesteśmy też skazani na polityków jego pokroju.

A jakie reakcje wywołała Bestia w Salwadorze?

Czyta się tam bardzo mało. Status bestsellera uzyskała na przykład zbiorowa książka pod moją redakcją Crónicas negras (Kroniki kryminalne), która sprzedała się w 300 egzemplarzach. Bestię czytali pracownicy organizacji pozarządowych, była wykorzystywana do politycznego lobbingu w Salwadorze i USA, ale jeśli pytasz o czytelników, trudno mi ocenić jej zasięg i wpływ. Wywołała debatę, ale w mocno ograniczonych kręgach. Nie jestem pewien, czy migracja jest w ogóle przedmiotem debaty w Salwadorze. Nie jest to temat, o którym mówi się w czasie kampanii wyborczych. Politycy go ignorują, choć poza granicami Salwadoru żyje już 3,5 mln Salwadorczyków. To gigantyczna liczba, bo kraj liczy 6,5 mln mieszkańców. Sporo do rzeczy ma jednak fakt, że pieniądze przesyłane przez emigrantów stanowią około jednej trzeciej PKB.

Mówisz, że w Salwadorze mało się czyta, ale internetowy dziennik „El Faro”, w którym pracujesz to kultowe medium w całym hiszpańskojęzycznym świecie. To jedno z miejsc, gdzie ukazują się najlepsze reportaże w Ameryce Łacińskiej.

To ciekawe, że malutka gazeta, która powstała w 1998 r. podczas spotkania kolegów, stała się tym, czym dziś jest. Sukces ma na pewno związek z tym, że w redakcji „El Faro” nikt nigdy nie uwierzył w to, że w Internecie trzeba pisać krótko i prosto. Byłoby to uznanie, że pisze się dla głupków, ludzi, którzy nie chcą czytać – więc po co w takim razie w ogóle dla nich pisać? „El Faro” postawił na historie z oddechem i dziennikarskie projekty, które dużo kosztują.

Bestia jest częścią większego projektu En el camino (w drodze) dotyczącego szlaku migracyjnego w Meksyku. Oprócz książki powstał jeszcze film dokumentalny o migrantkach María en la tierra de nadie (Maria na ziemi niczyjej) w reżyserii Marceli Zamory i fotoreportaż, którego autorami byli Edu Ponces, Toni Arnau i Eduardo Soteras. Utrzymywać trzech fotografów, dwoje dokumentalistów i dziennikarza przez trzy lata w Meksyku to coś bardzo kosztownego. Ale w „El Faro” zrozumieli, jak ważny jest to projekt.

Rozumieją tam też zasadę, która coraz bardziej zanika w dziennikarstwie: konieczność długiego pozostania na miejscu. Dziennikarz, który nie zostaje na dłużej, nie jest w stanie naprawdę zrozumieć i wytłumaczyć tego, co widzi. Nie twierdzę, że inny rodzaj dziennikarstwa nie jest potrzebny, ale duży format wymaga czasu. Reporterzy w redakcjach słyszą dziś: masz na to trzy dni. Nie pierdolcie. W trzy dni nie da się nic zrozumieć.

Skąd wziąć na to pieniądze?

To prawda, że „El Faro” istnieje dzięki subwencjom międzynarodowych organizacji, od Open Society Foundation i Fundację Forda, po hiszpańskie i duńskie fundusze na współpracę międzynarodową. Zależymy dziś od nich w 50%. Sprzedajemy też jednak coraz więcej reklam i coraz lepiej udaje się nam angażować czytelników jako patronów, którzy płacą comiesięczną kwotę tylko dlatego, że uważają to, co robimy za ważne. Tworzymy coś, co nazywamy siecią „obywatelskich kopaczy” – ludzi, którzy pomagają nam odkopać ukrytą korupcję. Nie ma u nas natomiast płatnego dostępu i nigdy go nie będzie. Uważamy, że dostęp do informacji musi być nieograniczony.

Dobrze wykonujemy swoją robotę i nie ma innego wytłumaczenia, dlaczego czytają nas ludzie w Argentynie, analizują studenci na uniwersytetach w USA i Meksyku, a ja ląduję na festiwalu reportażu w Krakowie. Dobra historia bez trudu przekracza granice. Wykracza poza fakty, które opisuje i mówi coś, co jest zrozumiałe zarówno w Meksyku, jak i w Polsce.

Z historii, które opisuję, płyną wnioski o zasięgu globalnym. Dekoracje mogą się zmieniać, ale mechanizmy dotyczące kontrolowania migracji są do siebie podobne na całym świecie.

A jaką cenę płacą ci, którzy uprawiają takie dziennikarstwo?

W „El Faro” miewamy problemy z bezpieczeństwem, od czasu do czasu musimy wysyłać naszych reporterów za granicę, ja sam musiałem się kiedyś wyprowadzić z Salwadoru, bo zacząłem dostawać groźby. To jednak nic w porównaniu z tym, co przechodzą nasi informatorzy. Niektórzy zostali zamordowani, inni są prześladowani.

Pytasz o osobiste konsekwencje? Zajmowanie się takimi historiami zmienia cię jako człowieka, to jasne. Dużo więcej we mnie mroku. Staram się jednak zastanawiać jak najmniej nad tym, co zrobiło mi dziennikarstwo. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się to szczególnie ciekawe. Nie można opowiedzieć o burzy, jeśli się trochę nie zmoknie. Wychodzę jednak na zewnątrz tylko na chwilę, nie muszę na co dzień zmagać się z deszczem. Zawsze staram się o tym pamiętać.

W książce używam pierwszej osoby głównie wtedy, kiedy moje własne ciało staje się kanałem, żeby przekazać informacje o doznaniach: zimnie, wyczerpaniu, strachu. We wszystkich tych sytuacjach byłem tylko gościem. Tymi, którzy naprawdę musieli przez to przejść, byli moi bohaterowie.

Zdarza mi się powiedzieć w wywiadzie coś o moich własnych przeżyciach, ale wtedy zwykle robił się z tego nagłówek. Świat lubi tworzyć bohaterów. Dziennikarz, który pisze o przemocy, z łatwością może stać się jednym z nich, chociaż wykonuje tylko swoją pracę i kropka.

Dziennikarstwo przyniosło mi wiele dobrych rzeczy: wykłady w USA, trochę pieniędzy, przyjazd do Polski. Nie czuję się więc komfortowo, odpowiadając na pytanie o „cenę”.

Fot. Maciek Zygmunt/ Festiwal Reportażu NON-FICTION
Fot. Maciek Zygmunt/ Festiwal Reportażu NON-FICTION

Óscar Martínez:

Nagradzany dziennikarz i reporter z Salwadoru. Jest członkiem redakcji internetowej gazety „El Faro” (elfaro.net), publikuje też m.in. w „The New York Times”, „The Nation” i „The New Republic”.

Autor kilku książek reporterskich, w tym A History of Violence. Living and Dying in Central AmericaEl Niño de Hollywood. Laureat wielu nagród, m.in. meksykańskiej Nagrody im. Fernando Beniteza, Nagrody Maria Moors Cabot przyznawanej przez Uniwersytet Columbia i Międzynarodowej Nagrody Wolności Prasy.

Był gościem Festiwalu Reportażu NON-FICTION w Krakowie.

 

Czytaj również:

Nic. Nie ma. Nuda.
i
"Film o niczym", zdjęcie: materiały prasowe Millennium Docs Against Gravity Film Festival
Opowieści

Nic. Nie ma. Nuda.

Jan Pelczar

Nic stało się wszechobecne. Otoczeni bodźcami z każdej strony, najsilniej czujemy brak. I nawet nuda nie wyparowała z deszczem, w czasie którego miała doskwierać dzieciom. Kiedy zaczynałem rozmowy z twórcami trzech projektów dotykających tego, co niemierzalne i niewyobrażalne, myślałem inaczej. Doświadczenie każdej z trzech perspektyw kazało mi wywrócić moje myślenie do góry nogami. 

Film o niczym

Dwa lata temu serbski reżyser Boris Mitić pokazał światu Film o niczym (w oryginale Slatko od Ništa, czyli słodko od niczego). Rok temu dzieło to, współtworzone przez 60 autorów – operatorów i mistrzów kina dokumentalnego, otworzyło w Polsce festiwal Millennium Docs Against Gravity. Mitić opowiadał mi wtedy, że oryginalny tytuł filmu miał być pochwałą niczego, nawiązaniem do Erazma z Rotterdamu i jego Pochwały głupoty, w której głupiec próbuje przekonać ludzi na całym świecie, że lepiej być ignorantem, niż cokolwiek wiedzieć.

Czytaj dalej