Mapa powoli stawała się tekstem
i
zdjęcie: Ruthie/Unsplash
Opowieści

Mapa powoli stawała się tekstem

Rozmowa z Tomaszem Różyckim
Grzegorz Przepiórka
Czyta się 7 minut

„Mapa jest kłamstwem na temat rzeczywistości. Mapa jest selekcją, podobnie jak każde inne dzieło sztuki” – pisze w swojej najnowszej książce Tomasz Różycki. Jednocześnie każda z map jest tekstem, w którym odbijamy się jak w lustrze. O relacjach pomiędzy kartografią, literaturą a życiem z autorem zbioru esejów Próba ognia. Błędna kartografia Europy rozmawia Grzegorz Przepiórka.

Grzegorz Przepiórka: Jeśli książkę porównać do rzeki, to źródłem, z którego wypływa Próba ognia. Błędna kartografia Europy, jest dziecięca fascynacja mapami. Która z nich urzekła Pana najbardziej?

Tomasz Różycki: Niezwykłą kolekcję map miał w domu mój wujek. Udawało mu się je kupić, choć w księgarniach były one wtedy rzadko spotykane. Jedną z nich była mapa Australii, nad którą spędziłem bardzo wiele czasu. Pamiętam też zestaw z „National Geographic”, który wydawał mi się piękny pod każdym względem – faktury, kolorów, czcionki, jaką były zapisane nazwy miejscowości czy rzek. Dla mnie to był przedmiot luksusowy i magiczny. 

Magiczny?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Podczas gdy Polska była krajem zamkniętym, dającym ograniczoną możliwość podróżowania, mapy pokazywały fantastyczne krainy, o których jedynie się słyszało lub których nazwy właśnie dzięki mapom można było zobaczyć. Dla mnie te nazwy również były fascynujące, działały na wyobraźnię, zachęcając do fantazjowania, np. na temat tego, jak wygląda Amazonka. Mapy wraz z późniejszymi lekturami książek podróżniczych, jak choćby serii o Tomku Wilmowskim, pozwalały na nagłe opuszczenie rzeczywistości, odbycie podróży w wyobraźni. Pamiętam też, że kiedy pojawiły się atlasy, to rysowałem na nich najróżniejsze rzeczy, począwszy od zmian granic, poprzez wymyślone państwa, drogi czy szlaki wypraw.

Ile z tych wyobrażonych podróży, map ziściło się w Pana życiu?

Wiele, choć nie wszystkie. Na przykład nigdy nie pojechałem do Australii. Bardzo dużo jest miejsc, które wciąż mnie wołają. Mam wrażenie, że powinienem w nich przez chwilę pobyć.

Co to znaczy, że miejsca wołają? 

Niektóre z miejsc są naznaczone energią, co wynika z nagromadzenia na ich temat przesądów związanych z mitologią, literaturą czy kulturą. Ta energia przyciąga, budzi pragnienie, by pojechać w dane miejsce i jej spróbować. Muszę jednak przyznać, że najciekawsze są dla mnie momenty, kiedy miejsce, o którym jesteśmy przekonani, że posiada genius loci, do którego po wielu lekturach wreszcie trafiliśmy i gdzie przeżyliśmy moment epifanii, potem okazuje się nie tym właściwym. Nagle dowiadujemy się, że dom uwielbianego pisarza znajduje się kilkaset metrów dalej albo ulica, której poszukiwaliśmy, już nie istnieje. I co wtedy? Czy nasze uczucia były wcześniej nieważne, czy jednak w jakiś sposób miały znaczenie? Czy mapa czasem nie powstaje tylko w naszej głowie i wszystko jest w pewnym sensie projekcją, grą wyobraźni? 

W eseju poddaje Pan mapę próbie ognia. Mówi: „sprawdzam”. Dlaczego? 

Przede wszystkim chciałem pokazać, że napisano setki książek o Europie, ale wciąż nie wiadomo, gdzie właściwie są jej granice. Zacznijmy jednak od mapy jako takiej, która jest falsyfikatem. Z kartograficznego punktu widzenia niby oddaje rzeczywistość, ale jednocześnie bardzo szybko okazuje się, że mapy są najróżniejsze i nie zawsze się ze sobą zgadzają. Do tego mamy atlasy historyczne, które wciąż zmieniają granice. Podczas opisanej w książce mojej podróży na Ukrainę okazało się, że mapa polska nie pokrywa się z ukraińską, a one obie nie pokrywają się z żydowską. Każda z nich inaczej pokazuje rzeczywistość. Warstwy, które tworzą, są w różny sposób dopełniające, ale i błędne w tym sensie, że opracowanie mapy za każdym razem jest dokonywaniem wyboru. Bardzo podobnie rzecz się ma z opowieściami. Nasza pamięć przesiewa fakty, ostają się tylko niektóre, cała reszta ginie, a przecież dla kogoś być może właśnie ta reszta jest najistotniejsza. 

Jak to podobieństwo wyraża się w szerszym kontekście?

Wybieranie kadru do mapy i do opowiadania o Europie jest bardzo powiązane z literaturą. Opowieść o naszej rzeczywistości to jest wersja, która się przechowała, jedna z wielu możliwych. Tak jak w cyklu homeryckim, te dwie, które ocalały są jednymi z kilku niegdyś istniejących. 

Czy powiązanie kartografii i literatury od początku wyznaczało kierunek tej książki, czy objawiło się w trakcie pisania? 

Początkowym założeniem było napisanie książki o charakterze przewodnika, czyli z podziałem na części w stylu: fauna, flora, jak podróżować, co zobaczyć, gdzie jeść itd. Niewiele z tego zostało. Bardzo szybko okazało się, że wszystko, co mam do powiedzenia, jest transmitowane przez literaturę. Mapa powoli stawała się tekstem. Mój sposób patrzenia i opowiadania za każdym razem łączył się z jakąś książką lub opowieścią mityczną, która zazwyczaj miała kilka wersji. Każda z nich była opowiedziana przez kogoś innego, w odmienny sposób. Zaczęło mnie zastanawiać, czy to ma jakieś znaczenie. Czy to, że zachowały się określone wersje mitu, jest ważne? Czy utrata innych wariantów lub opowieści nas zubaża? I czy można byłoby dziś stworzyć od nowa opowieść o nas, o Europie?

„Celem podróży, każdej podróży, jest odnalezienie siebie, dotarcie do centrum, ostatniej komnaty labiryntu, w której odnajdziemy Minotaura, potwora, swoje drugie »ja«”. Jak nawigować sobą w tej podróży, by uniknąć błądzenia? Czy właśnie w opowieściach należy dopatrywać się znaków topograficznych?

Wszyscy przed nami błądzili. Niektórzy w sztuce czy w literaturze starali się temu błądzeniu nadać odpowiednią formę, usprawiedliwić albo upiększyć, co wynikało z podstawowych emocji, takich jak przerażenie czy zachwyt. Teksty jednak przed niczym nas nie uchronią, nie unikniemy błądzenia. Za to będziemy mieć w nich towarzysza. Opowieści mogą pomóc oswoić się z faktem, że czasami kręcimy się w kółko, na tym polega życie.

Próbie ognia oddaje Pan nie tylko wędrówkę od tekstu do tekstu, czy nawet od jednej opowieści do kolejnej, ale również kreśli Pan osobistą relację z podróży na Ukrainę, która też jest poszukiwaniem siebie. Jak przygotować się do podróży, która ma być poszukiwaniem siebie? 

Chyba nie można się przygotować. Opisana podróż wynikała z historii mojej rodziny. W dzieciństwie słyszałem wiele opowieści z tym związanych, które początkowo były dla mnie absolutną prawdą. Dopiero z czasem okazały się w pewnym sensie literaturą, prawdą emocjonalną, w którą opowiadający mocno wierzyli. Wystarczyło jednak porozmawiać z kimś innym, spoza kręgu rodzinnego i nagle pojawiało się wiele niuansów. Poprzez te opowieści stopniowo narastała we mnie ciekawość, by miejsca, z których pochodzi moja rodzina, zobaczyć na własne oczy. Kiedy wreszcie pojawiła się taka możliwość, to cała reszta była improwizacją. Wsiadłem do pociągu i pojechałem na Ukrainę. Miałem ze sobą prowizoryczną mapę, którą narysował mi wujek. Potem zaczęło się błądzenie po Zadwórzu, które okazało się najważniejszym elementem tej podróży. Gdybym od razu, zgodnie z mapą, znalazł miejsce, w którym stał dom rodzinny, i wrócił, to nigdy nie napisałbym tej książki. Jedynie dzięki błądzeniu odkryłem kolejne warstwy, które dopełniały tę historię. Szczęśliwy przypadek sprawił, że mogło się wydarzyć coś nieoczekiwanego, jak chociażby spotkanie z sąsiadami babci, z jej przyjaciółką z dzieciństwa. W samym błądzeniu, jak się okazuje, jest smak życia. Kiedy meandrujemy, przeżywamy przygody, spotykamy ludzi, mierzymy się z przeszkodami, nasze przeżycie nabiera autentyczności. Błądzenie staje się prawdą. 

A czy mapa, mimo że jest falsyfikatem, stanowi w jakiejś mierze źródło prawdy? 

Tak, ponieważ każda z map jest tekstem, a w tekście odbijamy się jak w lustrze. Mapa pozwala też spojrzeć na świat z dystansu, dzięki temu możemy dostrzec, gdzie jest nasze miejsce. Wydaje mi się, że prawda wynika właśnie z tego, że mapy pomagają nam umiejscowić się w świecie.

Próbie ognia bardzo dobrze w eseistycznej formie, która jest dość swobodnym literackim wędrowaniem, a może nawet błądzeniem. W jaki sposób pisarz rozpoznaje, że z danego tematu powstanie esej, a nie wiersz? Wiersz poniekąd też jest wędrowaniem, błądzeniem. 

W przypadku wiersza najciekawszy jest moment, kiedy on już sam dokądś prowadzi, nie można nad nim zapanować. Im bardziej zaskoczy mnie ten kierunek i koniec historii, tym lepszy wydaje mi się wiersz. Co do eseju, to mam podobny stosunek, jak wielu innych poetów. Josif Brodski w zbiorze pt. Mniej niż ktoś napisał, że rozdzielenie poezji od prozy nastąpiło wtedy, gdy pojawiła się proza. To nie był pomysł poezji, ale prozy, by się wyodrębnić. Dla mnie jedno i drugie wciąż stanowi całość. Poza tym esej, co wspaniałe, jest wielkim wierszem, który prowadzi w nieznane rejony. Pewne nici, zdawałoby się zupełnie do siebie nieprzystające, niekiedy dopiero po pewnym czasie zaskakująco splatają się w jeden wątek. 

Docieramy do końca naszej rozmowy, czyli do granicy. „Granica to najbardziej zwariowana kreska na mapie, najbardziej ruchliwa, najbardziej nienaturalna i najgroźniejsza. Dla jednych zbawienie, dla innych przekleństwo”. Nowe widzialne i niewidzialne granice w czasie pandemii to chyba przekleństwo dla wszystkich. Jak Pan postrzega tę nową graniczność i ograniczoność? 

Patrząc z szerszej perspektywy, to, co się teraz dzieje, jest kolejną, choć wymuszoną okolicznościami, mutacją stawiania granic. Pamiętam wycieczkę do Werchowyny w Karpatach Ukraińskich, gdzie górale na zboczu wysoko w górach mieli po malutkim kawałku pastwiska. Każdy z tych skrawków był otoczony wielkim ogrodzeniem. Pomyślałem wtedy, że ludzie czują potrzebę odgradzania się. Doświadczyłem tego po raz kolejny w 2000 r., kiedy w ciągu półtora miesiąca przejechałem pociągiem z jednego końca Europy na drugi. Ówcześnie tylko niektóre granice pokonywało się niezauważalnie. Mówiąc językiem Gombrowicza, człowiek produkuje granice, tak jak pszczoła miód. Jeśli jedna granica jest wymazana, zniesiona, to natychmiast powstają inne. 


Tomasz Różycki: Autor tomów wierszy, poematów epickich, powieści, a także tomów szkiców. Jest laureatem Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2004), Nagrody Poetyckiej „Kamień” im. Józefa Czechowicza (2010), Nagrody im. Václava Buriana (2017) oraz tytułu Ambasadora Nowej Europy, a jego tom wierszy Kolonie w przekładzie Miry Rosenthal znalazł się w finale kanadyjskiej Nagrody Poetyckiej im. Scotta Griffina. 

Czytaj również:

Antypody to my
i
ilustracja z archiwum
Wiedza i niewiedza

Antypody to my

Mikołaj Golachowski

Nasza planeta jest kulą krążącą w kosmosie. Z ludzkiej perspektywy nawet całkiem sporą, ale wciąż to tylko kula w bezmiernej przestrzeni, gdzie takie pojęcia jak „na górze” czy „na dole” nie mają sensu. Mimo to za normalne uważamy, że na górze mapy powinna być północ, a na dole – południe.

Nie zawsze tak było. Jeszcze kilkaset lat temu u góry mapy najczęściej był wschód, bo to się wszystkim dobrze kojarzyło. Ponoć od tego właś­nie pochodzi słowo „orientowanie”, bo Orient to właśnie wschód. Na środku map umieszczano zaś albo własny kraj, co dość zrozumiałe, albo biblijny Raj. Północ zawędrowała na szczyt dopiero, gdy standardowo zaczęto orientować się według Gwiazdy Polarnej. Widoczna jest ona tylko na półkuli północnej, ale tak się złożyło, że świat zdominowały kultury wywodzące się z tej części kuli ziemskiej i to głównie z Europy pochodzi przyjmowana powszechnie kartografia.

Czytaj dalej