Mały reportaż – 4/2018
Rozmaitości

Mały reportaż – 4/2018

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 2 minuty

Niejednokrotnie przechwalałem się na łamach tej rubryki swoimi dalekimi podróżami. Dziś jednak, kiedy wydaje mi się, że nabrałem więcej dystansu do siebie, widzę wyraźnie, że dość dużą rolę odgrywało w tym wszystkim moje ego. Chciałem pokazać w kilometrach, ile znaczę.

Jest to oczywiście absurdalne: wielkość przebytej przestrzeni nigdy nie powiększy jakości czy istotności naszego życia. Niestety, to błędne przekonanie żywi (i wyżywia) wielu podróżników i reportażystów.

Dla odmiany uznałem, że zawędruję w miejsce, w którym nigdy nie byłem, ale które znajduje się maksymalnie blisko mojego mieszkania. Chwyciłem za mapę i linijkę. Prędko rzucił mi się w oczy zaułek, który był mi nieznany; wyglądało na to, że mieści się tam jedynie zaplecze pewnej wietnamskiej knajpy.

Było późno, więc wziąłem latarkę i wyszedłem z domu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ledwo cień jakiejś kamienicy okrył moją twarz, poczułem, jak ląduje na mnie grad nieznanych mi pięści, i straciłem przytomność.

Po przebudzeniu coś mi nie pasowało; już nosem wyczułem, że powietrze jest inne. Zrozumiałem, że zostałem porwany, i teraz – zakneblowany – jadę furgonetką w nieznane. Poczułem wściekłość, bo nie tak to zaplanowałem, chciałem pozostać w okolicy, a los znów odpychał mnie daleko od domu.

Dałem znak oczyma, że chcę coś powiedzieć. Zamaskowani oprawcy posługiwali się językiem francuskim, co mnie zaskoczyło; kierowca, którego twarzy nie widziałem, miał na głowie beret.

Było w tym wszystkim coś ze snu, jak gdyby świat był jedną wielką grą słowną: pragnąłem czegoś, co znajduje się rzut beretem od mojego domu, a teraz wrzucono mnie w pojazd prowadzony przez tajemniczy beret.

– Zepsuliście mi materiał. Chciałem dokonać rewolucji w świecie reportażu. W mojej branży porwania nikogo już nie szokują.

Pardon monsieur – powiedział któryś z goryli.

I jechaliśmy dalej.

Na miejscu oczywiście okazało się, że to pomyłka. Wzięto mnie za kucharza wspomnianej knajpy, za człowieka, który ponoć pewnego dnia zepsuł kolację szefowej francuskiej dyplomacji.

W ramach rekompensaty otrzymałem trochę euro i bilet powrotny do domu. Nic więcej się nie wydarzyło.
 

Czytaj również:

Mały reportaż – 1/2017
Rozmaitości

Mały reportaż – 1/2017

Tomasz Wiśniewski

Nie bez ekscytacji wreszcie udało mi się odwiedzić słynne miasteczko Yrógod, położone na dalekim południu (nie pamiętam którego kraju). Jak wiadomo, jego mieszkańcy mają jedną zasadę: stopą nigdy nie dotykają ziemi. I muszę przyznać, że wszystko, co się o nich mówi, jest prawdą: przeskakują z drzewa na drzewo lub pomiędzy słupami telegraficznymi, sypiają na hamakach, a posiłki jedzą, zwisając z gałęzi jak nietoperze. Zapytałem jednego z tubylców: „Skąd ten upór?”. I usłyszałem: „W ten sposób jesteśmy bliżej Boga”. 

Wracając pociągiem z Yrógod, pomyliłem przystanki i wysiadłem w malowniczej wsi, której nazwy również nie mogę sobie przypomnieć. Panowała tam szokująca grzeczność. Ludzie przepraszali krzesła za to, że na nich siadali. Gdy na drodze dostrzegli brudny kamień, to go czyścili. Rozmowy, jakie tam prowadzono, nie zawierały w sobie niczego innego prócz pozdrowień (z tego powodu, niestety, nie mogłem wysondować za wiele o codzienności tubylców). Widziałem na własne oczy, jak ktoś, wyciągając wiadro wody, wrzucił do studni ogromną sakwę złota. Nocami straszy się tam dzieci starożytną (rzekomo) opowieścią o człowieku, który usiadł na czyimś kapeluszu. Kiedy tylko dowiedziano się o mojej pomyłce, zamówiono specjalną lokomotywę (na koszt gminy), którą powróciłem do domu. 

Czytaj dalej