Page 18FCEBD2B-4FEB-41E0-A69A-B0D02E5410AERectangle 52 Przejdź do treści

O wiośnie mamy zielone pojęcie!



Kup wiosenny „Przekrój”!

188 stron do czytania przez trzy miesiące. „Przekrój” w nowym formacie jest wygodniejszy do przeglądania i idealnie mieści się w skrzynce pocztowej. Zamów i ciesz się lekturą – tylko tutaj w niższej cenie. Sprawdź!

Przekrój
Małgorzata Hajewska jest muzą artystów, lecz w bardzo specjalnym sensie, w jakim tylko Tilda Swinton ...
2019-06-09 23:59:00
Destroix
Lowe: Haja

Kiedy Lupa stał się Lupą, a Warlik Warlikiem? Bardzo łatwo to ustalić. Lupa to „Lupa” od spektaklu Kalkwerk, a Warlik to „Warlik” od spektaklu Oczyszczeni. Wiecie już, do czego zmierzam? W obu spektaklach obaj reżyserzy dali wreszcie duże role pewnej takiej pani, Małgorzacie Hajewskiej, zwanej poufale i branżowo Hają. Zaczęli się na dobre, gdy zaczęli z nią na dobre. PRZYPADEK? Ona ich zaczęła, ona ich „zrobiła”. Twierdzę, że gdyby nie ona, dwaj najważniejsi reżyserzy polscy nie byliby najważniejsi.

Bowiem dzisiaj o niej, a nie o nich będzie, a jeżeli o nich, to tylko przy jej okazji. I może zrozummy wreszcie, że AKTORZY robią teatr, a nie reżyserzy. Reżyserowie, jeśli już coś robią, to wyłącznie kasę!

Pierwszy raz ją zobaczyłem na zajęciach Żuka, boskiego wykładowcy o pseudonimie Józef Opalski. Puścił nam nagranie swego benefisu. Wtedy byłem „filmoznawcą”, teatr miałem dość głęboko, lecz piosenkę o ku... gołębiego serca (Mam chłopczyka na Kopernika) pamiętam do dzisiaj, bo śpiewała chuda ruda. Sala oniemiała i na nagraniu, i na zajęciach. Profesor Żuk przyznał się, że gdy ją widzi, to mu „coś się robi”, ale w sensie pozytywnym. Powiedział, jak jest. Aktorstwo Hajewskiej to wielkie je ne sais quoi: patrzymy zelektryzowani i nie wiemy czemu. Najbardziej tajemnicza artystka scen polskich (© Giorgio Strehler). Na przykład nie wiemy, jak ona to zrobiła w sztuce Akropolis, że se ręki nie urwała, trzymając się jedną ręką!

Zawsze była w planach, jeśli chodzi o cykl Lowe, cykl o aktorach Starego Teatru – jak mogłaby nie być? Mimo że poszła grać do Warszawy, w której grała jedną nóżką ile to już lat do tyłu. Pierwsza rola stołeczna, Agawe w Bachantkach (2001), i zaraz nagroda: Feliks Warszawski. To także nie był przypadek, że się Wwa zachwyciła, gdy ją tylko zobaczyła.

Małgorzata Hajewska jest muzą artystów, lecz w bardzo specjalnym sensie, w jakim tylko Tilda Swinton mogła być muzą Jarmana. Jest aktorką zawodową – i zupełnym zaprzeczeniem „z zawodu aktorki”. Aktoreczki. Wiecie, o co chodzi. „Normalna” artycha pracuje ekspresją, gra do przodu, do widowni, natomiast Hajewska nie, żeby grała „do tyłu”, ale powiedzmy: do środka. Hardcore się dzieje poza obrazkiem, jak u Ajschylosa, ale właśnie – dzieje się. Nie ma tu mowy o tak zwanym graniu głębi. Nie wiem, czy kamera jest w ogóle w stanie złapać coś takiego, film jest medium stratnym, gdy filmuje duszę, trzeba przeżyć to na żywo. Koleżanka mi mówi: pisz te portrety aktorów, bo o nich się już nie pisze, a żadne nagranie nie wyjaśni sedna sprawy, potrzeba świadectwa, i to z pierwszej ręki.

Jeżeli reżyser dostaje do pracy takie, by tak rzec, narzędzie, to mu się trafiło tak jak ślepej kurze ziarno, może sobie teraz poreżyserować, a potem się powie, że to jego dzieło. Z nią można osiągnąć więcej: nie popis, nie „teatr”. Wielkie skupienie, wielką intensywność bez śladu zagrywy.

W niedawnym wywiadzie („Wysokie Obcasy Extra” 2019, nr 36) mówi, że jest aktorką nie z powołania, jeśli dobrze zrozumiałem. No, nareszcie któraś! Wszystkie inne z powołania, z wyższej konieczności bycia podziwianą. A jej po prostu tak jakoś wyszło… Trzeba z czegoś żyć, to żyje. Małgorzatę Hajewską widzi się jako kwiaciarkę, ale nie jako aktorkę grającą kwiaciarkę, tylko po prostu panią od kwiatków, i mogę to sobie wyobrazić. Jest w niej coś totalnie zwyczajnego, a nawet zwykłego, i to właśnie tak pociąga, właśnie dlatego tak szalejemy, geje i niegeje! Ona ten efekt zwykłości umie uzyskać na scenie – nie wiem, czy wielkim wysiłkiem, czy po prostu „geniuszowi wszystko przychodzi z łatwością” (Thomas Bernhard, Rodzeństwo). Może dlatego, gdy robiła risercz na komisariacie, pocałowała klamkę: nikt pewnie nie mógł uwierzyć, że ona serio aktorka. Nie roztacza wokół siebie artystowskiej aury.

Ma piorunujące spojrzenie, którym piorunuje na przykład w Rodzeństwie Lupy. Ma tam dialog z koleżanką, a scenicznie siostrą, aktorki grają aktorki. Przerzucają się wzajemnie, że „jesteś lepsza ode mnie”, a to wszystko bez make-upu! Rym Państwo wybaczą. Nie podejmę się rozstrzygnąć, która tak naprawdę lepsza, bo choć to banalne, to jednak trzeba powiedzieć, że aktorstwo jest sztuką nieporównywalną. Ritter (Hajewska) jest tą złą, Dene (Mandat) – tą kazirodczą.

Hajewska jest reżyserką jednego spektaklu i akurat komicznego (pierwsza część Blogów w Starym Teatrze). To moim zdaniem jej ukryta super power: granie do śmiania. Mogłaby to robić i czasem to robi, ale tylko czasem. W Krumie tak zagrała (postać o imieniu Dupa), że nie było wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, i jest to komplement, a Wielebnych nie widziałem, ale tekst jest śmieszny. Tę heheszkę, zawsze świeżą, już gdzieś sprzedawałem: kiedy na Dorotę Segdę widownia krzyczała „Byłaś naszą Faustyną!”, głowie zbiorowej przyszła do głowy odmiana z Hajewską: „Byłaś naszą Dupą!”.

Też się Wam tak czasem zdarza, że nieznajomego prywatnie aktora macie wrażenie, że znacie? To dlatego, że aktorzy odsłaniają się na scenie nawet bardziej niż w realu. Takie są fakty. Ale z Hajewską jest ten dziwny efekt, że choć tyle godzin się na nią gapiłem, miałem przyjemność się gapić i proszę o więcej, to nie mam tego wrażenia! Mam wrażenie, że jej nie znam i że nie śmiałbym próbować.

Nie piszę o jej rolach filmowych, bo się nie znam, ale kino ją nieczęsto obsadza, więc kino się nie zna!

Jej emploi, cokolwiek to znaczy w tym wypadku, ustawił Kalkwerk. Młoda aktorka gra niepełnosprawną, ale zanim zacznie, gra najpierw nieżywą. Zjawia się na scenie martwa. A potem skrzeczącym, umęczonym głosem gra umęczoną i męczy widownię, a widzowie to kochają! Scena wstawania z łóżka, scena palenia studium, scena zapudrowywania – gwałt po gwałcie, gwałt na widzu. W skrócie, nie jest to przymilna odmiana aktorstwa.

Romans z tak zwanym wielkim aktorstwem, czyli z lekka popisowym, przeszła między innymi u Moniki Strzępki, we Wszystko powiem Bogu! Rola i epicka, i liryczna, chociaż współdzielona. Zagrała mężczyznę, co będzie ważne w następnym akapicie. U innego „brechtowskiego” reżysera dostała rolę w Piekarni: rolę wielką a skromniutką. Zadanie było trudne, zagrać skrzywdzoną i poniżoną w sposób nietypowy, niesentymentalny, „wyzwolony”. Ofiarę, która nie popada w „bycie ofiarą”.

To, co niemożliwe, może i jest niemożliwe, ale ona to robi. Na przykład Miranda 40+, Miranda, córka Prospera – niby niemożliwe. Albo Zarieczna 40+ (Mewa). Ma u Czechowa również rolę męską (Sergiej w Płatonowie), a u Szekspira rolę postaci nieistniejącej (Tytania, królowa elfów w Śnie nocy letniej). „Na jesieni znowu gram – Szekspira!”, powiada w Rodzeństwie. Niepasowanie, wypadanie ze schematu, robienie tak, jak się nie robi – to jej „charyzmaty”, jej tak zwane dary ducha. Poza oczywiście fantastycznym głosem i wielkim talentem. Gdyby ją kanonizowano (oferuję się zeznawać przed komisją w Watykanie), na ikonograficzne atrybuty świętej proponuję różdżkę (magia teatru) i klepsydrę (przydługie spektakle Lupy i Warlikowskiego).

W Factory 2 Lupy zrobiła numer stulecia: nie dała zrobić z siebie wała! Jedna wyszła z tego spektaklu bez karykatury. Przecież to jest przedstawienie o Andym Warholu, który żył z „wpuszczania” ludzi, co Krystianowi Lupie również jest nieobce. Trzeba być artystą tak pokornym jak Hajewska, by się nie dać wkręcić.

W teatrze kursuje istotne pytanie: czy się przenosi? Czy to, co twórcy sobie wymyślili, wytrzymuje próbę sceny, czy się przenosi na widzów na sali? Aktorka stworzona do ról kameralnych i na scenę kameralną gra w rozłożystych tytułach Warlikowskiego (ostatnio FrancuziWyjeżdżamy, ale też weszła do Aniołów w Ameryce) – i czy się przenosi? Czy jest zauważalna w tych wielkich przestrzeniach, wśród kolażu tekstów? Chyba nie muszę udzielać odpowiedzi, powiem tylko, czemu tak: z racji, znów, nieprzystawania. Tutaj gra wielka Warszawa, w większości zresztą z krakowskiego zaciągu, a ona jest jakoś obok, jakoś „samoswoja”, zawsze osobna jak ta Kazia z Panien z Wilka. Nawet w dekadenckich scenach salonowych robionych na bazie Prousta (Francuzi) jest w niej coś szczerego, coś niewarszawskiego, zupełnie obok postaci.

We wspomnianym wywiadzie z „Wysokich Obcasów” czytamy o Hajewskiej, że lubi grać pielęgniarki i że szpitale miło się jej kojarzą, z dzieciństwem, bowiem mama pielęgniarka. Mam to samo: ten sam zawód mamy i te same skojarzenia. Szpital i przychodnia jako place zabaw. Lizol zapachem dzieciństwa. Pielęgniarkę gra od niedawna w Aniołach w Ameryce, w zastępstwie, jak rozumiem, za Stanisławę Celińską.

Moja ulubiona jej rola? Nie będę oryginalny i powiem jak Giorgio Strehler: ta z Rodzeństwa, ta, co ciągle pali. Uwielbiam scenę obiadu, gdy siedzi w pełnym make-upie, i scenę zdjęcia peruki, bo wtedy zapada cisza jak po bombie atomowej.

Małgorzata Hajewska to „księżna zawodu”, jak powiedziałby Grotowski. Moje nabożeństwo do niej łatwiej bym wyraził gestem i byłoby to, rzecz jasna, padnięcie do stóp. Kiedy ją oglądam, to chociaż siedzę w fotelu, jakbym klęczał na podłodze. Pisząc o Hajewskiej, czuję się jak Szaranowicz szczytujący na igrzyskach.

 

Zamów prenumeratę cyfrową

Z ostatniej chwili!

U nas masz trzy bezpłatne artykuły do przeczytania w tym miesiącu. To pierwszy z nich. Może jednak już teraz warto zastanowić się nad naszą niedrogą prenumeratą cyfrową, by mieć pewność, że żaden limit Cię nie zaskoczy?

Data publikacji:

okładka
Dowiedz się więcej

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego

Zamów już teraz!

okładka
Dowiedz się więcej

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego

Zamów już teraz!