List od starego kontestatora
i
rys. Marek Raczkowski
Wiedza i niewiedza

List od starego kontestatora

Katarzyna Sroczyńska
Czyta się 6 minut

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami żył człowiek naprawdę wolny. Nazywał się Christopher Hitchens i bardzo go nam brakuje.

Tę pierwszą Brytyjczycy uznali w plebiscycie BBC za trzecią najwybitniejszą postać w historii ich kraju i królową ludzkich serc, podczas gdy on nazwał ją „przygłupim narcystycznym jelonkiem Bambi”. Ta druga żyła jako symbol miłosierdzia wszech czasów i odchodziła z tego świata w opinii świętości, a on wystąpił podczas prowadzonego przez Watykan procesu jako adwokat diabła, przekonując o jej niewrażliwości na cierpienie biednych i chorych, a także o serdecznych przyjaźniach z okrutnymi dyktatorami. Kiedy obie – księżna Diana i Matka Teresa z Kalkuty – umarły niemal jednocześnie późnym latem 1997 r., gazety i telewizje na całym świecie pokazywały tysiące płaczących ludzi i odmieniały przez wszystkie przypadki słowa „idol” oraz „ikona”. On pisał wówczas: „Słowa, których należy unikać w tym tygodniu, a może też w każdym następnym: idol i ikona”. Nie można mu zarzucić taktu ani powściągliwości, ale zarazem nie da mu się odmówić przynajmniej jednego: nigdy nie należał do żadnego stada, nawet „stada niezależnych umysłów”, jak określił kiedyś środowisko postępowych intelektualistów filozof i pisarz Harold Rosenberg.

„Większość ludzi przez większość czasu pragnie akceptacji lub bezpieczeństwa. To nie powinno nas zaskakiwać (zresztą dążenia te jako takie nie zasługują bynajmniej na potępienie). Niemniej w każdej epoce istnieli ludzie, którzy czuli się trochę poza. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że ludzkość wiele im zawdzięcza, niezależnie od tego, czy się z nimi zgadzała” – pisał Christopher Hitchens w Listach do młodego kontestatora. Z nim, pisarzem, dziennikarzem i publicystą, zazwyczaj się nie zgadzała. A co mu zawdzięcza? Wykpiłby to zapewne niemiłosiernie, ale dla wielu pozostaje symbolem nie tylko kontrowersji i kontestacji, lecz także wewnętrznej niezależności. Żadne „my” nie ujarzmiło jego krytycyzmu. Nawet Brytyjczykiem nie został do końca życia. Zdecydował, że jest także Amerykaninem, i przyjął drugie obywatelstwo, nie zrzekając się pierwszego. Równocześnie uważał się za Żyda, świeckiego oczywiście. Żaden bóg nie był dla niego wielki.

Zaimki i poczucie smaku

W przeciwieństwie do większości Hitchens nie ulegał „pragnieniu akceptacji lub bezpieczeństwa” na tyle, by poświęcić w ich imię niezależność. Matka (służyła w brytyjskiej Królewskiej Marynarce Wojennej, podobnie jak ojciec) chciała go wychować na angielskiego dżentelmena, ale podczas studiów w Oksfordzie jej syn stał się trockistą. Jako niespełna 20-latek trafił na Kubę. Był rok 1968. W Paryżu i Pradze wrzało, w Wietnamie trwała wojna, w Stanach Zjednoczonych – antywojenne protesty. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej świat obiegły zdjęcia zastrzelonego w Boliwii Ernesta Che Guevary. Jego leżące na noszach ciało, z nagim torsem, długimi włosami i brodą, natrętnie przywodziło na myśl malarskie wizerunki zdjętego z krzyża Jezusa. Zapytany tuż przed śmiercią, czy myśli o nieśmiertelności, Che miał odpowiedzieć: „Myślę o nieśmiertelności rewolucji”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Hitchens trafił do międzynarodowego obozu dla młodzieży. Panowała tam swobodna atmosfera: radość, słońce, czerwone wstążki we włosach dziewczyn. „Pamiętam zwłaszcza seminarium z Santiago Alvarezem, wspaniałym nestorem kubańskiego kina. Film był szczególnie istotnym medium rewolucji kubańskiej i Alvarez zapewnił nas, że pozostanie ono nieskrępowane. Zupełnie nieskrępowane? No cóż, odparł z uśmiechem, tylko jedna rzecz zostanie zakazana. Nie będzie można ukazywać Wodza w sposób satyryczny. (Uśmiechał się na myśl, że komukolwiek mogłoby w ogóle przyjść coś takiego do głowy)”.

Jak reaguje młody lewicowiec z Wysp Brytyjskich? „Powiedziałem wtedy prosto z mostu, że jeśli główny temat, jakim jest Castro, będzie niedozwolony, wówczas w istocie niedopuszczalna stanie się wszelka prawdziwa satyra lub krytyka” – wspominał w Listach do młodego kontestatora. To wtedy po raz pierwszy usłyszał pod swoim adresem słowo „kontrrewolucjonista”. Ale kontestacja zdarzała mu się już wcześniej. Na lekcjach Biblii, które dobrze wspominał i z których – jak twierdził – wiele wyniósł, szanowana przez niego nauczycielka zaczęła pewnego razu zachwycać się mądrością Stwórcy, jako dowód podając to, że liście są zielone, a nie na przykład czerwone. Zielony przecież uspokaja i relaksuje i tak przyjemnie się na niego patrzy. „Co za idiotyzm!” – pomyślał wtedy kilkuletni Hitchens. Nie wiedział pewnie wówczas, że lekcję wolności i niezależności myślenia dzięki Biblii odebrał także filozof Bertrand Russell. W egzemplarzu, który podarowała mu jego pobożna babka, były wypisane odręcznie na osobnej stronie jej ulubione cytaty, a wśród nich: „Nie będziesz podążał za tłumem, by czynić zło”. Russellowi to zdanie zapadło głęboko w pamięć, a Hitchens zapisał anegdotę ku pożytkowi tych, którzy chcą pielęgnować swoją niezależność. Niedaleko zdania, by nie ufać nikomu, kto z przekonaniem używa zaimka „my”.

Pisanie było jego życiem, choć lepiej chyba powiedzieć – jak zauważył przed laty dziennikarz „Guardiana” – że to spór był jego życiem, a pisanie – ulubionym sposobem uprawiania sporów. Także wewnętrznych. „Najbardziej intensywne wojny to wojny domowe, tak jak najbardziej żywe i rozdzierające konflikty to te wewnętrzne. Mam nadzieję, że dam wyobrażenie o tym, jak to jest walczyć na dwóch frontach jednocześnie, próbować przeciwstawić sobie dwa pomysły w jednym umyśle, a czasem nawet pokazać dwie twarze w tym samym czasie” – pisał w tomie wspomnień zatytułowanym Hitch-22. Ciekawe, ile razy przeczytał Paragraf 22, powieść opowiadającą przecież o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić dla przynależności.

Najwyższy stopień ironicznego samokrytycyzmu

Nie był jednak Hitchens odludkiem ani samotnikiem. Nie był też zimnym sceptykiem: żarliwie bronił wartości i idei, które były dla niego szczególnie cenne. Do młodych adeptów kontestacji pisał: „Alain, bohater powieści Martina du Garda Wspomnienia pułkownika Maumorta, twierdzi, że pierwszą zasadą – nazywa ją zasadą zasad – jest sztuka podważania wszystkiego, co wydaje się pociągające. Zauważ – pada tu słowo »sztuka«, nie wystarczy z zasady nie ufać większościowym smakom albo udawać, że się im nie ufa. To droga do snobizmu i oziębłości”.

Miał odwagę przeciwstawiać się swojej grupie, jeśli uważał, że to konieczne, ale z drugiej strony stawał w jednym szeregu z ludźmi ideowo sobie bardzo dalekimi, jeśli uznawał, że to potrzebne w imię sprawiedliwości. „Nie przejmuj się zbytnio tym, kim są twoi przyjaciele lub z kim się zadajesz. Każda sprawa warta tego, by o nią walczyć, przyciąga najrozmaitszych ludzi. Debatowałem z komunistami o Południowej Afryce i ze zwolennikami zimnej wojny o Czechosłowacji; w sprawie Bośni rozmawiałem z muzułmanami, którzy nie zgadzali się ze mną na temat Salmana Rushdiego, i z Żydami, dla których byłem podejrzany, bo zawsze opowiadałem się za niepodległością Palestyny. I wcale nie decydowaliśmy się na pogrzebanie naszych nieporozumień, po prostu czasem przesuwaliśmy je na dalszy plan”.

Lewicowa opinia publiczna nie wybaczyła mu, że po 11 września 2001 r. ramię w ramię z George’em W. Bushem i jego neokonserwatywną administracją poparł inwazję na Irak. Uważał, że walczy o wolność. Podlega dyskusji – swój ostatni zbiór esejów – zadedykował Tunezyjczykowi, Egipcjaninowi i Libijczykowi: Mohamedowi Bouaziziemu, Abu-Abdelowi Monaamowi Hamedehowi i Alemu Mahdiemu Ziju, którzy odebrali sobie życie podczas arabskiej wiosny, by zaprotestować przeciwko upokorzeniom, beznadziei i nadużyciom władzy. Jak pisał Hitchens, pokazali, że ich „życie było czymś więcej niż tylko nędzną wegetacją niewolników poniżanych przez dogorywającą oligarchię”. Kiedy to pisał, sam był już umierający. Rak przełyku odbierał mu życie.

Tym, którzy szukają przestrzeni wolności, radził: „Uważam, że należy pielęgnować w sobie następujące cechy: najwyższą niecierpliwość w połączeniu z największym sceptycyzmem oraz najwyższą nienawiść do niesprawiedliwości i wszystkiego, co irracjonalne, w połączeniu z jak najwyższym stopniem ironicznego samokrytycyzmu”. I powołując się na węgierskiego dysydenta Györgya Konráda, zalecał: „Żyj, zamiast robić karierę. Zdaj się na dobry smak. Życiowa wolność zrekompensuje ci straty”.

 

Czytaj również:

Smok nad Warszawą
i
ilustracja: Daniel Mróz, rysunek z archiwum nr 1437/1972 r.
Wiedza i niewiedza

Smok nad Warszawą

Bartłomiej Kluska

„Wydawało mi się dziwne, żeby umysł ludzki nie był zdolny poprzez swą ­wiedzę dojść do tego, co z natury zostało udzielone innym istotom od nas niższym” ­– pisał Tytus Liwiusz Burattini, z zazdrością spoglądając na wzbijające się w powietrze ptaki. Wierzył, że dzięki potędze ­rozumu wkrótce latać będzie także człowiek. Żył i tworzył w XVII-wiecznej ­Rzeczypospolitej.

Burattini urodził się w 1617 r. we Włoszech, gdzie odebrał wykształcenie nie tylko z zakresu nauk matematycznych, lecz także architektury, języków czy literatury klasycznej. Ten niezamożny szlachcic zaraz po studiach wyjechał do Egiptu, by uzupełnić wiedzę książkową doświadczeniem zdobytym w tak wówczas egzotycznym miejscu. Młody, wszechstronnie uzdolniony badacz w pocie czoła mierzył więc piramidy, prowadził wykopaliska archeologiczne i sporządzał mapy kraju. Być może zmęczył go zbyt gorący klimat, bo na początku lat 40. XVII w. wyjechał do Krakowa.

Czytaj dalej