Z Arturo Ripsteinem, legendarnym meksykańskim reżyser, laureatem m.in. dwóch Złotych Muszli Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w San Sebastián, licznych „Meksykańskich Oscarów” oraz specjalnej Biennale Award przyznanej mu podczas 72. Festiwalu Filmowego w Wenecji rozmawiał Mateusz Demski
Mateusz Demski: Spotykamy się na festiwalu Transatlantyk, ale dowiedziałem się, że zanim przyjechał pan do Łodzi, musiał pan odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Zastanawia mnie, czemu akurat zatrzymał się pan w Częstochowie.
Arturo Ripstein: Kwestia sentymentu. Z tego miasta pochodzili moi dziadkowie. Podobno mieszkali w pobliżu bazyliki archikatedralnej. Nasza rodzina wyjechała z Europy pod koniec XIX w., kiedy to spotkały ich problemy finansowe związane z upadkiem rodzinnego biznesu. Do dziś tajemnicą pozostaje, czemu wybrali akurat Meksyk, a nasz album rodzinny jest pełen znaków zapytania. Dziadek nigdy nie pieścił w myśli wspomnień z Polski, nie wracał pamięcią do tamtych czasów. Mój ojciec urodził się już w Chihuahua, a jego imigranckie korzenie były owiane tajemnicą. Nie uczył się języka polskiego, nigdy nie poznał rodziny z Częstochowy. Ja urodziłem się pod koniec 1943 r. w Meksyku. Był środek wojny, nikt nie myślał o powrocie do Europy. Dla nas był to dawno zamknięty rozdział historii.
Wychował się pan i dorastał w artystycznym środowisku związanym z tamtejszym kinem. Pana ojciec był cenionym producentem, który pomógł ukształtować przemysł filmowy w Meksyku przed i po wojnie. Wiele lat później odkrył on talent Salmy Hayek