Koty pozostają zawsze kotami
i
„Lato: Kot na balustradzie”, 1909 r., Théophile-Alexandre Steinlen; źródło: Art Institute of Chicago
Doznania

Koty pozostają zawsze kotami

P. G. Wodehouse
Czyta się 20 minut

Zapraszamy Państwa do przeczytania humorystycznej noweli P.G. Wodehouse’a, która została opublikowana na łamach „Przekroju” w 1957 r.

Milczenie jakie zapadło w barze „Zacisze Wędkarza” było z gatunku owych spokojnych zamyśleń, które zdarzają się ludziom w trakcie nocnych sympozjonów umysłu lub innych misteriów duszy podczas spotkań zupełnie prywatnych. Milczenie to przerwane zostało przez Whisky-and-Soda:

— Rozmyślałem intensywnie — powiedział Whisky-and-Soda, zwracając się do pana Mullinera — o pańskim kocie Websterze.

— A więc pan Mulliner ma kota imieniem Webster? — spytał Małe Porto, który po krótkotrwałej nieobecności pojawił się znów w naszym kółku.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Mulliner potrząsnął głową z łagodnym uśmiechem.

— Webster — rzekł — nie należy do mnie. Był on własnością dziekana z Bolsover. Tenże, podniesiony do godności biskupa, udał się do Bongo-Bongo w Afryce, by objąć swą diecezję. Opuszczając ojczyznę, powierzył stworzenie opiece swego bratanka, synowi mego kuzyna Edwarda, niejakiemu Lancelotowi, z zawodu artyście. Pamiętacie chyba panowie moją opowieść o tym, w jaki sposób Webster, w dość krótkim czasie, zrujnował dotychczasowe życie Lancelota. To, że Webster od najwcześniejszego dzieciństwa zaciągnął się pod sztandary kościoła, uczyniło go z wiekiem kostycznym i surowym w swych sądach. W każdym razie na Lancelota posiadał on wpływ magnetyczny, wywierany z siłą prawdziwie potężnej osobowości.

— Wpatrywał się nieruchomo i uporczywie w Lancelota i to doprowadzało biednego chłopca do kryzysów nerwowych — wyjaśnił Duże Jasne.

— Zmusił go do golenia się codziennie i zakazał mu palenia papierosów — dodał Sok z Cytryny.

— Uznał Gladys Bingley, narzeczoną Lancelota, za osobę nazbyt swobodną i nadto światową, po czym usiłował doprowadzić do zbliżenia pomiędzy Lancelotem a pewną młodą panną nazwiskiem Brenda Garbery Pirbright… — oświadczył Rum z Mlekiem.

— Otóż pewnego dnia — podjął pan Mulliner — Lancelot dokonał odkrycia, że zwierzę, pod pozorem niezłomnych zasad i pod maską świątobliwości kryło liczne nadużycia moralne i że Webster nie był nikim lepszym niż każdy z nas. Lancelotowi zdarzyło się raz upuścić na podłogę butelkę wódki i, nie sprzątnąwszy, wyjść z pokoju. Kot opróżnił, jak się okazało, większą część jej zawartości, po czym pozwolił sobie na wyczyny godne potępienia i pogardy. Oczywiście, magnetyczny urok znikł z miejsca. W gruncie rzeczy — pan Mulliner zwrócił się do Whisky-and-Soda — jaki aspekt historii Webstera zainteresował pana najbardziej?

— Jej tło psychologiczne — odparł Whisky-and-Soda. — Moim zdaniem w kocie tym rozegrał się wielki dramat psychologiczny. Widzę teraz wyraźnie jak ścierają się w nim dobre i złe instynkty. Ciekawe, jakie mogły być następstwa owego pierwszego fałszywego kroku?

— Mogę to panu powiedzieć — kontynuował pan Mulliner. — Niestety, w kocie tym nie rozgrywało się coś, co mógłby pan nazwać walką pomiędzy złymi i dobrymi skłonnościami. Złe zwyciężyły bez walki. Wszedłszy raz na błędne drogi, ów niegdyś świątobliwy kot upadał coraz niżej. Pod koniec drugiego tygodnia, w wyniku niekończących się bójek ulicznych, można było podziwiać rezultaty jego wyczynów na jego własnym, lewym uchu, rozdartym i okaleczonym; mieszkańcom Bott Street w Chelsea okrzyk wojenny Webstera stał się niebawem tak dobrze znany, jak poranne wołanie mleczarza.

— A co sądził o tym Lancelot? — zainteresował się Małe Porto.

— Lancelot wykazywał mnóstwo pobłażliwości wobec ekscesów zwierzęcia. Pobłażliwość ta graniczyła z obojętnością. Powiedział on kiedyś do Gladys Bingley, zajętej właśnie opatrywaniem prawego oka Webstera kompresem z kwasu bornego, iż jego zdaniem koty są zawsze kotami. Zresztą nie przywiązywał on większej wagi nawet do tego sformułowania, gdyby nie fakt, że pewnego ranka otrzymał depeszę od swego stryja, wysłaną z pokładu okrętu, sterującego ku brzegom Anglii. Depesza donosiła, że duchowny opuścił swe biskupstwo ze względów zdrowotnych i że w krótkim czasie zjawi się w Londynie, zaś kończyła słowami: „Myśli me są przy moim ukochanym Websterze”.

— Jeśli przypominacie sobie panowie — podkreślił pan Mulliner — jaki był stan stosunków wzajemnych pomiędzy Lancelotem a biskupem z Bongo-Bongo, nie trzeba wam będzie wyjaśniać, jak mocno nowina ta naruszyła spokój młodego człowieka. Właściwie rzec można, że depesza ta miała efekt bomby. Wprawdzie Lancelot zarabiał wystarczająco na życie przy pomocy palety i pędzli, niemniej żywił cichą nadzieję, iż uda mu się naciągnąć stryja na pewną sumę, która umożliwiłaby mu zawarcie małżeństwa z Gladys Bingley i ułatwiła pierwsze kroki na nowej drodze życia. Przejmując nad Websterem opiekę in loco parentis czuł wyraźnie, że sumka ta staje się niejako materialną rzeczywistością. Powtarzał sobie przy tym, że jeśli nic innego, to przynajmniej zwykła wdzięczność skłoni w końcu stryja do pewnego rozluźnienia sznurków sakiewki. Lecz teraz?…

— Widzisz tę depeszę? — mówił do Gladys z nienaturalnym ożywieniem — oznacza ona, że natychmiast po wylądowaniu stryj Teodor przybędzie tutaj aby czule powitać swego kota. I kogo znajdzie? Odrażający kłębek sierści. Zwykłego gangstera. Co powie stryj Teodor — ciągnął Lancelot wyraźnie w strząśnięty — na widok tego rozbitka moralnego, tego wraka? Oczywiście, zrzuci odpowiedzialność na mnie. I fiuuuu… w ten sposób rozpłyną się wszelkie szanse na zdobycie kilkuset niezbędnych funtów.

— Kiedy spodziewasz się swego stryja ? — spytała Gladys.

— W każdej chwili. Właściwie powinien był już wylądować.

W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi, Lancelot wyszedł, by otworzyć i po chwili Gladys usłyszała okrzyk zdumienia. Lancelot wrócił do pokoju i oświadczył:

— Popatrz, oto nowy list od stryja Teodora. Znajduje się on teraz w Hampshire, w miejscu o nazwie Widdrington Manor. Zadziwiające jest to, że nie zdradza wcale chęci ujrzenia Webstera. Przeczytam ci co pisze:

Drogi Lancelocie,
będziesz zapewne zaskoczony faktem, iż zaraz po przybiciu do naszych wybrzeży nie pośpieszyłem powitać was. Otóż wyjaśniam ci, że na statku poznałem Lady Widdrington, wdowę po Sir George Widdrington C. B. E., oraz jej matkę, niejaką Mrs Pulteney Banks. Damy te zaprosiły mnie do swej posiadłości, gdzie przebywam obecnie, wypoczywając uroczo po trudach podróży. Lady Widdrington i jej matka są wcieleniami dobroci i grzeczności, zwłaszcza pierwsza z nich, dotrzymująca mi nieustannie towarzystwa i nie opuszczająca mnie ani na chwilę w czasie mych przechadzek na świeżym powietrzu. Potężną więzią naszej przyjaźni jest wspólna miłość do kotów. Chciałbym tedy przy okazji, mój drogi chłopcze, wspomnieć o Websterze. Łatwo sobie możesz wyobrazić jak gorąco pragnę go ujrzeć, niemniej nie przysyłaj go tutaj, faktem jest bowiem, że Lady Widdrington, pani czarująca i subtelna, nie zawsze potrafi się zdobyć na właściwą ocenę prawdziwej wartości kota. Jest ona posiadaczką stworzenia w kolorze pomarańczowym, reagującego na odgłos imienia Percy, którego towarzystwo mogłoby się okazać niepożądane dla zwierzęcia o tak wzniosłych zasadach, jak Webster. Zrozumiesz mnie lepiej, gdy ci wyjaśnię jeszcze, że ów Percy spędza noce na nieustannych, prostackich awanturach pod moimi oknami i osobiście bierze udział w ordynarnych bijatykach. Pilnuj tedy troskliwie Webstera, kochany Lancelocie, aż do chwili gdy go do siebie zawezwę.
Twój oddany stryj Teodor

 Gladys Bingley odetchnęła z ulgą.

— Wspaniale — rzekła — a zatem mamy trochę czasu.

— Tak — przytwierdził Lancelot — nieco czasu na przekonanie się czy zdołamy obudzić w tej bestii jakieś słabe echo jego dawnej godności. Zaprowadzę go do weterynarza, może ten człowiek zdoła skłonić Webstera do powrotu na drogę rozsądku i przyzwoitości.

W ten sposób nastąpiły dwa tygodnie spokoju na Bott Street w Chelsea. Weterynarz przysyłał pocieszające komunikaty, w których donosił o znacznej poprawie tak wyglądu jak i charakteru Webstera, aczkolwiek dodawał, że jeszcze ciągle nie życzyłby sobie napotkać go w nocy, w jakiejś pustej alei.
Wreszcie, pewnego dnia, nadszedł telegram od stryja Teodora, który uniósł brwi Lancelota n a znak najwyższego zakłopotania. Telegram brzmiał jak następuje:

Przybądź natychmiast Widdrington Manor czas nieokreślony stop Okoliczności wymagają niewinnego fortelu stop Podasz się za mojego radcę prawnego czy notariusza wszystko jedno stop Oświadczysz że przybyłeś w celu omówienia ważnych spraw rodzinnych stop Wszystko wyjaśnię na miejscu stop Uściski dla Webstera.

Lancelot spojrzał na Gladys nie zmieniając wyrazu oblicza.

— Stary upił się — oświadczył wreszcie.

— Moim zdaniem —zawahała się Gladys — ma on raczej lekkiego kręćka. Dlaczego chce abyś podał się za jego notariusza? Jak to przeprowadzić? Przecież musiałbyś zdobyć trochę nieodzownej praktyki, by wykonywać ten zawód.

— Oh, pojadę tam tak czy inaczej. Może uda mi się wydusić z niego te kilka funtów, zanim spotka się oko w oko z Websterem. Jak sądzisz, ile potrzeba nam do natychmiastowego zawarcia małżeństwa?

— Przynajmniej pięćset funtów.

— Ta cyfra wyryła się w mej duszy, kochanie. Jej świadomość nie opuści mnie ani na chwilę.

*

Przybywając do Widdrington Manor Lancelot żywił cichą nadzieję, że pierwszą napotkaną osobą będzie stryj Teodor, były biskup Bongo-Bongo. Nadzieja ta okazała się płonna: wprowadzony został przez lokaja do salonu, w którym obecni byli tylko: Lady Widdrington, jej matka Mrs Pulteney Banks i kot Percy. Lady Widdrington podała mu rękę, Mrs Pulteney Banks skłoniła się z fotela, w którym leżała otulona kocami. Natomiast, gdy Lancelot ruchem pełnym przyjaźni zwrócił się do kota w intencji powitalnego połaskotania go pod prawym uchem, Percy obrzucił go spojrzeniem zimnym i złośliwym, po czym, cofając się nieco, wymierzył krótki, bezbłędny cios zbrojną w stalowe pazury łapą, zdzierając Lancelotowi przyzwoity kawałek ciała z ręki.

Lady Widdrington zesztywniała.

— Boję się — rzekła wyniośle — że Percy nie polubi pana.

— Zwierzęta wiedzą, zwierzęta czują… — powiedziała Mrs Pulteney Banks ponuro.

Lancelot osunął się na krzesło i rozejrzał się płaczliwie. Ci, których widział wokoło, stanowili kolekcję istot z żelaza. Mrs Pulteney Banks wprawdzie widoczna była słabo poza kokonem z koców i szali, lecz Lady Widdrington przedstawiała swą osobą rodzaj, którego Lancelot nie lubił najbardziej: był to okaz zdecydowania, stanowczości i silnej woli. Jeśli zaś chodzi o Percy’ego to był on jadem w stanie czystym. Wyciągnięty na dywanie, o pomarańczowym ciele i czarnej duszy kot, emanował arogancją i nienawiścią. Na szczęście rozebrzmiał dzwonek wzywający na obiad i Lancelot schronił się szczęśliwie do swego pokoju. Właśnie kończył pracę nad właściwym zawiązaniem krawata, gdy drzwi otwarły się i wkroczył biskup z Bongo-Bongo.

— Lancelot, moje dziecko! — wykrzyknął biskup.

— Mój stryju! — odparł równie wzruszony Lancelot.

Uściskali sobie serdecznie dłonie. Upłynęło ponad cztery la ta od czasu ich ostatniego spotkania i Lancelot uderzony został wyglądem swego stryja. Ostatnim razem gdy go widział, stryj Teodor był mężczyzną zdrowym i pogodnym, a nawet jowialnym. Obecnie wyglądał jakby zmalały i skurczony. Wydawał się być człowiekiem prześladowanym i notorycznie przygnębionym.

— Czy masz jakieś kłopoty, stryju Teodorze? — spytał troskliwie Lancelot.

— Niezmiernie poważne kłopoty — rzekł biskup z powagą, po czym zawahał się na chwilę. — Czy widziałeś Lady Widdrington, mój chłopcze?

— Tak. Otóż — westchnął ciężko stryj Teodor — jeśli ci powiem, że mimo nieustającej dotąd czujności z mej strony poproszę ją w końcu niewątpliwie o jej rękę, być może pojmiesz mój niepokój, a nawet trwogę.

Lancelot złapał się za szyję, jakby się zaczął dusić.

— Ale dlaczego, na Boga! — wykrzyknął — chcesz uczynić takie głupstwo, mój stryju!

— Wcale tego nie chcę, mój chłopcze — rzekł biskup z cichym smutkiem. — Decydujące jest, że Lady Widdrington i jej matka chcą, abym je uczynił. A chyba miałeś już okazję przekonać się osobiście, że są to dwie damy silne duchem i bynajmniej nie skłonne do łagodnych przekomarzań.

W oku Lancelota błysła tkliwa litość.

— Kiedy się to zaczęło? — spytał cicho.

— Jeszcze na statku. Na morzu, zwłaszcza podczas podzwrotnikowej nocy, człowiek zdolny jest do formułowania swych myśli w sposób może nazbyt ciepły i bezpośredni, może nie dość rozsądny. Obawiam się, że na tym statku nie zawsze panowałem dostatecznie nad swymi słowami…

Lancelot pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Niemniej — powiedział — nie powinieneś był zajechać do jej domu.

— Kiedy przyjąłem zaproszenie, byłem pod wpływem nastrojów podróżnych. Dopiero po dziesięciu dniach pobytu tu ta j ocknąłem się i pojąłem niebezpieczeństwo w pełni. Lecz one nie pozwalają mi wyjechać. W istocie jestem więźniem tego domu, mój chłopcze. Przed paru dniami oświadczyłem, że muszę przeprowadzić pewną rozmowę z mym notariuszem i że konieczność ta nakazuje mi natychmiast i niezwłocznie udać się do Londynu.

— I to też nie poskutkowało? — zdziwił się Lancelot.

— Nie poskutkowało. Zmusiły mnie do tego, ażebym zaprosił mego notariusza tu do zamku, jak widzisz. A teraz, aby przejść do tematów radośniejszych, powiedz mi, mój drogi Lancelocie, jak miewa się kochany Webster? Jaką opiekę zapewniłeś mu na czas twej nieobecności w domu?

— Opiekę wyśmienitą — oświadczył Lancelot. — Webster znajduje się obecnie w pensjonacie najlepszego weterynarza w Londynie, doktora J. G. Robinsona, 9 Bott Street, Chelsea.

— Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, że nie zawiedziesz mnie i nie pozostawisz Webstera bez opieki — rzekł biskup z uczuciem. — Inaczej drżałbym z obawy wzywając cię do opuszczenia Londynu.

— W czym mogę ci być pomocny, stryju?

— Pomoc twa może okazać się bezcenna — zapewnił biskup. — Musisz po prostu nie spuszczać z oka Lady Widdrington i mnie i za każdym razem, gdy widzisz, że oddalamy się razem, pośpieszyć za nami aby mnie uwolnić pod pozorem konieczności przedyskutowania ze mną pewnych problemów prawniczych.

— Rozumiem doskonale — oświadczył Lancelot. — Jest to wyborny plan. Stryju, możesz liczyć na mnie.

— Od jutra tedy, Lancelocie, posuwasz się za mną jak mój cień. I jeśli wysiłki nasze nie okażą się bezowocne, postaram się abyś nie miał powodu do narzekania na mą niewdzięczność. Jeśli, na przykład, jesteś chłopcze w poszukiwaniu jakiejś niewielkiej sumy…

— Jestem szczęśliwy, kochany stryju Teodorze, że wspomniałeś o tej drobnostce. Rzeczywiście, potrzebuję gwałtownie kilkuset funtów…
Biskup wyciągnął serdecznie obie ręce do swego bratanka.

— Bądź przy mnie wiernie w tej ciężkiej potrzebie, moje dziecko, a otrzymasz je.

*

Dla człowieka wrażliwego prawdziwą mękę stanowi świadomość, że obecność jego jest niepożądana. Wraz z upływem dni, w czasie których Lancelot wytrwale niszczył każdą chwilę obiecującej samotności pomiędzy biskupem a Lady Widdrington, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Przy stole Lady Widdrington wspominała marzycielsko o doskonałości połączeń kolejowych pomiędzy leżącym nie opodal miasteczkiem Bottleby a Londynem. Mrs Pulteney Banks mruczała pod swymi szalami o owych głupcach, którzy tracą czas na włóczenie się po łąkach zamiast pilnować swych interesów i spełniać swe obowiązki w stolicy kraju. Najgorsze jednak było to, że zwątpienie zakradło się w dusze spiskowców: mimo sukcesów ich manewrów widocznym było, że stały ten wysiłek źle wpływa na samopoczucie biskupa.

Pewnej nocy Lancelot przygotował się już do snu i zgasił światło, gdy nagle poderwał go niezwykły tumult, dochodzący z westybulu. Narzucił szlafrok i czym prędzej wypadł z pokoju. Oczy jego ujrzały dziwną scenę. Cała załoga Widdrington Manor znajdowała się w hallu: a więc Lady Widdrington, Mrs Pulteney Banks, ochmistrz, lokaje, kilka służących, ogrodnik i chłopiec na posługi. Wszyscy przyglądali się z oznakami natrętnie manifestowanego zdumienia biskupowi z Bongo-Bongo, który stał przed drzwiami wyjściowymi, kompletnie ubrany, z parasolem w jednej, zaś z pośpiesznie zapakowanym sakwojażem w drugiej ręce.

W drzwiach leżał Percy i klął ohydnie głosem przyciszonym.

Gdy nadbiegł Lancelot, biskup właśnie mrugał oczami i spoglądając w osłupieniu na zwierzę mówił:

— Wydaje mi się, że popadłem w rodzaj somnambulizmu…

— Doprawdy? — spytała ironicznie Mrs Pulteney Banks.

— Jestem niepocieszony, że zakłóciłem nocny spokój tego domostwa — powiedział jeszcze biskup nerwowo. — Być może lepiej będzie, gdy już wrócę do swego pokoju.

— Na pewno — powiedziała Mrs Pulteney Banks.

— Pomogę panu — rzekł Lancelot.

W swym pokoju biskup osunął się z rezygnacją na łóżko.

— Co to było? — spytał Lancelot.

— Doszedłem naraz do wniosku, że najlepiej będzie uciec nocą i od razu postanowiłem myśl tę wprowadzić w życie. W momencie, gdy osiągnąłem już drzwi wyjściowe, które były zresztą otwarte, nadepnąłem na kota. Toteż jedyną satysfakcję, jakiej doznałem w tym oceanie upokorzenia, w tej klęsce, stanowił fakt, że spłaszczyłem chyba zupełnie ogon temu bydlęciu. Lecz cóż… — dodał biskup wzdychając z melancholią — to koniec. Ustępuję. Poddaję się.

W tym samym czasie w pokoju Mrs Pulteney Banks toczyła się konferencja doniosłej wagi.

— Czyżby naprawdę był lunatykiem? — pytała Mrs Pulteney Banks. Lady Widdrington zdawała się być dotknięta tonem starej pani.

— Dlaczego właśnie nie miałby popaść w somnambulizm? — odparła z niezadowoleniem — skoro niepokoi się cały czas.

— Tak dalece się niepokoi — zamruczała Mrs Pulteney Banks — że usiłował wymknąć się ostatecznie do Londynu. Wyśliznąć jak węgorz.

— Otóż to — zaopiniowała Lady Widdrington — wymknąć do Londynu w celu ujrzenia swego kota. Nie rozumiesz mamo, co oznacza dla Teodora ta przeciągająca się separacja od stworzenia, które kocha. Jak mocno tęskni on za Websterem. Dlatego więc natychmiast po pierwszym śniadaniu, wczesnym rankiem, zatelegrafuję do doktora Robinsona z Bott Street, który opiekuje się obecnie Websterem, aby przesłał go tu pierwszym pociągiem.

Od samego poranka nastrój przymusu i zniechęcenia rozprzestrzeniał się w zamku Widdrington Manor. Naturalne zakłopotanie biskupa rosło gwałtownie w zetknięciu z Mrs Pultney Banks, która wbijała weń nieustannie surowy wzrok spomiędzy swych szali, sapiąc znacząco. Toteż z wdzięcznością spojrzał na Lancelota, który natychmiast po śniadaniu zaproponował zręcznie, aby popracować nieco nad problemami z dziedziny prawa spadkowego. Taktycznie więc wycofali się obydwaj do biblioteki.

Pokój biblioteczny położony był na parterze, jego szerokie okna otwierały się na ładne, soczyście kolorowe trawniki i klomby. Widok taki winien był podziałać kojąco na najbardziej nawet zmaltretowaną duszę, biskup jednak pogrążył się w fotelu z twarzą ukrytą w dłoniach.

— To sapanie! — rzekł, drżąc jeszcze z przeżytych wrażeń, trwóg i upokorzeń.

— To chyba dlatego, że starucha ma katar mózgu — rzekł Lancelot.

— Nie — jęknął biskup — oznacza to coś głębszego i groźniejszego zarazem. Znaczy, że ta okropna dama przejrzała na wskroś mój wczorajszy wybieg. Odtąd nadzór nade mną zaostrzy się i ostateczna klęska jest już tylko kwestią czasu.

Pogrążył się w ponurym milczeniu.

— Nie chodzi zresztą o to — podjął po chwili — że spoglądam na sam stan małżeński z niepokojem i obawą. Chodzi o zupełnie specjalne przyczyny mego osobistego dramatu, które doprowadzają mnie do rozpaczy. Otóż wiedz, Lancelocie, że związawszy raz swój los z losem Lady Widdrington, nie ujrzę więcej Webstera. Nie mógłbym nigdy dopuścić, by kot tak czysty, kot o uczuciach tak wzniosłych, zamieszkał w Widdrington Manor, nie byłbym w stanie zmusić go, aby pędził wspólne życie z takim bydlęciem, jak Percy. Oczywiście, sama myśl o tym kala dobre imię Webstera. Przecież znasz go, Lancelocie, znasz szlachetność jego ideałów?

W tej chwili wspomnienie zagościło w umyśle Lancelota. Był to obraz Webstera, widzianego niedawno, pośrodku podwórza, z resztkami jakiegoś zdobytego po krwawej walce śledzia w paszczy, intonującego zwycięską pieśń wojenną na widok cofających się w popłochu, wynędzniałych kotów z okolicznych rynien, którym właśnie odebrał był pożywienie.

— A jego godność osobista — kontynuował biskup. — Jako duchowny ganię pychę, nie pochwalam uczuć dumy ani satysfakcji z samego siebie, niemniej godność osobista Webstera nigdy nie została skażona przez te niskie właściwości. Webster nigdy nie tracił czasu na płoche igraszki ze szpulką, czy kłębkiem wełny. Wolał spoczywać spokojnie w cieniu muru katedralnego, przysłuchiwać się czystym dźwiękom organów i śpiewom chóralnym. Pamiętam, że raz…

Niestety — przeznaczeniem tego wspomnienia było zginąć dla świata i potomnych, albowiem w tym momencie otwarły się drzwi i do pokoju wkroczył z godnością lokaj z opakowanym koszykiem pod pachą. Z koszyka dochodziły gniewne protesty uwięzionego kota.

— Niech Bóg ma mnie w swej opiece! — wykrzyknął biskup, wzdrygając się pod wpływem przeczuć.

Obezwładniające uczucie nieodwołalnego wyroku zamroczyło duszę i zmysły Lancelota.

— Zatrzymaj się, stryju Teodorze! — zawołał ostrzegawczo. — Błagam cię, nie otwieraj tego koszyka!

Było już za późno — biskup przecinał drżącymi dłońmi sznurki:

— Webster! — krzyknął rozdygotanym głosem.

Z koszyka wyskoczył Webster, siejąc potworne przekleństwa. Przeciągnął się na chwilę na samym środku pokoju, po czym zaczął się rozglądać nie wróżącym nic dobrego wzrokiem, jakby szukał tego, kto zamknął go w owym cuchnącym koszu. Uspokoiwszy się nieco przystąpił do porannej toalety. Teraz dopiero biskup mógł przyjrzeć mu się uważniej.

Dwa tygodnie pobytu u weterynarza dały, rzecz jasna, jakieś rezultaty, były one jednak w ogromnej mierze mało wystarczające. Toteż biskup z Bongo-Bongo już wkrótce wydał jeszcze jeden okrzyk. Tym razem był to krzyk rozgoryczenia i zawiedzionych nadziei, w którym rozeznać można było także odgłosy rozpaczy

— A więc w taki oto sposób, Lancelocie Mulliner, dopełniłeś swego najświętszego obowiązku!?!

— Nie moja wina, stryju… Nic nie było w stanie go zatrzymać. W gruncie rzeczy — skrucha Lancelota przeszła szybko w próbę perswazji — cóż jest w tym aż tak złego, że Webster wydał od czasu do czasu niewielką bitwę kotom z sąsiedztwa? Koty pozostaną zawsze kotami…

— Sposób rozumowania równie nikczemny, jak nieszczęsny… — zasyczał biskup, oddychając ciężko.

— Osobiście — ciągnął Lancelot bez przekonania — byłbym dumny, gdyby Webster należał do mnie. Proszę zastanowić się tylko nad jego osiągnięciami. Przybył na Bott Street nie wziąwszy przedtem udziału w żadnej bójce, bez żadnego doświadczenia i oto, mimo braku wprawy, okazał taki talent, że pod koniec dwóch tygodni nie było w sąsiedztwie kota, który by nie doznawał uczucia paniki na jego widok i nie uciekał na łeb i na szyję na dźwięk jego wojennego hymnu.

Biskup wzniósł rękę do góry, rysyjego twarzy skurczone były bólem.

— Dość! — zawołał. — Nie jestem w stanie dłużej!… Ja…

Zatrzymał się, gdyż w tej chwili coś skoczyło na parapet okna, tak blisko i szybko, że nieomal pozbawiło go równowagi. Był to kot Percy, który zaniepokojony głosem obcego kota, dochodzącym z tego pomieszczenia, przybył aby wyjaśnić sprawę.

Percy był wyraźnie w złym humorze, jego czarna dusza lśniła wyzywająco w wąskich otworkach oczu. Wolno poruszał ogonem i przez chwilę wpatrywał się w Webstera wzrokiem pełnym szyderstwa, po czym wprawiając ogon swój w ruch jeszcze bardziej majestatyczny wyrzekł coś, co mogło być tylko krańcową dezaprobatą.

Dał się słyszeć cichy pomruk i Webster postąpił naprzód krokiem, który oznaczał nieuniknione starcie. W chwilę po tym skłębiona masa włosów, sierści i pazurów, przypominająca siedemnaście sklejonych ze sobą kotów, toczyła się po podłodze biblioteki. Kocia bitwa, nawet o mniejszym znaczeniu, zawsze jest spektaklem godnym uwagi, to jednak, co miało się dziać tutaj, przekraczało znacznie pojęcia o potocznych nieporozumieniach. Toteż Lancelot, chociaż zafascynowany batalią, nie spuszczał także oka z biskupa z Bongo-Bongo, który przedstawiał widok osobliwy. W pierwszych sekundach spotkania oblicze prałata wykazywało jedynie głębokie cierpienie i przestrach. Nagle jednak obudziła się w nim owa błogosławiona lojalność i duma sportsmena, która drzemie w każdym prawdziwym mężczyźnie i stanowi o duchu współzawodnictwa i walki, uszlachetniającym nasze uczucia i myśli. Ciemny szkarłat podniecenia pokrył policzki biskupa, rozpoczął on dziwny taniec wokół walczących, zachęcając swego faworyta głosem i gestem, wydzierając się z całych sił:

— Wspaniale! Cudownie! Co za cios! Niech żyje Webster!

— Twój lewy hak! — przypominał doświadczony Lancelot. — Pamiętaj o lewym haku, Webster!

— Otóż to! — darł się biskup. — O, tak!

— A teraz prawy sierp! — prowadził walkę Lancelot. — O to, to! Ustaw go sobie i prawy sierpowy! Pokaż mu, Webster, swój prawy sierp!

— Oczywiście! — przytwierdzał biskup żarliwie — ustaw go i pokaż mu! Naucz go rozumu, najdroższy Websterze!

Właśnie w tej chwili wbiegła do biblioteki Lady Widdrington, przybywając w sam raz na moment, gdy Percy, po zainkasowaniu potężnego prawego prostego, uznał za stosowne wycofać się. W tym celu wskoczył błyskawicznie na parapet okienny, pragnąc oderwać się od przeciwnika. Już od paru minut Percy zrozumiał, że tym razem, mimo własnej prowokacji, natknął się na kota grubo wyższej kategorii wojennej, niż ta, do której sam należał. Wszystko, na czym mu teraz już zależało, była niezbyt sromotna ucieczka. Ale Webster nie stanowił istoty obserwującej jakiekolwiek konwencje, jego aktualnym celem i pragnieniem była walka aż do końca, toteż piski i wycia które za chwilę doszły zebranych w bibliotece z sąsiedniego trawnika wskazywały raczej na to, że Websterowi udało się jeszcze zmusić przeciwnika do resztek mizernego oporu.

W postawie Lady Widdrington łatwo dostrzec można było zgrozę. Nie była to już owa dama opanowana i pewna swych zamiarów, kobieta, która zdecydowała się zaprowadzić biskupa do ołtarza, nawet jeśli trzeba by było użyć do tego chloroformu. Teraz była to tylko przyjaciółka spostponowanego, pogrążonego na wieki kota.

— Co to ma wszystko znaczyć? — były to jedyne słowa, na jakie mogła się zdobyć.

— Ten dzikus Percy — rzekł odważnie biskup — chciał tego. No i Webster pokazał mu co potrafi prawdziwy kot!

— I to jak! — entuzjazmował się Lancelot. — Myślę, stryju Teodorze, że w tej chwili nie ma w Londynie kota, który zdolny byłby wygrać z Websterem.

— W całym Londynie… — uśmiechnął się biskup z czułością. — Chciałeś chyba, chłopcze, rzec, że w całym Zjednoczonym Królestwie… Oh, cudowny Websterze…

Lady Widdrington tupnęła nogą, co było oznaką szewskiej pasji.

— Domagam się — zawołała dramatycznie — aby pan unicestwił tego kota!

Webster pojawił się właśnie znów na okiennym parapecie. Oddychał może trochę szybciej, niż zwykle, lecz bez zadyszki, jego ucho wykazywało co prawda pewne ślady walki, ale na jego obliczu malował się nieco lekceważący uśmiech łatwego zwycięstwa.

— Wzywam pana — powtórzyła Lady Widdrington — aby to dzikie zwierzę zostało natychmiast zniweczone, zabite, zniszczone!

Biskup spojrzał na nią ze spokojną pewnością siebie.

— Pani — rzekł powoli — nie mógłbym nigdy zaaprobować takiego wyroku.

— Pan odmawia?!

— Oczywiście, że odmawiam. Jeszcze nigdy tak nie ceniłem Webstera jak właśnie w tej chwili. Od długich lat każdy człek rozsądny, jak myślę, marzył o potraktowaniu pani wstrętnego kota w sposób, w jaki Webster dopiero co to uczynił. Uczuciami, jakie teraz, w tej chwili żywię dla Webstera, są przede wszystkim wdzięczność i podziw. Prawdę mówiąc jedynym pragnieniem mym jest osobiste uraczenie Webstera jakimś wybornym daniem rybnym.
Lady Widdrington oddychała z trudnością.

— Tutaj, w tym domu, nie ofiaruje mu pan tego dania — zdołała jeszcze oświadczyć z godnością, po czym nacisnęła guzik dzwonka.

— Forethingay — rzekła zimno i sztywnie do lokaja, który się pojawił — ksiądz biskup opuszcza nas dziś wieczór. Proszę dopilnować aby jego bagaże gotowe były do godziny szóstej. Pociąg odchodzi 18.41.

To rzekłszy opuściła bibliotekę. Biskup zwrócił ku Lancelotowi twarz opromienioną uśmiechem łagodnym a szczęśliwym.

— Wydaje mi się — rzekł — iż sprawi mi wielką przyjemność podpisać ci ów czek, mój chłopcze, na którym ci tak bardzo zależy…


Tekst pochodzi z numeru 631/1957 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

 

Czytaj również:

Jego Wysokość Książę Kotów
i
zdjęcie: J. Giletta, 1909 r., Wikimedia Commons
Doznania

Jego Wysokość Książę Kotów

Wojciech Engelking

1

W tamtych czasach Józef Lewinkopf był jednym z olbrzymów światowego kina, lecz wiele wskazywało, że wkrótce się to zmieni. Znaki zapowiadające jego rychły upadek rozrzucone były po „Trybunie Ludu”, „Le Monde”, „Corriere della Sera” niczym puzzle, które złożyć ze sobą umiało niewielu. Dla reszty pozostawały artykuły obwieszczające kolejne z Lewinkopfowych sukcesów: tu, proszę, niech pan patrzy – tak, zeskanowana – entuzjastyczna recenzja z „Bambuko”. Tu informacja o tym, że decyzją z 11 grudnia 1958 r. Ministerstwo Kultury postanowiło zgłosić ów film do Oscara. Krótka notka, że został nominowany, krótsza, że nagrody nie otrzymał. Nie, nagrania z ceremonii nie posiadam. Posiadam coś innego. Dobrze pan widzi, to Brigitte Bardot… Jak pan to ujął? Oczywiście, że ją siekał. Pytanie, w jakich pozycjach i czy na masce bentleya.

To zdjęcie, na które pan teraz patrzy, zrobiono w roku 1959. Lewinkopf spaceruje z Bardotką po plaży w Saint-Tropez. Niedawno skończył trzydzieści trzy lata, opuścił już Polskę i wygląda na trochę onieśmielonego życiem, które zaprosiło go między swoje uda. Tak właśnie wyglądał świat w roku 1959: Lewinkopf siekał Bardotkę, Ruscy wystrzelili w niebo sondę z kosmodromu „Bajkonur”, ja zaś byłem tak bardzo nikim, jak tylko można być, czyli studentem Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

Czytaj dalej