Kino zaangażowane
Opowieści

Kino zaangażowane

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Kiedy Borat po raz pierwszy przywitał nas swojskim: „Jak się masz”, Sacha Baron Cohen nawet nie przeczuwał, że 14 lat później grany przez niego kazachski dziennikarz stanie się postacią całkiem à propos polskiego życia publicznego.

Tym bardziej nie mógł przewidzieć, że w roli kontrkulturowego guru Abbiego Hoffmana również trafi w temat nośny nad Wisłą w 2020 r. Jeśli zaangażowany artysta celuje w USA i rykoszetem przywala w Polskę, może tylko się cieszyć. Jeśli kręci film o protestach z lat 70. i trafia z premierą w sam środek innych protestów, wie już na pewno, że ewidentnie robi coś dobrze. Dobra wiadomość dla Polaków o kosmopolitycznych ambicjach: nasze problemy to problemy całego świata.

Niemal równocześnie na dwóch platformach streamingowych zadebiutowały dwa filmy z Sachą Baronem Cohenem w rolach głównych: Proces siódemki z Chicago Aarona Sorkina i Kolejny film o Boracie Jasona Wolinera. To nie tylko starcie dwóch konkurencyjnych serwisów (Netflix kontra Amazon) czy dwóch strategii walki o Oscara (Sorkin z jego ważnym tematem i cenionymi aktorami kontra Cohen domagający się nominacji dla grającej córkę Borata Marii Bakalovej). To też starcie dwóch twarzy Cohena, pięknie symbolizujących dwie strategie uprawiania dyskursu – czy to w sztuce, czy polityce. Jeden z Cohenów powie wprost „w..…….ć”, drugi doda na wszelki wypadek „proszę”.

Kulturalny Sacha to oczywiście ten z Procesu siódemki z Chicago. Stojący za kamerą filmu wybitny scenarzysta Aaron Sorkin daje nam tu wszystko, czego mogliśmy się po nim spodziewać. Jest kanwa dramatu sądowego (jak w Ludziach honoru), jest pięknie przepisana na spektakl ciętych dialogów prawdziwa historia (jak w Social Network czy Jobsie), jest lewicujący liberalizm (jak w serialach Newsroom czy Prezydencki poker). Sorkin opowiada historię aktywistów protestujących przeciwko wojnie w Wietnamie, którzy zostali oskarżeni o wywołanie krwawych zamieszek.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Sacha Baron Cohen w filmie "Proces siódemki z Chicago" (źródło: materiały prasowe)
Sacha Baron Cohen w filmie „Proces siódemki z Chicago” (źródło: materiały prasowe)

Cały numer filmu polega na pokazaniu, że obyczajowe boje sprzed pół wieku okazują się frustrująco aktualne: wystarczy podmienić wojnę w Wietnamie na współczesną wojnę ideologiczną. W tym sensie fabuła, choć na pozór przeterminowana, broni się siłą analogii. Inna sprawa, że duch kontrkultury przychodzi tu w grzecznej i zapiętej pod szyję filmowej formie. Można zasiąść sobie wieczorkiem „przy Netfliksie”, powspominać hipisowską młodość i po mieszczańsku zadumać się w słusznym tonie.

Trzeba oddać Sorkinowi tyle: widzi problem i nie tylko przed nim nie ucieka, ale wręcz go tematyzuje. Najmocniejszy konflikt filmu to bowiem nie „my” kontra „oni”. Nawet konserwatywny prokurator jest tu przecież sympatyczny i przychylny oskarżonym (bo gra go Joseph Gordon-Levitt), a nieprzychylny im sędzia jest bardzo, bardzo jednoznacznie Zły (bo gra go Frank Langella). Siłą rzeczy znaczniej ciekawiej wypada więc spór „my” kontra „my”. Sorkin stawia naprawdę ważne pytanie: jak walczyć o ideały?

No właśnie, jak? Jeden aktywista powie, że sumiennie, konstruktywnie i grając według zasad. „Pieprzyć zasady” – powie drugi, gotowy przeklinać, wyciągnąć zawleczki granatów i palić mosty. Pierwszego gra Eddie Redmayne, uprzejmy i w sweterku. Drugiego – oczywiście Sacha Baron Cohen.

Ten sam spór znajdziemy, zderzając ProcesKolejnym filmem o Boracie. Cohen u Sorkina może sobie być niepokornym anarchistą, ale to nic w porównaniu z Cohenem w roli Borata. Komik zasłynął tym, że nie bierze jeńców, dobry smak mając tam, gdzie zwolennikom dobrego smaku nie wypada mówić. Postać fikcyjnego reportera z Kazachstanu, który wkręca prawdziwych ludzi w prawdziwe demonstracje rasizmu, seksizmu i innych -izmów, nie jest jednak zwykłym nihilistycznym trollem. Dość powiedzieć, że sequel Borata został pomyślany jako polityczna agitka przed wyborami prezydenckimi w USA: Cohen wbija tu szpilę Trumpowi oraz antycovidowcom, trzymając rękę na pulsie gorących czasów. Kolejny film to w zasadzie tzw. kino zaangażowane. Po prostu komik walczy o słuszną sprawę innymi środkami niż uczesany Sorkin.

Tym więc ciekawsze, że show – oraz temat – kradnie Boratowi postać jego córki, Tutar. Grająca ją bułgarska aktorka Maria Bakalova przyćmiewa Cohena ekranową charyzmą i z filmu anty-Trumpowego czy antyantycovidowego robi film przede wszystkim feministyczny (jedno zresztą nie wyklucza drugiego). Ale to feminizm, który – jak sam Borat – nie przebiera w środkach. Bakalova mówi o patriarchacie – dając się zamknąć w klatce i prowadzić na smyczy. O #MeToo – przyłapując polityka Rudy’ego Giulianiego w niedwuznacznej sytuacji. O miesiączce – paradując publicznie z zakrwawionymi majtkami. O aborcji – wkręcając proliferskiego pastora w przymknięcie oka na kazirodztwo.

Sacha Baron Cohen w filmie "Kolejny film o Boracie" (źródło: materiały prasowe)
Sacha Baron Cohen w filmie „Kolejny film o Boracie” (źródło: materiały prasowe)

Czy to już o krok za daleko? Czy takie metody są przeciwskuteczne? Nie wiem. Wiem jednak, że są zabawne i że jeśli ktoś woli dyskutować grzecznie, ten zawsze ma Sorkina. Nic w tym złego. A że czasem warto powiedzieć coś dosadnie, to inna sprawa. Podejrzewam, że niejedna uczestniczka przetaczających się przez polskie ulice protestów prędzej zbije piątkę z Boratem. Kiedy ktoś zapyta ją: „Jak się masz?”, odpowie: „Jestem wkur…na”.


„Proces siódemki z Chicago”, reż. Aaron Sorkin
„Kolejny film o Boracie”, reż. Jason Woliner

Czytaj również:

Kino to centrum handlowe
i
Tsai Ming-liang (mat. prasowe)
Przemyślenia

Kino to centrum handlowe

Rozmowa z Tsai Ming-liangiem
Mateusz Demski

Film jest dla mnie sztuką opartą na patrzeniu. Nie fabuła, nie kontekst czy opowieść, a obraz, który sam w sobie jest przecież niezwykle bogaty w znaczenia, jest tym elementem kluczowym i najbardziej poruszającym w kinie – mówi Mateuszowi Demskiemu Tsai Ming-liang, jeden z najbardziej znanych i najczęściej nagradzanych filmowców tzw. nowej fali tajwańskiego kina, przedstawiciel nurtu slow cinema i ulubieniec publiczności festiwalu Nowe Horyzonty. Reżyser planował w tym roku przylecieć do Wrocławia. Jak łatwo się domyślić, koronawirus pokrzyżował te plany.

Ze względu na pogarszającą się sytuację epidemiczną i dla bezpieczeństwa publiczności organizatorzy postanowili zmienić również formułę samego festiwalu i przenieść wydarzenie do sieci. W dniach 5–15 listopada widzowie ze swoich domów będą mogli zobaczyć ponad 170 tytułów z kilkudziesięciu różnych krajów. Wśród nich znalazł się najnowszy film Tsai Ming-lianga, który swoją światową premierę miał na tegorocznym Berlinale. Dni to opowieść o spotkaniu dojrzałego mężczyzny i młodego masażysty, o sytuacjach życia codziennego. To kino kontemplacji, oparte na powolnym rytmie, długich statycznych ujęciach, pozbawione słów, w którym zwyczajowa akcja i liniowa fabuła przestają mieć znaczenie. W prostocie i minimalizmie tego filmu zawarte są jednak najgłębsze prawdy.

Czytaj dalej