Kino na Granicy: Czeski sen
i
"King Skate", reż. Šimon Šafránek, 2018 r.
Opowieści

Kino na Granicy: Czeski sen

Mateusz Demski
Czyta się 8 minut

Każdy, kto wybiera się do Cieszyna nie tylko na piwo, powinien zarezerwować sobie czas w maju i odwiedzić Kino na Granicy. Ten znakomicie skomponowany polsko-czeski festiwal jest rezultatem 21 lat pracy, tysięcy pokazów i atrakcji pozafilmowych. Kino na Granicy czerpie siłę i popularność z wpisanej w to wydarzenie rozmowy dwóch kultur, dwóch bliskich sobie narodów. W końcu wizytówką festiwalu pod batutą Jolanty Dygoś jest budowanie kina „bez granic”.

Mimo że różnie między nami i sąsiadami bywało, dziś łączy nas przecież coraz więcej, a stanie na swoich pozycjach: „tu my, tam oni”, zastąpiło przenikanie się wzorców polskich i czeskich. Nie ma lepszego miejsca, by tego dowieść. W końcu Cieszyn i Czeski Cieszyn to jedno miasto. Po obu stronach Olzy pije się to samo spienione piwko z lokalnego browaru, zajada smażonym serem w barach mlecznych. Polacy w sklepach przyjmują korony, Czesi złotówki. My chodzimy na filmy po czesku, oni na te po polsku. Jeżeli pogoda dopisze, na widzów czekają projekcje transgraniczne – ekran jest po polskiej stronie, publiczność po czeskiej. Zaczynamy dzień w kawiarni Kornel i Przyjaciele, kończymy w legendarnej hospodzie Orlice. Polacy stają się Czechami, a Czesi Polakami.

 21. edycja przeglądu filmowego Kino na Granicy, zdjęcie: Wojciech Wandzel

21. edycja przeglądu filmowego Kino na Granicy, zdjęcie: Wojciech Wandzel

Historia, przeszłość, ślady

Kino na granicy to dowód naprawdę dużego postępu – jeszcze kilkanaście lat temu zdarzało się, że celnicy bez wahania grzebali w plecakach festiwalowiczów, a artyści, którzy zapomnieli z domu paszportu, byli przewożeni w bagażnikach. Ktoś mi powiedział, że były to chwile radosne i magiczne, jednak jednym z podstawowych zadań, jakie stawia sobie ta impreza, jest właśnie odmitologizowanie tamtego czasu. Świadomość, że granice przestały istnieć, a most Przyjaźni można swobodnie przekroczyć, mobilizuje do wzajemnego poznania. Na czeskie filmy nie przychodzą Polacy, którzy zabłądzą albo dla których zabrakło wejściówek na inne seanse. Siłę i popularność Kina na Granicy stanowią raczej ludzie, którzy są ciekawi sąsiadów. Zadają sobie pytania, wykazują szczerą wolę do kontaktu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nic dziwnego. Bo jeśli się nie ma w sobie sporej determinacji, łatwo przegapić nowinki o kształcie dzisiejszego filmu czeskiego. Nie ma kanałów dystrybucji, pojedyncze tytuły egzystują w polskich kinach od przypadku do przypadku, raczej się ich nie ogląda. Kino na Granicy pokazuje natomiast, jak bardzo kultura spoza głównego nurtu może być złożona. Wśród ponad 30 czeskich i słowackich produkcji z ostatniego roku były i autobiograficzne fabuły o rodzinach pielęgnujących wzajemne pretensje (Domek na sprzedaż), i dokumenty o pokonywaniu kontynentu żółtymi trabantami (Trabantem tam i z powrotem). Ondřej Trojan w filmie, nad którym unosi się duch powojennej Czechosłowacji, pokazał historię Zdenka Tomana, nazywanego czeskim Schindlerem, tajemniczego przedsiębiorcy i szefa tamtejszego kontrwywiadu. Radim Špaček sportretował czechosłowacką drużynę koszykarską, która w 1946 r. osiągnęła największy sukces – zdobyła mistrzostwo Europy. Jak pokazują przykłady, materiału do filmów dostarczyła sama rzeczywistość.

Historia, pamięć, ślady, żywi i umarli – te tematy wydają się tym, co jest dla twórców problemem obecnie najbardziej wartym podjęcia. Jednym z takich tytułów był Jan Palach Roberta Sedláčka. Do najbardziej dramatycznych protestów w historii bloku wschodniego należy z pewnością historia tytułowego studenta historii i ekonomii politycznej, który jako 21-letni chłopak, w geście niezgody na sytuację polityczną w Czechosłowacji, 19 stycznia 1969 r. dokonał aktu samospalenia na schodach Muzeum Narodowego przy placu Wacława w Pradze. Nie tak trudno pojąć znaczenie tego wydarzenia, historie Czechów i Polaków są podobnym zbiorem. W Polsce na publiczne samobójstwo pół roku wcześniej zdecydował się Ryszard Siwiec, zwykły obywatel. Podobnie jak Palach zmienił się w żywą pochodnię, żeby zaprotestować przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, a przy tym zachęcić rodaków do obrony wolności myśli i przekonań. Zrobił to podczas dożynek na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Na oczach tysięcy widzów.

"Jan Palach", reż. Robert Sedláček, 2018 r.

„Jan Palach”, reż. Robert Sedláček, 2018 r.

Ofiara Palacha, która wywołała etyczny wstrząs i poderwała bierne masy do protestu, nie tak dawno doczekała się serialowej ekranizacji. Dziś oglądamy film nieco inny niż Gorejący krzew Agnieszki Holland, mniej udaną próbę rozliczenia z historią. Zastygłą w formie umoralniającej, naiwnej i różnostronnie niedopracowanej czytanki. Film Sedláčka, to nie do końca spełnione artystycznie przedsięwzięcie, ale na pewno warto powściągnąć krytyczne myślenie, pominąć okazję do wbijania szpilek i do niego zajrzeć. Może bowiem dać pewne pojęcie o samym Palachu i zawikłanych dziejach kraju nad Wełtawą. O czasie przed upadkiem komuny, która wciąż pozostaje w pamięci czeskich widzów. Opowiedzenie własnej historii po 50 latach milczenia i samodzielne nazwanie traumy musi mieć dla nich niebagatelne znaczenie.

Kim byliśmy, kim jesteśmy?

Skoro jesteśmy przy buncie w czasach, kiedy Czechy i Słowacja działały jak jeden organizm, to najciekawsze, najbardziej świeże było w tym roku spojrzenie Šimona Šafránka. Od lat mówi się, że czeskie filmy dokumentalne to wizytówka tego, co obecnie najciekawsze w kinematografii naszych sąsiadów. I coś w tym jest. King Skate opowiada o grupie dzieciaków na deskorolkach, która w ponurej socjalistycznej Czechosłowacji stworzyła swoją słoneczną Kalifornię. Cztery kółka z krążków hokejowych, kawałek sklejki, zamiast kickflipów i boardslide’ów cudaczne skoki wzwyż i slalom przez przeszkody. To właśnie możliwość ruchu i odkrywanie tego, co można zrobić na desce, dawały nastoletnim Czechosłowakom poczucie wolności. Były formą ucieczki, buforem bezpieczeństwa, ratunkiem przed zbliżającą się dorosłością. Każdy, kto jeździł, wie, że właśnie na tym polega skateboarding.

"King Skate", reż. Šimon Šafránek, 2018 r.

„King Skate”, reż. Šimon Šafránek, 2018 r.

"King Skate", reż. Šimon Šafránek, 2018 r.
„King Skate”, reż. Šimon Šafránek, 2018 r.

Film Šafranka zrodził się z potrzeby poskładania archiwalnych materiałów rejestrujących niezobowiązujące spotkania paczki przyjaciół, a dotarł w miejsce, o którym wielu czeskich dokumentalistów może tylko pomarzyć – nakreślił bezcenną panoramę powojennej Czechosłowacji. U Šafranka historia jest tłem i współpasażerem życiowej podróży. Nie da się jej oddzielić od jednostkowego losu, od postaci barwnych, osobliwych skaterów. Efekt bawi, ale jednocześnie prowokuje do myślenia. King Skate imponuje skalą otwartości, gotowością do dialogu i gorzkiej konfrontacji z własnym dziedzictwem. Podstarzali skejci hodujący dziś oponki i piwne brzuszki są pokoleniem twierdzącym, że za komuny było ciężko, ale do pewnego stopnia lepiej. W tym sensie, że kiedy pojawiły się pieniądze, a Czesi wpadli w sidła szalonego konsumeryzmu, to wzajemne porozumienie, identyfikacja z subkulturą i wspólnota doświadczeń zniknęły na zawsze.

Ta sama myśl towarzyszyła mi podczas spełnionego na wielu poziomach Ostatniego autoportretu Marka Kuboša, gdzie słowacki dokumentalista rozdrapuje przed kamerą prywatne rany po 13 latach nieobecności w kinie. On też stara się ważyć dobre i złe strony tamtego ustroju. Bo są tacy, którzy na transformacji ustrojowej przegrali. Reżyser przyznaje, że kiedyś wystarczyło jedynie zagadać człowieka i postawić go przed kamerą. Dziś trudniej zrobić dokument, trzeba namawiać ludzi do wypełnienia formularzy o przetwarzaniu danych osobowych zawierających słowa, które mogą skutecznie odstraszyć. Poza tym ludzie byli dawniej bliżsi sobie, dziś nie chcą tracić tego, co wywalczyli podczas aksamitnej rewolucji, wolą nie rzucać się w oczy i nie wychylać. Żyć z dala od interakcji i gadania, bo kto wie – może sąsiedzi zobaczą ich w telewizji, narobią kłopotów. Takie myślenie napędza paniczny strach. W oczach czeskich i słowackich dokumentalistów autentyczni ludzie są jak zagrożony wyginięciem gatunek.

"Ostatni autoportret", reż. Marek Kuboš, 2018 r.

„Ostatni autoportret”, reż. Marek Kuboš, 2018 r.

Kiedyś było chyba też łatwiej o dobrą fabułę, bo dziś mało co potrafi przeszyć widza, ukłuć prosto w serce. Kawki na drodze, laureat Czeskich Lwów, okazał się wedle sprawdzonych wzorców mieszać dramat i komedię, intymność i rubaszny humor w pełnym znaczeniu tego słowa. Mój zachwyt filmem Olma Omerzu wyparował, gdy okazało się, że historia dwójki nastolatków, którzy uciekają z domu, by ruszyć razem w podróż po Czechach skradzionym samochodem, nie składa się w żadną spójną wypowiedź. Problem w tym, że z pokonanych kilometrów nie wyłania się żadna odkrywcza czy frapująca diagnoza rzeczywistości. Gorzej było już tylko w Chwilkach, które jedynie z pozoru podejmują ciekawą tematykę kondycji młodego pokolenia. W praktyce film Beaty Parkanowej okazuje się wyłącznie niemiłosiernie rozwleczoną, przewidywalną gawędą o wrażliwej dziewczynie owładniętej stanem marazmu, co uniemożliwia pogłębienie tematu i dotknięcie istoty rzeczy. O nowym kinie czeskim można powiedzieć krótko: jest nieco ciekawych scen o kruchości i niepewności związków międzyludzkich, ale żadnych rozwiązań, których nie widzielibyście w kinie po wielekroć. Coraz trudniej w kinie czeskim o oryginalność – tak myślową, jak i formalną.

"Kawki na drodze", reż. Olmo Omerzu, 2018 r.

„Kawki na drodze”, reż. Olmo Omerzu, 2018 r.

Pudełko z niespodzianką

Nie wszystkie, ale na pewno znaczna część prezentowanych w Cieszynie tytułów, potwierdziła pogłoski o tym, że Czesi czasy swoich najlepszych filmów mają za sobą. Początkujący twórcy mają problem ze zbudowaniem wartościowej refleksji o współczesnych Czechach, nie stanowią sensownej alternatywy dla spuścizny uznanych mistrzów. By odreagować nieudane, pełne pułapek i mielizn produkcje ostatnich lat, najlepiej pobuszować w klasyce. Po wizytach Jiříego Menzla, Vojtěcha Jasný’ego, Petra Zelenki, a także wielkich retrospektywach Věry Chytilovej (2004), Miroslava Ondříčka (2013), Jana Hřebejka (2018), tym razem fetowano w Cieszynie dorobek Jana Švankmajera, najważniejszej postaci czeskiej animacji poklatkowej, nestora – nie tylko czeskiego – surrealizmu. Przegląd ten trzeba rozpatrywać w kategoriach odbiorczego wyzwania, bomby z opóźnionym zapłonem, pudełka z niespodzianką. Szczęśliwie splótł się on z pokazem jego ostatniego dzieła, podsumowaniem wieloletniej autorskiej działalności. Owad nie jest najpełniejszym wyrazem mocy twórczych, ale pozostaje przynajmniej nietypową historią opowiedzianą w osobliwy sposób. Filmem eksplodującym feerią halucynogennych obrazów, niecodziennych skojarzeń, wyobraźnią niespętaną przez konwenans. Inspiracją była sztuka braci Karela i Josefa Čapków Z życia owadów. Švankmajer na tym nie poprzestał, zrobił coś więcej.

"Owad", reż. Jan Švankmajer, 2018 r.

„Owad”, reż. Jan Švankmajer, 2018 r.

Owad to postscriptum do jego konsekwentnej i spełnionej twórczości, film w filmie, a przy tym dokument in statu nascendi. Švankmajer pojawia się na ekranie w tonacji bardzo osobistej, pokazuje ekipę pracującą na planie, koncepty i fotosy, modele i makiety, kreśląc przepis na to, jak nakręcić film zgodnie z prawidłami abstrakcyjnej, wykręconej dialektyki. Tych nauczył się od Vratislava Effenbergera, przywódcy powojennego surrealizmu, poety przeklętego i zakazanego w okresie komunizmu. Jego wspomnienie odżyło w Cieszynie za sprawą dokumentu Davida Jařaba. Ten zbieg okoliczności nie może dziwić, bo Vratislav Effenberger albo polowanie na czarnego rekina pozwala spojrzeć na dokonania czeskiego nurtu z nowej perspektywy, wydobyć z niego to, co szerzej nieznane. Reżyser zaprasza na pełną przygód wyprawę w nieprzewidywalne rejony nowoczesnej literatury. Na udział w oszałamiającej grze znaczeń, podróż po labiryncie powtórzeń i różnic, w którym słowa ciągle tworzą swoje przeciwieństwa i karykatury – pokazują narodowe tragedie i w tej samej chwili opowiadają jakiś groteskowy, szalony dowcip. Osobny tekst można by poświęcić samym czeskim surrealistom.

Tym bardziej, że po wyjściu z sali myślałem wiele o tradycji Effenbergera, jego niedokończonych scenariuszach i wierszach. Zacząłem się zastanawiać, co napisałby o moim zakwaterowaniu w opustoszałym tajemniczym hotelu, gdzie recepcja została zasłonięta czarnym płótnem, a ze spustoszonej kawiarni dobiegały ledwie słyszalne szmery. Gdzie złośliwa wyobraźnia podsuwała obrazy z pogranicza jawy i snu, myśli burzące logiczny porządek. To już nie był film. To dawał o sobie znać Cieszyn. Miejsce pełne urokliwych, zielonych zakamarków, ale także tajemniczej, baśniowo-onirycznej aury. Nocny spacer przez deszczowy, pogrążony w szarzyźnie rynek wydaje się eskalować nastrój niesamowitości. Magiczne miejsce, niezwykły czas.

 

Spotkanie z wiosennym „Przekrojem” w księgarni Kornel i Przyjaciele, zdjęcie: Wojciech Wandzel
Spotkanie z wiosennym „Przekrojem” w księgarni Kornel i Przyjaciele, zdjęcie: Wojciech Wandzel

 

21. Przegląd Filmowy Kino na Granicy
27.04–3.05
Cieszyn/Český Těšín

Czytaj również:

Agrafka, która spina wszystko – rozmowa z Krystyną Zachwatowicz-Wajdą
i
na planie filmu "Ziemia Obiecana", zdjęcie: Renata Pajchel
Opowieści

Agrafka, która spina wszystko – rozmowa z Krystyną Zachwatowicz-Wajdą

Mateusz Demski

W „Sprawie Dantona” Przybyszewskiej cenzura zarzuciła Andrzejowi, że zamiast zająć się francuską rewolucją, tworzy aluzje do sytuacji w kraju. Więc na scenie umieściłam tyle francuskich flag, że nikt z cenzury nie miał już wątpliwości, że akcja rozgrywa się w Paryżu. Andrzej twierdził, że dzięki temu nie zdjęli sztuki z afisza – wspomina Krystyna Zachwatowicz-Wajda, mówiąc o ponad 40 latach pracy i życia z Andrzejem Wajdą. W tym roku mija trzecia rocznica jego śmierci, a od 6 kwietnia w Muzeum Narodowym w Krakowie można oglądać poświęconą reżyserowi wystawę. Rozmawia Mateusz Demski.

Na wywiad pani Krystyna Zachwatowicz-Wajda zaprasza mnie do Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie. Jedną ze ścian w kawiarni zdobi wspólne zdjęcie z Andrzejem Wajdą. Dla niej ten budynek jest pełen wspomnień. W 1994 r. razem zbudowali i podarowali to miejsce Krakowowi. Manggha stała się domem dla kolekcji sztuki japońskiej Feliksa Jasieńskiego, a przede wszystkim platformą spotkań międzykulturowych. Miała uczyć otwartości na Innego. W czasie naszego godzinnego spotkania rozmawiamy jednak o tym wszystkim, co wydarzyło się wcześniej. O wspólnych chwilach spędzonych w teatrze i na planach filmowych. O przyjaźni, zrozumieniu, wzajemnym wsparciu. I o ponad 40 latach przeżytych razem. Andrzeja Wajdy nie ma już z nami od prawie trzech lat.

Czytaj dalej