Kino frustracji w czasach niecierpliwości – rozmowa z Lászlem Nemesem
i
László Nemes na planie filmu „Schyłek dnia”, zdjęcie: dzięki uprzejmości Gutek Film
Opowieści

Kino frustracji w czasach niecierpliwości – rozmowa z Lászlem Nemesem

Magdalena Maksimiuk
Czyta się 10 minut

O Lászlu Nemesie usłyszeliśmy po raz pierwszy w 2015 r., kiedy spektakularnie debiutował pełnometrażowym Synem Szawła na festiwalu w Cannes. Był to dla europejskiego kina rok fantastyczny, o Złotą Palmę walczyli wtedy najwięksi, z Paolem Sorrentino, Giorgosem Lanthimosem i Jakiem Audiardem na czele.

Nemes, choć wtedy w Cannes nie wygrał, przywiózł do domu cztery inne nagrody, w tym Wielką Nagrodę Jury, a Syn Szawła kontynuował triumfalny pochód po światowych festiwalach, zakończony Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Oszałamiająca liczba laurów dla pełnometrażowego debiutu Węgra to dowód na to, że podejmowanie ryzyka czasem się opłaca. Reżyser bardzo długo zbierał pieniądze na realizację tego trudnego, wymagającego projektu, którego źródłem była bardzo osobista historia. Wielu członków rodziny Nemesa zginęło bowiem w obozach koncentracyjnych w czasie Holokaustu, a sam twórca wspomina ze wzruszeniem, że zostało mu po nich tylko kilka pożółkłych zdjęć. Syn Szawła powstał z palącej potrzeby opowiedzenia o Zagładzie w inny sposób, niż robili to dotychczas twórcy, ze Stevenem Spielbergiem na czele. Powstał z frustracji wynikającej z uproszczeń i skrótów w hollywoodzkich wizerunkach ludzkiej tragedii na niewyobrażalną skalę, z opowiadania o historii z wygodnego dystansu. Najnowszy film Nemesa Schyłek dnia to również bardzo osobista historia, której kanwą są opowieści babci reżysera z dzieciństwa i młodości spędzonych pomiędzy dwiema światowymi wojnami i w atmosferze fin de siècle’u.

Magdalena Maksimiuk: W Schyłku dnia, podobnie jak w Synu Szawła, pokazuje Pan świat, jakiego już nie ma. Skąd ta nieustanna fascynacja przeszłością?

László Nemes: To chyba kwestia moich własnych zainteresowań. Fascynują mnie przemiany, to, że w kontekście tysięcy lat czas, kiedy jesteśmy na Ziemi, to ledwie pyłek, okres tak krótki, że wręcz niezauważalny. Jako społeczeństwo czujemy się bardzo silni i mocno zakorzenieni w naszych małych światach. Wydaje nam się, że tylko inna, równie rozwinięta cywilizacja czy kultura byłyby w stanie nam zagrozić. Tu w grę wchodzą oczywiście kwestie polityczne, potęgi militarne. Niestety, przywódcy niektórych krajów mają ogromną potrzebę systematycznego niszczenia tego, co inni w mozole wybudowali. W moim pierwszym filmie, w Synu Szawła, próbowałem cofnąć się do punktu, w którym jeszcze wszystko mogło się zdarzyć. Do rozstajów. Chociaż studiowałem historię, nie było moją intencją prowadzenie jakiejś osobistej krucjaty przeciwko mocarstwom czy dawania lekcji z przeszłości. Chodziło mi raczej o pokazanie, że nasi przodkowie sto lat temu obiecywali postęp cywilizacji opartej na nauce oddanej służbie człowiekowi, a w mgnieniu oka pełną nadziei obietnicę zamienili w zniszczenie, zagładę na masową skalę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Historia, którą opowiada Pan w nowym filmie, ma dla Pana również wymiar osobisty. W jakim sensie?

Kiedy byłem mały, babcia wciąż opowiadała mi historie ze swojego dzieciństwa. Urodziła się w 1914 r. i zawsze wydawało mi się to bardzo symboliczne. Żyła w czasach, w których na żywo obserwowała budzenie się reżimów totalitarnych i ich zbrodniczą działalność w pełnym rozkwicie. W związku z tym śledzenie bieżących wydarzeń oczami młodej, niewinnej kobiety posłużyło za bezpośrednią inspirację Schyłku dnia. Tak właśnie wyobrażam sobie moją babcię i w tym sensie to opowieść bardzo osobista. Anegdoty i wspomnienia, które usłyszałem od babci, przeplatają się z wydarzeniami fikcyjnymi. Poza tym fascynuje mnie też, jak wyrafinowany, bogaty, pełen wdzięku był ten świat z przeszłości. Jak bardzo ludzie byli oczytani, do jakich poświęceń byli zdolni, żeby zobaczyć sztukę w teatrze czy wystawę w galerii.

Na planie filmu „Schyłek dnia”, reż. László Nemes, 2018, zdjęcie: dzięki uprzejmości Gutek Film

Jak to się stało, że w tak krótkim czasie wszystko to, co świadczyło o wielkości naszej cywilizacji, zostało zupełnie wyeliminowane? Symbolem tych zmian stała się Juli Jakab, która wystąpiła na drugim planie w Synu Szawła, a w Schyłku dnia gra już główną rolę. W moim poprzednim filmie pokazała twarz naznaczoną cierpieniem, wyczerpaną nieludzkim traktowaniem w warunkach obozu koncentracyjnego. Tu, jako Iris, jest jeszcze radosna, pełna życia i nadziei. To ta sama kobieta, a jednak wydaje się, jakby pochodziła z zupełnie innej planety.

W dalszym ciągu czerpie Pan inspirację z tego, co wydarzyło się w Pana najbliższym otoczeniu, w Pana rodzinie. Niestety, najczęściej to sytuacje dramatyczne.

Członkowie mojej najbliższej rodziny stracili życie w czasie Holokaustu, ich losy służyły za bezpośrednią inspirację Syna Szawła. Opierałem się jednak w równej mierze na wyznaniach więźniów, a nie tych, którzy przetrwali i spisywali swoje wspomnienia po latach. Zależało mi na osiągnięciu atmosfery niepokoju, strachu i lęku o przeżycie kilku następnych godzin. Taka była przecież rzeczywistość więźniów i ich codzienność. Z 9 milionów Żydów Zagładę przeżyła raptem jedna trzecia – śmierć była na porządku dziennym, również w mojej rodzinie. Nie chciałem więc mówić o wyjątkach, które przeżyły ten straszny czas, ale o regule, jaką było zniszczenie. Może dlatego mój film okazał się dla wielu widzów tak wstrząsający i trudny w odbiorze, że aż niewygodny.

Sądzi Pan, że to dlatego wielu widzów i krytyków odrzuciło tę wizję?

Synem Szawła rzeczywiście mieliśmy sporo problemów. Od początku wiedziałem, że to będzie film ryzykowny. Wiele festiwali, włącznie z tymi największymi, nie zdecydowało się na jego pokazanie, musieliśmy czekać z premierą kilka miesięcy na festiwal w Cannes, który wykazał się dużą odwagą. Ryzyko na szczęście się opłaciło.

Na planie filmu „Schyłek dnia”, reż. László Nemes, 2018, zdjęcie: dzięki uprzejmości Gutek Film

Mimo nacisków nie zdecydował się Pan na stonowanie wymowy filmu.

Nie, ponieważ uważam, że większość filmów o Holokauście jest do siebie bardzo podobna. Przede wszystkim losy Żydów pokazywane są z perspektywy przytulnego fotela jakiegoś producenta, a więc generalnie z perspektywy czasu i przestrzeni. W tkankę filmów wpisany jest więc oskarżycielski ton wobec morderców i krytyczna ocena tych, którzy nie pomogli lub pomogli zbyt późno. Ale w dalszym ciągu to wizja bardzo odległa od tego, jak faktycznie wyglądała Zagłada. A mówimy przecież o traumatycznych przeżyciach dotyczących prawdziwych ludzi, którzy żyli i cierpieli za coś, na co nie mieli wpływu. Holokaust i śmierć są wpisane w mój kod genetyczny, nie wyzbędę się tego, choćby nie wiem co. Niezależnie od tego, ile czasu upłynie, obozy koncentracyjne i ich więźniowie, krematoria to nigdy nie będzie dla mnie zamknięty temat. Po zamordowanych członkach mojej rodziny zostało mi ledwie kilka zdjęć, więc to dla nich robię filmy, nie tylko Syna Szawła, ale i Schyłek dnia, a pewnie i kolejne, które kiedykolwiek zrealizuję. Żeby pamiętać.

Oba Pana filmy to zaproszenia do odbycia niełatwej podróży w przeszłość. Nie mówiąc nawet o samej tematyce, sporo wymaga Pan od swojej publiczności, systematycznie przyzwyczajanej do tempa i licznych wątków charakteryzujących choćby produkcje telewizyjne.

Po prostu ufam widzom, a każdy mój film mówi tyle samo o mnie samym, co o mojej publiczności. Zapraszam ją do odbycia ze mną podróży, do bycia gotową do przeżywania czegoś nowego, nawet jeśli będą to przeżycia bolesne i trudne. Jeszcze 50 lat temu kino rozumiano jako przygodę i możliwość odkrywania, ale i określoną wizję świata. Dziś w powietrzu czuje się panikę, jak mantrę powtarza, że „wszystko już było”, a jednocześnie próbuje kondensować, opowiadać wiele historii w krótkiej, zamkniętej formie. Liczy się efekt: mamy wiedzieć wszystko, od razu odczuwać satysfakcję. Tymczasem ani Syn Szawła, ani Schyłek dnia nie przynoszą natychmiastowych efektów. To filmy do rozważenia, do przeżycia.

Czy nie sądzi Pan, że takie podejście prowadzi do frustracji widza, który jest przyzwyczajony do innego modelu odbioru?

Mam nadzieję, że to, co proponuję, będzie po prostu czymś innym, nowym. Publiczność, która mi zaufa, zabieram w podróż w czasie i przestrzeni, w których nie wszystko jest dostępne na wyciągnięcie ręki, jak w życiu. Nie dostajemy instrukcji obsługi i prostego wyjaśnienia. Pozostajemy nienasyceni, niezaspokojeni. Zdaję sobie sprawę, że moje filmy to kino frustracji, i że to nie jest w modzie (śmiech). Jednak jeśli twórca nie podejmuje się ryzyka, to po co w ogóle robić filmy? Życzyłbym sobie, żeby w branży było więcej ryzykantów. Tego się będę trzymał.

Na planie filmu „Schyłek dnia”, reż. László Nemes, 2018, zdjęcie: dzięki uprzejmości Gutek Film

O swojej fascynacji historią mówi Pan przede wszystkim w kontekście tempa zmian, jakie zaszły na świecie dosłownie w ciągu kilkunastu lat. Ale oba filmy są przede wszystkim o ludziach i ich doświadczeniach na tle wielkiej historii, dziejącej się na ich oczach i z ich udziałem.

Zdecydowanie. To jest motyw przewodni obu filmów i to, co je łączy. Działam w ten sposób chyba intuicyjnie, ale też kino i w ogóle sztuka są właśnie do tego stworzone, do wyszukiwania paraleli między doświadczeniem bohatera filmowego a doświadczeniem widza. Z niepokojem obserwuję nowe trendy i nowe media, które nadają dziś ton różnym przejawom kreatywności, i trochę się przeciwko nim buntuję. Żyjemy w czasach niecierpliwości, ciągłego przyspieszenia, bezmyślności odbioru. Ja wolałbym, żeby publiczność dojrzewała razem z bohaterem i nie chcę zdradzać od razu wszystkich sekretów. Nie zależy mi też na nagłych zwrotach akcji. Lubię utrzymywać element tajemnicy tak długo, jak się da.

To dlatego w Schyłku dnia dostarcza Pan wszelkich informacji o bohaterach powolutku, po kawałeczku, ale skutecznie, jakbyśmy mieli do czynienia z social mediami, ale w erze przedkomputerowej? Mimo że wzbrania się Pan przed szybkim dostarczaniem widzom informacji, stały do nich dostęp ma chyba znaczenie?

Za sprawą mediów społecznościowych każdy ma określone zdanie na wszystkie możliwe tematy. Jesteśmy bombardowani informacjami i to się w ogóle nigdy nie kończy. Teoretycznie mamy wrażenie, że zachowujemy obiektywizm, ale przecież tak nie jest. Co więcej, przez ten stały dopływ informacji mamy wrażenie, że musimy wiedzieć wszystko natychmiast, i udajemy, że tak jest. Świadomość, że to wszystko pozory, jest jeszcze bardziej frustrująca.

Nowe media kształtują nie tylko gusta, ale i świadomość tego, co dzieje się na świecie, także w polityce. W związku z tym, że jest Pan twórcą węgierskim, nieuniknione wydaje się pytanie o możliwość zachowania obiektywizmu w kraju podawanym często za przykład nowego autorytaryzmu.

Trudno jest mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, bo staram się raczej odsuwać od sytuacji politycznej, wbrew panującym trendom. Wiem, że jestem w swojej ocenie sytuacji i dystansie w odosobnieniu. Zdaję sobie sprawę, że żyjemy w niebezpiecznych czasach i z tego, że zadaniem mediów, również nowych mediów, jest poniekąd podgrzewanie atmosfery niepokoju i zagrożenia. Dlatego uważam, że powinienem się dystansować, by móc opowiadać o świecie z odpowiedniej perspektywy.

Rozumiem, że nie znalazł się Pan nigdy w sytuacji, w której Pana filmy byłyby cenzurowane?

Na szczęście na Węgrzech Fundusz Filmowy jest wciąż niezależny od polityki. Mam świadomość, że w każdej chwili może się to zmienić, ale jak do tej pory nikt nie cenzurował moich filmów, poza oczywiście sugestiami zmian wymowy Syna Szawła. Wbrew pozorom nie przyszły one z Węgier, bo w końcu mój pierwszy film został w całości sfinansowany z dotacji otrzymanej z Funduszu, ale od potencjalnych partnerów finansujących z Francji, Izraela, Niemiec i Austrii. Wszyscy oni się w końcu przestraszyli i wycofali. Teraz pewnie żałują (śmiech).

 

Czytaj również:

Podźwignęłam się z kolan
i
"High Life", reż. Claire Denis, 2018 / materiały prasowe
Przemyślenia

Podźwignęłam się z kolan

Magdalena Maksimiuk

Chociaż niechętnie angażuje się w inicjatywy związane z obroną praw kobiet i nie przepada za nazywaniem jej ikoną feminizmu, francuska reżyserka Claire Denis od lat pozostaje wierna jego ideałom. Realizuje filmy niewygodne, naruszające tabu, wymykające się klasyfikacjom gatunkowym i tematycznym. O płci rzadko mówi wprost, bo nie chce przeciwstawiać sobie tego, co męskie, i tego, co żeńskie, ale też nie uchyla się od poszukiwań odpowiedzi na pytania o źródła konfliktu. Silna, niespokojna, bezkompromisowa, zadziorna.

Produkcja jej pierwszego w karierze anglojęzycznego filmu, który możemy już oglądać na ekranach polskich kin, przebiegała w wyjątkowo dramatycznych okolicznościach. W ciągu trzech tygodni od rozpoczęcia zdjęć do High Life zmarła mama reżyserki, pozostawiając po sobie niemożliwą do zapełnienia, dojmującą pustkę. Chociaż Denis twierdzi, że strata ukochanej osoby nie miała wpływu na ostateczny kształt filmu, trudno nie doszukiwać się paraleli między fikcją a rzeczywistością. High Life to w końcu historia ostatniego człowieka na Ziemi, który musi przetrwać, by zająć się maleńką córką – jedynym, co mu pozostało z dawnego życia.

Czytaj dalej