Kino ekologicznego niepokoju
i
scena z „Enys Men”, mat. prasowe Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty
Opowieści

Kino ekologicznego niepokoju

Rozmowa z Markiem Jenkinem, reżyserem „Enys Men”
Mateusz Demski
Czyta się 10 minut

Kornwalia to nie tylko ładne widoczki rodem z pocztówek. To region, który ma swoją, nie zawsze dla nas zrozumiałą, historię. Mark Jenkin, reżyser z kornwalijskiego Newlyn, podważa stereotypowy obraz Kornwalii, pokazując w swoich filmach, czym było to miejsce przed eksplozją masowego turyzmu. Historię skromnych osad rybackich i okalających je dziewiczych ziem, gdzie jeszcze do niedawna możliwe było znalezienie samotności i ciszy, przybliża w rozmowie z Mateuszem Demskim.

Mark Jenkin, dziennikarz i autor nagrodzonej przez Brytyjską Akademię Filmową Przynęty, na co dzień żyje w portowym mieście Newlyn. Tu się urodził, tu dorastał, stąd pochodzi też jego ojciec. Na rozmowę ze mną łączy się ze swojej pracowni urządzonej w budynku dawnej szkoły. „Mój tata chodził tu do podstawówki” – mówi, pokazując na pomieszczenie za sobą. Patrzę na ściany obwieszone niebieskimi szpulami na stare taśmy.

Jenkin jest miłośnikiem technik analogowych. Filmy kręci wyłącznie na celuloidowej taśmie. Jak sam twierdzi, fizyczny kontakt z tą materią i poddawanie jej żmudnej ręcznej obróbce pomaga mu zbliżyć się do korzeni kina. Ma jeszcze jeden powód: ziarnisty, szorstki obraz doskonale pozwala mu oddać charakter Kornwalii.

Poprzedni film Jenkina – czarno-biała, nakręcona kamerą 16 mm Przynęta – pokazywała, jak kornwalijskie osady rybackie z dnia na dzień zamieniły się w nadmorskie kurorty. Opisał w nim historię skromnego poławiacza, który jest zmuszony odsprzedać dom rodzinie z Londynu. Przyjezdni się wprowadzają i urządzają wnętrze jak skansen – na ścianach wieszają fragmenty rybackich sieci, liny, łańcuchy. Czy jest uczciwe, gdy ktoś kopiuje cudzy styl życia, nie dzieląc jego doświadczenia? Czy można udawać, że jest się jak miejscowy, będąc uprzywilejowanym outsiderem, który tak naprawdę dokonuje kulturowego zawłaszczania?

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To tylko niektóre pytania, które stawiał Jenkin.

W najnowszym filmie Enys Men, pokazywanym na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty, zmienił nieco kurs. Jeśli Przynęta miała w sobie coś z kina społecznego lat 50., to ten film przypomina brytyjski folk horror z lat 70. Jenkin konsekwentnie odżegnuje się jednak od tych konotacji, twierdząc, że jest to horror kornwalijski i „ekozoficzny”. Ekozofia to inaczej filozofia, która zasady rządzące światem rozpoznaje w naturze, w żywiołach.

Ta zasada jest mu bliska zarówno w życiu codziennym, jak i na planie filmowym.

Mateusz Demski: Jak pamiętasz Kornwalię swojego dzieciństwa?

Mark Jenkin: To, co można zobaczyć dzisiaj, na pewno różni się od tego, jak Kornwalia wyglądała kiedyś. Trudno się jednak o tym mówi z perspektywy czasu, gdy jest się już kimś zupełnie innym. Poza tym nie wierzę, że istnieje coś takiego jak przeszłość. Po latach zostaje z nami tylko pewna projekcja, ubarwiona przez nostalgię. Najprościej chyba byłoby powiedzieć, że było po prostu inaczej. Dzisiaj mamy rekordowo upalne lato na Wyspach. Ziemia płonie pod stopami. Przez całe moje dzieciństwo nic takiego się nie działo. Lato było słoneczne, ale zawsze wiało, bo byliśmy otoczeni morzem.

Nie pamiętam też, żeby kiedykolwiek były tu takie tłumy. To nigdy nie był kierunek wakacyjnych wyjazdów. Potem się to zmieniło. Kilka lat temu, gdy robiłem Przynętę, napływ turystów osiągnął punkt krytyczny. Kornwalia stała się miejscem wycieczkowej oferty skierowanej wyłącznie do przyjezdnych. Tak jakbyśmy byli zwykłym letnim kurortem, a nie regionem ze skomplikowaną historią i swoimi wewnętrznymi społecznymi problemami.

Skąd się to wzięło?

To był bardzo długi, wieloletni proces. Początki sięgają jeszcze czasów wiktoriańskich. Po tym, gdy powstała kolej, Kornwalia stała się sercem rewolucji przemysłowej ze względu na złoża cennych minerałów. Razem z inwestorami zaczęli pojawiać się pierwsi turyści, ale potrafili żyć w symbiozie z miejscowymi. Kiedy opowiadam mojej mamie o szkodach, jakie wyrządza masowa turystyka, wraca pamięcią do lat 50. Latem jej rodzina przyjmowała do domu ludzi docierających z głębi wyspy. Różnica polegała na tym, że oni spędzali ten czas razem – mój dziadek zabierał gości na rejsy, pokazywał im okolicę, opowiadał o miejscowej przyrodzie. Była w tym integracja, ale też wzajemny szacunek między gośćmi i domownikami. Jedni byli ciekawi drugich. Nikt już nie przyjeżdża tu, żeby doświadczać prawdziwego kornwalijskiego życia. Przybywa się po usługę. Uderzył mnie ostatnio pomysł, zgodnie z którym lokalsi powinni zacząć oszczędzać wodę tego upalnego lata, żeby przypadkiem nie zabrakło dla turystów.

A więc jesteś rdzennym Kornwalijczykiem.

Tak, z dziada pradziada. Pomieszczenie za mną to część szkoły w miasteczku Newlyn, do której chodził mój tata. Nawiasem mówiąc, w miejscu, w którym teraz pracuję, kiedyś była toaleta (śmiech). Z okna widzę dom, w którym urodził się mój ojciec. Mama pochodziła z St Ives, najsłynniejszego miasta w Kornwalii. Gdziekolwiek się spojrzy, cała rodzina jest stąd.

To pewnie dlatego w Twoich filmach pojawiają się opowieści o kornwalijskich górnikach i rybakach. Mówi się, że większość ludności pracowała w kopalniach lub na morzu.

Prawie wszyscy w pokoleniu moich dziadków. Jest takie kornwalijskie przysłowie, które pochodzi ze starej ludowej pieśni, brzmi ono: „Ryba, cyna i miedź” [Fish and Tin and Copper – przyp. red.]. To wyrażenie odnosi się do trzech głównych gałęzi przemysłu. Każdy mężczyzna w naszej rodzinie był związany z morzem. Dziadek od strony taty pracował w porcie, drugi był marynarzem. Mama mieszkała w domu otoczonym kopalniami. Pod ziemią biegły podziemne korytarze, w których ludzie ciężko harowali.

Nie kojarzy się to z tym, co o Kornwalii zwykło się mówić.

Narracje na temat Kornwalii zwykle są narracjami romantycznymi. Literatura i kino posługują się poetyką turystycznej broszury. Najczęściej pokazują piękne widoki: skaliste klify, brzeg morza, wrzosowiska. To nie tylko sfera klisz, lecz także uprzedzeń, które wciąż się za nami ciągną. Kornwalijczycy przez wieki byli opisywani jako prosty, zacofany lud z dzikich terenów. Ten obraz jest bardzo niesprawiedliwy. Znam niewielu autorów, którzy zdecydowali się tu przyjechać, by zrozumieć historie tych ludzi.

Kornwalia przez lata stanowiła centrum światowego wydobycia cyny – była to przemysłowa działalność na niespotykaną dzisiaj skalę. Z czasem nastąpiła recesja. Ludzie potracili pracę. Pół miliona górników opuściło swoje domy i rozjechało się po świecie. Szacuje się, że 6 mln osób żyjących dziś w Afryce, Australii i Stanach Zjednoczonych to potomkowie kornwalijskich migrantów. W krajobrazie zostały jednak ślady – kopalnie ciągle tu są, wiele z nich zostało przekształconych w atrakcje turystyczne. Tak samo jak wioski rybackie.

Przypomina mi to sytuację Śląska, przemysłowego regionu w Polsce, który jednocześnie przez lata wydawał się oderwany od Polski. Jak bardzo Kornwalia różni się od reszty Wielkiej Brytanii?

To oczywiście złożona sprawa. Jeśli zapytasz kogoś z Kornwalii, kim się czuje, to odpowie, że Kornwalijczykiem. Ale na pytanie, gdzie leży Kornwalia, powie, że jest częścią Anglii. Kluczem do zrozumienia tego może być sama gramatyka. Kornwalia jako jedyne angielskie hrabstwo ma końcówkę „ish” (cornish). Taka sama końcówka występuje u Szkotów (scottish) oraz Irlandczyków (irish), którzy zachowali swoją odrębność. To nasze poczucie autonomii wynika równie silnie z faktu, że mamy własny język – należący, tak samo jak szkocki, do rodziny języków celtyckich. Jeśli spojrzeć historycznie, Kornwalia należała do Celtów, którzy przybyli tu z Europy Środkowej. Myślę, że przez to wielu z nas czuje się inaczej niż reszta Brytyjczyków. Nie wiem, czy separowanie się jest konieczne, jednak wydaje mi się, że zachowanie historii, tradycji i tożsamości jest przynajmniej pożyteczne. Z drugiej strony to podwójna pułapka: możemy zaznaczać swoją odrębność, ale haczyk tkwi w tym, że może nas to zaprowadzić w stronę nacjonalizmu.

A czy Kornwalia była przez Anglików marginalizowana?

To jeden z wielkich mitów i paradoksów dotyczących Kornwalii. Niedawno rozmawiałem z moim znajomym, który jest Walijczykiem i należy do ruchu niepodległościowego. Większość ludzi myśli, że Walia i Anglia to dwa osobne byty, ale tak naprawdę oprócz tego, że grają przeciwko sobie w piłkę nożną, są częściami jednego organizmu. Ten znajomy powiedział mi, że Walijczycy marzą o konstytucyjnej pozycji, jaką ma Kornwalia. Oficjalnie mamy status księstwa, w odróżnieniu od zwykłego hrabstwa, co znaczy, że mamy też księcia i księżną. To sprawia, że jesteśmy poza monarchią, lecz przy tym nie podlegamy ochronie. Nasza dzisiejsza władza widzi w regionie wielki plac zabaw dla tych, którzy przyjeżdżają tu na wakacje. Nie można zaprzeczyć, że turystyka tworzy miejsca pracy, jednak wierzę, że mamy do zaoferowania coś więcej poza sprzedawaniem lodów.

Na przykład kino. Powiedz, kiedy zacząłeś myśleć o robieniu filmów.

Już dawno, jako dziecko miałem w domu kamerę Super 8. To był prosty w obsłudze sprzęt, więc bez przygotowania kręciłem filmowe pamiętniki. Potem biegłem na pocztę i wysyłałem taśmy do wywołania. Nie miałem pojęcia, gdzie one idą. W okienku mówili tylko, że mam włożyć wszystko do żółtej koperty i zostawić w skrzynce. Kilka tygodni później dostawałem gotowy film, który mogłem wyświetlić z projektora na ścianę. Nie miałem artystycznych ambicji. Byłem ciekawy samego procesu – pracy z materią, z taśmą. Zresztą do dziś lubię myśleć o sobie w kategoriach rzemieślnika. Jak widzisz, moje studio wygląda jak warsztat. Nie mam tu komputerów, monitorów. Nie ma nawet krzesła – pracuję na stojąco, w ruchu.

Przyświeca Ci motto: „Skromna ekipa, krótki okres zdjęciowy, minimalny budżet”. Myślisz w kategoriach zrównoważonej produkcji filmowej?

Na początku nie była to świadoma decyzja. Wiedziałem, że nie chcę zawłaszczać krajobrazu na potrzeby filmu. To mogło zirytować ludzi, którzy przecież są moimi sąsiadami. Postanowiłem pracować z małą ekipą, za czym szły kolejne uszczuplenia – używałem mniej sprzętu, zużywałem mniej światła. Nagle stało się to naszą filozofią, a ludzie z branży zaczęli dostrzegać w tym ekologiczne podejście do kina. Denzil Monk, mój producent, zachęcał mnie do rozwijania tych metod na planie Przynęty. To dzięki niemu film stał się case study do refleksji nad tym, co znaczy zmniejszanie szkodliwości produkcji.

Produkcji, która generuje zanieczyszczenia, zużycie energii, wytwarzane odpady i emisję gazów cieplarnianych. To może nieco inny rodzaj kina, ale na przykład ekipa Piratów z Karaibów zatruła australijskie wody chemikaliami.

Tak, trzeba pamiętać, że wszystko zależy od skali. Kiedy ludzie pracują przy dużych budżetach i mogą sobie pozwolić na marnowanie rzeczy bez finansowych strat, to zwykle to robią. Natomiast mikrobudżet każe ci się dwa razy zastanowić, zanim podejmiesz jakąkolwiek decyzję. To pozwala wypracować nowe etyczne standardy jeszcze przed wejściem na plan. Przykład pierwszy z brzegu: do pracy nad filmem zatrudniam zawsze lokalną, kornwalijską obsadę i ekipę, żeby nikt nie musiał do nas specjalnie przylatywać. W ten sposób nie zostawiamy po sobie śladu węglowego. Inna rzecz: Denzil podjął decyzję, że przy Enys Men będziemy pracować z nowymi, ekologicznymi agregatorami. Mają one określony limit, przez co byliśmy zmuszeni używać mniej światła w scenach nocnych. Te ograniczenia stały się naszym kluczowym wyznacznikiem, korespondowały też z estetyką i treścią filmu.

Na festiwal w Cannes przyjechałeś z Kornwalii pociągiem.

Nie latam, jeśli nie jest to konieczne. Przed Cannes nie miałem zobowiązań, więc mogłem sobie pozwolić na trzy dni w podróży. Na Nowe Horyzonty przylatuję, ale tylko dlatego, że nie byłem w stanie zrobić tego inaczej w tym terminie. To wynika pewnie z kornwalijskiej tożsamości. Takie podejście jest tu naturalne. W Kornwalii nie myśli się w kategoriach świadomości ekologicznej. Gdy wychowujesz się w miejscu, w którym nie ma niczego oprócz natury, to starasz się po prostu być z nią w dobrych stosunkach.

No właśnie, powiedziałeś ostatnio, że Enys Men to horror „ekozoficzny”. To historia kobiety prowadzącej obserwacje fauny i flory u wybrzeży Kornwalii.

Tak, powiedziałem to, nawiązując do tego, że wiele osób dostrzega w tym filmie podobieństwa do folk horrorów, które z zasady mają silne angielskie konotacje. Ja zamierzałem zrobić coś z ducha kornwalijskiego. Kiedy Denzil przeczytał scenariusz, stwierdził, że to horror „ekozoficzny”, tzn. oparty na filozofii poszukującej naturalnej harmonii w świecie.

Gdy ta harmonia zostaje zaburzona, uporządkowane życie bohaterki zaczyna się walić, a natura odsłania powoli swoje mroczne oblicze. W Enys Men nie ma typowych gatunkowych chwytów. Przerażają za to wielkie stojące kamienie znajdujące się pośrodku niczego.

Ta ikonografia wzięła się z tego, co od dziecka mnie otaczało. Kamienie, o których mówisz, są wszędzie. Nie wiemy, skąd się właściwie wzięły. Nie mają genealogii. Wiemy tylko, że zawsze tu były. Kilka kilometrów stąd stoi 19 kamieni ułożonych w krąg. Mówiono mi, że to 19 dziewcząt, które odprawiały sabat. To miejsce promieniowało grozą, magiczną energią.

Czy to znaczy, że Kornwalijczycy boją się natury?

Na pewno są wobec niej pokorni. Przyroda zawsze nas przerażała, bo stwarzała poczucie, że coś złego może się wydarzyć. Jesteśmy otoczeni przez morze potrafiące odebrać życie. Nie znam człowieka, który nie doświadczyłby tu tragedii związanej z wodą. Każda rodzina miała kogoś, kto zginął na statku – morze ciągle zabierało ludzi. Kornwalia jest przez to pełna duchów. Gdy byłem dzieckiem, bałem się stojących kamieni. Mówiono, że jest w nich zapisane wszystko, co działo się tu przez wieki. Wyobrażamy sobie, że przeszłość żyje dzięki naszym opowieściom, ale może miejsca też pamiętają. Może jest w nich coś, co wykracza poza ramy tego, jak ludzie pojmują przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

I dobrze Ci się tu w tych kamieniach żyje?

Kornwalia to moja pierwsza ojczyzna. Pejzaż wrośnięty w serce, w ciało. Żeby zrozumieć jakieś miejsce i odkryć, co jest jego istotą, trzeba do niego wrócić. Ale wcześniej wyjechać. Kiedy byłem młody, podobnie jak wielu rówieśników desperacko chciałem się stąd wyrwać. Najpierw były studia na południu Anglii, potem pojechałem do Londynu; brałem każdą fuchę, żeby uczyć się montażu. Szybko zauważyłem, że ten model przestaje działać; odezwał się we mnie rodzaj tęsknoty i wróciłem. Minęło 20 lat, ale wciąż uważam to za moje największe egzystencjalne odkrycie. Najwyraźniej moje miejsce jest tutaj.

Mark Jenkin, fot. Steve Tanner
Mark Jenkin, fot. Steve Tanner

Mark Jenkin – reżyser, autor eksperymentalnych krótkich metraży, dokumentów i fabuł. W 2012 r. sformułował manifest Silent Landscape Dancing Grain 13, będący pochwałą pracy z celuloidem. Mieszka w Kornwalii, która jest stałym tematem jego twórczości. Poprzedni film pt. Przynęta otrzymał Grand Prix i nagrodę publiczności festiwalu Nowe Horyzonty. Enys Men miał premierę na festiwalu Cannes w prestiżowej sekcji Quinzaine des réalisateurs.

Czytaj również:

Mleko i wojna, czyli 59. Biennale w Wenecji
i
Wystawa Małgorzaty Mirgi-Tas, Biennale 2022, fot. Daniel Rumiancew
Przemyślenia

Mleko i wojna, czyli 59. Biennale w Wenecji

Stach Szabłowski

Na Biennale w Wenecji jest zielona słonica. A sprawa polska? A sprawa ukraińska? Kto wygrywa wojnę w sztuce? Co z patriarchatem? I surrealizmem? Co się przydarzyło duńskim centaurom? I jak smakuje „mleko snów?”.

Biennale w Wenecji jest schizofreniczne jak sama sztuka: to zakłamane targowisko próżności, które szczerze pragnie powiedzieć o współczesności coś istotnego i prawdziwego. W życiu jednostek wewnętrzne sprzeczności to nic dobrego, ale dla wystaw bywają twórcze, a nawet sprzyjają formułowaniu wypowiedzi proroczych.

Czytaj dalej