Joan Didion – poetka wielkiej pustki
i
Fot. David Shankbone, Wikipedia.com/CC BY-SA 3.0,
Opowieści

Joan Didion – poetka wielkiej pustki

Jakub Mejer
Czyta się 15 minut

W Stanach Joan Didion a status ikony stylu, feminizmu i dziennikarstwa. W Polsce jest prawie nieznana. Właśnie, po ponad pół wieku od amerykańskiego wydania, ukazał się u nas jej książkowy debiut reporterski.

„Opowiadamy sobie historie, aby żyć. Księżna jest zamknięta w konsulacie. Mężczyzna z cukierkami zaprowadzi dzieci do morza. Naga kobieta na parapecie na szesnastym piętrze może być ofiarą apatii albo ekshibicjonistką, byłoby »ciekawe« wiedzieć, kim jest. Opowiadamy sobie, że to robi jakąś różnicę, czy kobieta popełni śmiertelny grzech; polityczny protest; czy też, z punktu widzenia Arystofanesa, wróci do życia dzięki strażakowi w przebraniu księdza, uśmiechającym się, ledwo widocznym przez teleobiektyw w szybie za nią. Szukamy kazania w samobójstwie, lekcji moralnej w morderstwie pięciu osób. Interpretujemy, szukamy najrozsądniejszego z wielu wyborów. Żyjemy całkowicie, szczególnie jeśli jesteśmy pisarzami, z narracją nałożoną na różne obrazy; z »ideami«, dzięki którym nauczyliśmy się zatrzymywać zmieniające się fantasmagorie, które są naszymi prawdziwymi doświadczeniami”.

Tak zaczyna Joan Didion The White Album (ang. Biały Album), esej uznany przez magazyn „Publisher Weekly” za jeden z 10 najważniejszych tekstów po 1950 r. obok prac Susan Sontag, Jamesa Baldwina czy Normana Mailera. 

W ostatnim czasie w Polsce ukazał się książkowy debiut reporterski Didion pt. Dryfując do Betlejem, w Stanach – zbiór archiwaliów: Let Me Tell You What I Mean. Amerykańskie media nową książkę przyjęły jako okazję do podsumowania kariery wielbionej autorki, jakby nie wierząc, że 86-letnia Didion opublikuje coś jeszcze. W Polsce pojawienie się publikacji sprzed przeszło pół wieku daje nam natomiast okazję do zapoznania się z Nowym Dziennikarstwem, które ją rozsławiło, a dotychczas nie było u nas dostępne.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Opowiadanie historii zaprowadziło Didion w kuluary Waszyngtonu, do objętego wojną domową Salwadoru, do Bogoty, Nowego Jorku, do kubańskich opozycjonistów w Miami. Najczęściej prowadziło jednak do Kalifornii, stanu, z którym wciąż jest kojarzona, chociaż już w nim nie mieszka – na starość wybrała Nowy Jork. Opisywała zarówno najbardziej sztampowe tematy – blichtr Hollywood, ekscesy hippisów – jak i te dużo mniej oczywiste. Jak wylicza Martin Amis w recenzji The White Album dla „The London Review of Books”, nazywając ją przy okazji „poetką wielkiej kalifornijskiej pustki”, Didion: „śpiewa o ziemiach, gdzie łatwiej jest wydzwonić kazanie-na-telefon, niż kupić Biblię; gdzie snajper na autostradzie czuje się »naprawdę źle« po zabiciu pięcioosobowej rodziny; gdzie dzieci w Naćpanym Przedszkolu dostają od rodziców LSD i pejotl; gdzie młodzi kochankowie umierają, ujeżdżając podstarzałe gwiazdy filmowe; gdzie 190-centymetrowe drag queen kupują koronkowe bikini; gdzie 26-letnia kobieta może zostawić dziecko na środku drogi międzystanowej, które, gdy 12 godzin później uwalniano mu palce zakleszczone w ogrodzeniu, mówiło, że biegło za samochodem ze swoją rodziną »przez dłuższy czas«”.

Postać pierwsza. Nowa dziennikarka

„Wątpię, aby asy, które będę chwalić w tym tekście, wybrały dziennikarstwo z najmniejszą myślą, że będą tworzyć »nowe« dziennikarstwo, »wyższe« dziennikarstwo, albo chociaż odrobinę lepszej jakości. Wiem, że nigdy nie śnili, że będą pisać do gazet i czasopism, które zasieją zniszczenie w świecie literackim… wywołają panikę, zdetronizują powieść jako gatunek literacki numer jeden, w połowie wieku pokierują amerykańską literaturę w nowym kierunku” – pisał w 1972 r. na łamach magazynu „New York” z typową dla siebie skromnością Tom Wolfe. Rok później od tego manifestu zacznie się antologia zatytułowana New Journalism (ang. Nowe Dziennikarstwo). Wśród 21 autorów, których artykuły znalazły się w tym zbiorze, była Joan Didion i jej tekst Którzy śnią złoty sen.

Autorzy, których Wolfe uznawał za twórców Nowego Dziennikarstwa, sprawiają wrażenie dobranych przypadkowo. Są wśród nich autorzy zupełnie konwencjonalni, jak James Mills ze swoją relacją z pracy policji opublikowaną w magazynie „Life”. Ale są też rzeczy, jak na ówczesne standardy, całkiem nowe – chociażby opublikowana w niszowej prasie relacja pt. Gonitwa Kentucky jest dekadencka i zdegenerowana Huntera S. Thompsona, króla dziennikarstwa gonzo, u którego więcej było fikcji podszytej pijaństwem i narkotykami niż dziennikarstwa. Są też artykuły samego Wolfe’a, który tekst o tuningowanych autach opatrzył onomatopeicznym tytułem Varoom!, Thphhhhhh!, Rahghhh!, Brummmmmmmmmmmmmmm.

Bez znajomości historii dwudziestowiecznego amerykańskiego dziennikarstwa trudno zauważyć ówczesną rewolucyjność autorów antologii. Głównym założeniem, sformułowanym przez Wolfe’a, było „pisanie dziennikarstwa jak powieści”. W czasie teraźniejszym, a nie przeszłym; w trzeciej osobie; z szerokim opisem miejsca akcji – dziś nawet trudno pomyśleć, że to kiedyś mogło wydawać się innowacyjne. U nas podobne zabiegi istniały przynajmniej od przedwojennych reportaży Melchiora Wańkowicza, a w czasach amerykańskich „nowych dziennikarzy” w Polsce pisał m.in. Kapuściński. W amerykańskiej mainstreamowej prasie, bardzo konserwatywnej w strukturze i sposobie pisania, były to jednak w większości rzeczy wcześniej niespotykane.

Teksty Didion z tego okresu raczej należą do tych bardziej stonowanych w formie i treści. Nigdy zresztą nie ukrywała, że wywodzi się ze środowisk konserwatywnych. Córka żołnierza amerykańskiej armii, w młodości uczyła się pisać, przepisując teksty Ernesta Hemingwaya – dla wielu symbolu tradycyjnej, toksycznej męskości. Po wejściu w dorosłość, w swoich pierwszych wyborach prezydenckich głosowała na Barry’ego Goldwatera, republikańskiego, neoliberalnego radykała, który co prawda poniósł porażkę, ale dał początek ideom, które kilkanaście lat później w czasach prezydentury Reagana zdominowały USA (dla Didion ten drugi był za mało radykalny, więc zaczęła głosować na Demokratów – jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało). Pisała też jeszcze wtedy dla specyficznego odbiorcy – czytelnika „The Saturday Evening Post”, którym z reguły były starsze panie domu z mniejszych miast (jak tłumaczyła w przedmowie do Dryfując…, redaktorzy „płacą wystarczająco dużo” i „nie ingerują”, choć „od czasu do czasu kapituluję przed nimi w sporze o jakiś niuans”). Tym, co wyróżnia jej teksty, jest kobiecy punkt widzenia, rzadki w ówczesnym dziennikarstwie; w antologii Wolfe’a Didion jest jedną z zaledwie dwóch kobiet. Nikt jednak inny nie mógłby napisać słów, które również możemy przeczytać w sylwetce jednego z symboli konserwatywnej Ameryki, jaki znajdziemy w wydanej ostatnio w Polsce książce: „Chociaż znani mi mężczyźni mieli wiele zalet i zabrali mnie w wiele miejsc, które pokochałam, żaden z nich nie był Johnem Wayne’em i żaden nie zabrał mnie w to zakole rzeki, gdzie rosną topole”. Widać, że pierwsze szlify dziennikarskie zdobywała w „Vogue’u”, do którego dostała się, wygrywając konkurs eseistyczny dla studentów i w którym spędziła siedem lat – była to jedyna redakcja, z którą związała się na stałe. Potem była już tylko freelancerką, chociaż latami publikującą w tych samych tytułach.

Jej konserwatyzm widoczny był też w krytyce ruchów feministycznych – najsłynniejszą z nich był esej, jaki opublikowała w „The New York Times Magazine”, gdzie twierdziła, że druga fala feminizmu „stworzyła klasę kobiet, którą teraz chce uświadomić”, a same feministki porównała do „papierów pośpiesznie wysyłanych na powielacze, herbaty w papierowych kubkach zamiast obiadów, cienkich płaszczy przeciwdeszczowych w mroźne noce”.

Kilka lat później w wywiadzie dla „Vogue’a” narzekała, że przez ruchy kobiece w Nowym Jorku nie można już nawet „poprosić sekretarki o zrobienie kawy”. Nie przeszkodziło jej to być później dla wielu, na swój sposób, ikoną feminizmu – głównie z powodu tego, że była jedną w niewielu kobiet piszących w silnie zmaskulinizowanym środowisku o kobietach.

Już wtedy pisała wiele o „kuchni” dziennikarskiej, co charakterystyczne będzie też w późniejszych jej pracach i uczyni z niej tzw. writer’s writer. Widać to chociażby w regularnie pojawiającym się w jej tekstach motywie braku weny i blokady pisarskiej. Także dzisiaj wielu dziennikarzy pewnie potrafi się utożsamić z jej słowami z przedmowy do Dryfując…: „Słabo mi idzie przeprowadzanie wywiadów. Unikam sytuacji, w których muszę rozmawiać z czyimś agentem (to wyklucza pisanie artykułów o większości aktorów – co samo w sobie jest pewną premią). Nie lubię telefonować i nie chciałabym stanąć przed koniecznością zliczenia poranków, kiedy siedziałam na łóżku w jakimś motelu Best Western i starałam się zmusić do wybrania numeru zastępcy prokuratora okręgowego”.

Teksty Didion z tamtego okresu są pamiątką po minionym świecie. Po minionym świecie dziennikarstwa, w którym pisanie raz w miesiącu tekstu do wcale nie najbardziej prestiżowego magazynu w kraju pozwalało na wynajem willi w Hollywood i kupno sportowej corvetty. A także pamiątką po Kalifornii, której już nie ma: jeszcze zamieszkałej przez hippisów, ale już zmagającej się z konserwatywną kontrrewolucją (za kres Nowego Dziennikarstwa uważa się okres przejęcia władzy przez Reagana). Napięcie, obecne w tekstach Didion, jest szczególnie akcentowane w dzisiejszych recenzjach jako zwiastun wszechobecnej już dzisiaj, a wówczas rodzącej się, polaryzacji społecznej.

Artykuł, który 50 lat temu Wolfe wybrał do swojej antologii, otwiera Dryfując do Betlejem. Opowiada historię Lucille Miller, kobiety oskarżonej o zabójstwo męża i próbę wyłudzenia pieniędzy w identyczny sposób jak w słynnym filmie noir Podwójne ubezpieczenie. W 2006 r. córka Miller, Debra, pisała na łamach „Los Angeles Times”: „W 1991 r. napisałam do Didion list, który zaczynał się »To pomogło ci stać się sławną, ale to moje życie«. W końcu poznałam ją w 1996 r., na spotkaniu autorskim w związku z jej ostatnią książką. Poprosiłam o autograf. Napisała »Dla Debry Miller – która wie lepiej niż ktokolwiek inny, kogo znam, o wieloznaczności słowa pisanego«. Tamtej nocy Didion zaprowadziła mnie, abym siadła z przodu razem z nią. Gdy została przedstawiona cytatem z eseju o mojej rodzinie, fragmencie o płomieniach pochłaniających mego ojca w naszym czarnym volkswagenie, chwyciła mnie za rękę. Nigdy tego nie zapomnę”.

Postać druga. Pisarka Hollywood

„Pisanie filmów jest bardzo podobne do pisania do magazynu »Time«, tylko lepiej płacą. Scenarzysta jest po pierwsze zatrudniony i jako pracownik, bez znaczenia jak dobrze opłacany, musi dopasować swoje pomysły do tych pracodawcy” – pisał w 1974 r. mąż Didion, John Gregory Dunne.

Oboje nigdy nie zrezygnowali z dziennikarstwa, jednak przez lata byli rozpoznawalni nie jako wybitni dziennikarze, ale jako autorzy powieści i tzw. power couple Hollywood. W przerwach między wspólnym pisaniem scenariuszy opisywali na łamach prasy świat filmowców, innymi tematami zajmowali się rzadziej. Na pytanie o wybór tematów Didion odpowiadała: „Odzwierciedlają to, co chcę robić, gdzie chcę być – i dodawała: – Tekstów do »Life« o Honolulu zrobiłam pewnie więcej, niż chcieli, bo właśnie tam wtedy chciałam być”.

W 1978 r. „Paris Review”, magazyn słynący z wywiadów z pisarzami, opublikował wywiad z Didion pt. Sztuka fikcji. Didion tłumaczyła w nim, że w dziennikarstwie, inaczej niż w trakcie tworzenia fabuły, „element odkrycia ma miejsce podczas researchu, a nie w czasie pisania. To powoduje, że pisanie jest nużące. Wiesz już, o czym to jest” – mówiła.

W latach 80. i na początku 90. w polskich wydawnictwach ukazało się pięć z sześciu jej powieści. Didion poruszała w nich podobne problemy, co w swoich reportażach. Dwie dzieją się w Kalifornii, kolejna w fikcyjnym południowoamerykańskim państwie, a następna w sferach amerykańskiej władzy. Na podstawie swojego Graj, jak się da, opowiadającego o aktorce z załamaniem nerwowym, napisała jeden z pierwszych scenariuszy (film ukazał się w Polsce pod tytułem Graj jak z nut). Chociaż małżeństwo Dunne’a i Didion przez lata było jednym z symboli Hollywood, jedynie w pięciu filmach kinowych możemy zobaczyć ich nazwiska w napisach końcowych. Najsłynniejszym z nich są Narodziny Gwiazdy w wersji z Barbrą Streisand i Krisem Kristoffersonem (na podstawie którego powstał trzy lata temu remake z Lady Gagą i Bradleyem Cooperem).

Postać trzecia. Emerytowana ikona

Największy zawodowy sukces Didion jest związany z jej największą w życiu tragedią. W 2003 r. umiera Dunne, z którym wspólnie napisała wiele artykułów i scenariuszy filmowych i którego żoną była przez 39 lat. Jednocześnie ich adoptowana córka (nie mogli mieć biologicznych dzieci), Quintana Roo poważnie choruje. Rok magicznego myślenia, zapis roku żałoby po Dunnie, został przyjęty z zachwytem i wszedł do klasyki literatury o odchodzeniu. Zdobył National Book Award, był nominowany do Pulitzera i nagrody Narodowego Koła Krytyków Literatury (NBCC). 

Przed tą publikacją Didion była lekko już zapomnianą pisarką, scenarzystką i dziennikarką, która publikowała już tylko kilka artykułów rocznie, z reguły na tematy polityczne w „The New York Review of Books” – tytule szanowanym, szczególnie wśród nowojorskiej, liberalnej elity, ale o niespecjalnie szerokim zasięgu. Jej ostatnie powieści i filmy ujrzały światło dziennie prawie dekadę wcześniej, bez większych fanfar.

Rok magicznego myślenia jest utworem dla Didion nietypowym. To jej pierwsza książka z dziedziny literatury faktu, która nie była zbiorem artykułów wcześniej opublikowanych w prasie. Ponadto, chociaż w jej tekstach już wcześniej często pojawiały się wątki autobiograficzne, to do tej pory z reguły były one tylko dodatkiem, didaskaliami w historii o kimś innym. To również jedyna (do czasu niedawnej publikacji Dryfując…) z jej dziennikarskich książek, która była dostępna po polsku.

Książka ta, a następnie sztuka na jej podstawie (w Polsce z Ewą Błaszczyk w roli głównej), wraz z kolejną publikacją pt. Blue Nights opowiadającą o śmierci córki w wieku 39 lat, wyniosły Didion z pozycji szanowanej, choć mało znanej autorki do statusu ikony. Barack Obama wręczył jej Prezydencki Medal Wolności, najwyższe cywilne odznaczenie w kraju. Jej dawne zdjęcia: czarno-białe ujęcia drobnej kobiety, z reguły z papierosem w ręku, królowały na hipsterskich profilach w mediach społecznościowych. Kampania reklamowa dla marki Celine, w której na zdjęciach Juergena Tellera pozuje się w wielkich okularach przeciwsłonecznych, miała „rozwalić Internet”.

Viralem stała się też jej dawna ściągawka, którą miała przyklejoną w szafie i dzięki której była w stanie szybko i sprawnie spakować się na wyjazd reporterski. Wspomina o niej w The White Album: „Pozwala mi na spakowanie się bez zastanawiania, na każdy materiał, jaki robię. Zauważcie anonimowość ubrania: w sukience, kostiumie gimnastycznym i pończochach zaakceptują mnie obie strony. Zauważcie pled: na loty bez koców i pokoje w motelach, w których nie można wyłączyć klimatyzacji. Zauważcie maszynę do pisania – w założeniu do przepisania notatek na pustej ławce na lotnisku. Na liście brakuje jednej ważnej rzeczy, której potrzebowałam, ale nigdy nie miałam – zegarka. W dzień mogłam włączyć radio lub kogoś spytać, ale nocą, w motelu, potrafiłam dzwonić w tej sprawie co pół godziny na recepcję, aż było mi tak głupio, że dzwoniłam do męża w Los Angeles. Mówiąc inaczej: miałam sukienki, bluzy, kostiumy, swetry, buty […], papierosy, burbon, szampon […], ale nie wiedziałam, która jest godzina. To może być przypowieść albo o moim życiu reporterki w tamtych czasach, albo w ogóle o tamtych czasach”.

Chociaż po National Book Award Didion już właściwie nic nie pisała, to nadal wychodziły jej kolejne książki – wspomniane już dzieła zebrane, artykuły wcześniej niewydane w formie książkowej (z nich składa się np. jej najnowsze amerykańskie wydanie Let Me…) albo niepublikowane dotąd notatki, np. z czasów morderstw Mansona.

W ostatnich latach z trudem można znaleźć słowa krytyki wobec Didion. Nikt też specjalnie nie próbował szukać do niej podstaw. „New Yorker” pozwolił sobie jedynie na stwierdzenie, że zamiast ją „kanonizować za znakomity styl”, powinniśmy doceniać „spostrzeżenia o tym, co łączy i rozrywa społeczności”. Nawet prawicowy „National Review”, do którego zresztą pół wieku wcześniej pisywała, stwierdził, że „wyróżnia się na tle krytyków kultury XX w. jako osoba pisząca nie w celu poparcia konkretnej perspektywy, tylko aby zrozumieć życie Amerykanów”. Ci, którzy mogli ją najmocniej atakować, po prostu ją zignorowali.

Czytaj również:

O jeden most za daleko
i
Katastrofa mostu nad Tay w 1879 roku, ilustracja/ Wikimedia Commons
Doznania

O jeden most za daleko

Jakub Mejer

Operator kamery Freddy Ford 10 marca 1957 r. popełnił błąd, który mógł go słono kosztować. Miał ustawić swój sprzęt, nacisnąć przycisk i szybko uciekać do okopu przed pędzącymi z ogromną prędkością odłamkami drewna. Był jednak tak zaaferowany swoim bezpieczeństwem, że zapomniał o przycisku.

W znajdującej się nieco dalej chacie reżyser David Lean i producent Sam Spiegel patrzyli na kontrolki – 4 światełka się zaświeciły, piąte nie. Na planie zdjęciowym filmu Most na rzece Kwai na południu Sri Lanki, na którym się znajdowali, właśnie miał być kręcony spektakularny finał – zniszczenie tytułowej konstrukcji. Podczas przygotowań do tego ujęcia ustalono, że operatorzy ustawią swoje kamery, a następnie z powodów bezpieczeństwa schowają się w przygotowanych okopach. Naciskając przycisk, który zaświeci lampkę, poinformują reżysera, że są bezpieczni i ten będzie mógł wydać rozkaz odpalenia ładunków wybuchowych.

Czytaj dalej