Jak trudno jest zapomnieć*
i
Benedykt Jerzy Dorys, Portret Adama Astona, 1932 r.; zdjęcie: Benedykt Jerzy Dorys
Przemyślenia

Jak trudno jest zapomnieć*

Jan Młynarski
Czyta się 4 minuty

Rozśpiewanego ducha przedwojennej Warszawy – dzięki fotografii i muzyce – przywołuje Jan Młynarski.

Sam już nie pamiętam, z kim „zapoznałem się” najpierw. Z autorem tej fotografii czy z bohaterem na niej uwiecznionym? Obie te postacie były często wspominane w domu mego dzieciństwa jako nieodłączne elementy historii XX-wiecznej Warszawy.

Zdjęcie, które prezentuję, jest typowym przykładem modnej w latach 30. ubiegłego wieku fotografii atelierowej lub zakładowej. Fotograf świadczył usługę, długo ustawiając światło i dopieszczając pozę uwiecznianego obiektu. Jednakże dzieła tego fotografa wykraczają daleko poza kanon rzemiosła portretowego.

Benedykt Jerzy Dorys żył 89 lat. Urodził się w 1901 r. w Kaliszu. Fotografował w zasadzie od chwili, kiedy mógł świadomie obsłużyć aparat, co w latach nastych XX w. nie było rzeczą łatwą. W latach 20. przeniósł się z Kalisza do Warszawy, którą fotografował i w której się zakochał. W roku 1929 otworzył własne studio przy Alejach Jerozolimskich 41.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Fotografował zwykłą warszawską klientelę, ale też socjetę – polityków, naukowców i artystów. W modzie było mieć portret z jego atelier. Sam autor, jak przystało na profesjonalistę z krwi i kości, był zapatrzony w człowieka. Na podstawie jego fotografii dwa razy wybrano Miss Polski! Jego przedwojenne akty żeńskie i męskie to dzieła sztuki, a fotografie dla warszawskiego domu mody Herse (lata 30.) to najwyższych lotów polska fotografia modowa.

Dorys szedł z duchem czasu. Był pionierem tzw. fotografii pstrykanej. Na początku lat 30. spakował do kieszeni małoobrazkowy aparat marki Leica i pojechał do Kazimierza nad Wisłą. Czając się między drewnianymi żydowskimi chałupami, z ukrycia fotografował zwykłych ludzi w ich naturalnym środowisku, nie zdając sobie sprawy, że tworzy najważniejsze dzieło swojego zawodowego życia i staje się pionierem polskiej fotografii reportażowej. Co ciekawe, cykl Kazimierz nad Wisłą po raz pierwszy został zaprezentowany publicznie dopiero w roku 1960, kiedy w miasteczku po Żydach zostały jedynie budynki, cmentarz i pamięć sąsiadów.

Zanim pan Rotenberg, bo tak brzmiało prawdziwe nazwisko Dorysa, musiał zamknąć swój zakład i przenieść się do warszawskiego getta, zdążył sfotografować większość gwiazd polskiej rozrywki u szczytu kariery. I tak pewnego dnia próg studia Foto Dorys przekroczył największy śpiewak rozrywkowy przedwojennej Polski – Adolf Stanisław Löwinsohn. Na prezentowanym zdjęciu ma równo 30 lat i ugruntowaną pozycję na rynku fonograficznym. Urodził się w Warszawie w starej mieszczańskiej rodzinie. Studiował prawo i filozofię na UW, ale najwięcej energii włożył w studia wokalne najpierw u Ludwika Heintza, profesora konserwatorium państwowego, a potem u Wacława Brzezińskiego, pierwszego barytona opery warszawskiej i nauczyciela Jana Kiepury.

W latach 20. zaprzyjaźnił się z genialnym Henrykiem Warsem i odtąd ich losy będą się przecinać wielokrotnie. Początkowo śpiewa w profesjonalnych zespołach wokalnych, m.in. Chórze Warsa, później staje się solistą. Nazywany jest „asem tonu” z powodu unikatowej barwy głosu. Przyjmuje pseudonim Adam Aston i do 1939 r. nagrywa około 960 piosenek dla wszystkich największych wytwórni płytowych przedwojennej Polski. Jest niezwykle pożądanym artystą, dlatego przyjmuje kolejne poboczne pseudonimy: Jan Kierski, Adam Wiński, Ben Lewi. Ale dla Syreny Record, dla której nagrał najwięcej, a której szefem muzycznym był Henryk Wars, niezmiennie pozostaje Adamem Astonem. Słynie z niebywałej skuteczności i profesjonalizmu. Nagrywa piosenki, często czytając nuty a vista. Dla człowieka ze słuchem absolutnym, a takim był bohater naszej fotografii, nie stanowi to większego problemu. Na sesje nagraniowe chodzi piechotą ze swojego biura, z którego zarządza polskim przedstawicielstwem firmy Hulstkamp, holenderskiego importera alkoholi. Przed hitlerowcami ucieka razem z Warsem najpierw do Lwowa, a potem – podobnie jak podczas wojny z bolszewikami w roku 1920 – zakłada mundur i wychodzi z ZSRR z armią gen. Andersa. Gdy nie walczy, śpiewa w teatrze rewiowym przy II Korpusie, swoim słynnym barytonem dając wytchnienie polskim żołnierzom i uchodźcom. To właśnie Aston pierwszy nagrywa w Rzymie Czerwone maki na Monte Cassino. Do ukochanej Polski już nie wraca. Udaje się do Londynu, a następnie do RPA, gdzie śpiewa w polskim klubie i pracuje w branży alkoholowej. Na przełomie lat 50. i 60. razem z żoną wraca do Londynu. Śpiewa dla Radia Wolna Europa i daje recitale w teatrach polonijnych. Nigdy jednak jego gwiazda nie zaświeci już tak mocno jak przed rokiem 1939. Dzieląc los setek wybitnych polskich artystów-uchodźców, wielki śpiewak żyje pogrążony w niezmiennej tęsknocie za ojczyzną. Warszawę odwiedza raz, na krótko, w roku 1964.

Po wojnie Benedykt Jerzy Dorys, który w 1942 r. uciekł z getta i szczęśliwie przeżył wojnę, otworzył studio fotograficzne przy ul. Nowy Świat 29 i prowadził je do połowy lat 80., fotografując kolejne pokolenia warszawiaków. Był też współzałożycielem Związku Polskich Artystów Fotografików.

Adam Aston – najpiękniejszy głos przedwojennej Polski – umarł w zapomnieniu w 1991 r. w Londynie.

Nie ma w Warszawie tablicy, ulicy ani pomnika. Zostało po nim kilka zdjęć, pięć filmów oraz blisko tysiąc piosenek, w których zaklęte są dawne piękne czasy.

 

* Tytuł jednego z przedwojennych szlagierów Adama Astona (muzyka Henryk Wars, słowa Jerzy Jurandot).

 

TO LIUBIĘ! Artyści i krytycy mówią o dziełach, które noszą w pamięci, i o ich twórcach. O inspiracjach, wstrząsach artystycznych i zachwyceniach. Wrażeniach, które utkwiły pod powieką i zostaną tam na zawsze.

 

Czytaj również:

Przekrój dla początkujących
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Rozmaitości

Przekrój dla początkujących

Paulina Wilk

W ciężkiej powojennej aurze narodziło się pismo stworzone z dowcipu, absurdu, lekkości i koloru. „Przekrój” był fenomenem: do niczego niepodobny, ustawiony bokiem do reżimu, w warunkach technicznego ubóstwa – wprost niewykonalny. A jednak był i czytali go wszyscy, od ostatniej strony.

Wojna jeszcze trwała, gdy w kwietniu 1945 r. ukazał się pierwszy numer. Pomógł przypadek. Na ulicy w Łodzi Jerzy Borejsza – szef „Czytelnika”, rosnącego imperium wydawniczego – wpadł na Mariana Eilego. Znali się sprzed wojny, gdy Eile był sekretarzem „Wiadomości Literackich”. A Borejsza szukał ludzi do tworzenia cotygodniowej wkładki ilustrowanej. Eile wsiadł więc do kukuruźnika i przeleciał, z wysoką gorączką, do Krakowa, gdzie zachowała się bezcenna substancja techniczna i intelektualna – przetrwały maszyny drukarskie, a w jednej kamienicy na głowach siedzieli sobie pisarze i twórcy ocalali z wojennej pożogi. Jerzy Putrament, który miał być redaktorem naczelnym, został feralnie postrzelony, powiedział więc tylko: „Zastąp mnie”.

Czytaj dalej