Jak się sprawy potoczyły
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 659/1957 r.
Opowieści

Jak się sprawy potoczyły

Kevin Fanning
Czyta się 7 minut

Czy poza Ziemią istnieje planeta, na której rozwinęło się życie? Tak! A jej mieszkańcy potrzebują pomocy!

Rok po rozpoczęciu projektu zakończyliśmy ładowanie wszystkich naszych zdjęć na Flickra. Pozostało jeszcze sprawdzić, czy na pewno niczego nie pominęliśmy.

– No – odezwał się Stewart – wygląda na to, że sfotografowaliśmy wszystko.

Ktoś zapytał, czy mamy zdjęcie wulkanu St. Helens sprzed wybuchu. Tak, mamy. A zdjęcie Appalachów spowitych mgłą? Owszem, jest. Mieliśmy też zdjęcie atrakcyjnej kobiety w wytartym podkoszulku z napisem „Maui ′68”, zepsutego krzesełka na środku pustyni, pożaru lasu i Milesa Davisa z Ianem Astburym.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Mamy co najmniej po jednym zdjęciu wszystkiego – oznajmił Stewart.

Zaczęliśmy wiwatować i składać sobie gratulacje. W końcu był to nie lada wyczyn. Wielu twierdziło, że nam się nie uda. Lecz oto do czego są zdolni ludzie, kiedy połączą siły. Oto co można osiągnąć za pomocą Internetu.

Anil spytał, czy mamy zdjęcie zachodu słońca z 22 sierpnia 1998 r.

Sprawdziliśmy.

Nie było.

– Musi gdzieś być – powiedział Stewart. – Jesteście pewni? Na pewno jest źle otagowane.

Ale niestety, nie było takiego zdjęcia.

– Mamy przecież wszystkie inne zachody słońca – przypomniała Heather. – Włącznie z 21 i 23 sierpnia tego samego roku. Czy to nie wystarczy?

– Ech! Ale prawie nam się udało – powiedział Derek.

– Z tego, co pamiętam, to był piękny zachód – odezwał się Jason. – Chyba pisałem o nim na blogu.

– Mamy wszystkie inne! – powtórzyła Heather.

– I co z tego – mruknął Anil.

– A nie, czekajcie – zawołał Matt. – Mam go. Zapomniałem wrzucić. Przepraszam.

Załadował zdjęcie na stronę i wszyscy je obejrzeli.

Było nawet ładne.

To wszystko działo się już po tym, jak odkryliśmy nową planetę.

* * *

To był dziwny czas, pełen emocji i coraz to bardziej zdumiewających odkryć. Daleko w kosmosie jest inna planeta, podobna do naszej! Istnieje na niej życie! Mało tego, mieszkają tam ludzie! Wyglądają prawie tak jak my! Lecz – o zgrozo! – ich Słońce gaśnie i wkrótce umrą. Co robić? Czy należy im pomóc?

Oczywiście, że tak. Oczywiście, że trzeba im pomóc.

Głupio było nazywać ich „obcymi”, bo przecież pod wieloma względami byli tacy jak my. Pojawił się pomysł, żeby mówić na nich „inni”, ale wtedy mylono by ich z postaciami z serialu Zagubieni. Najprościej i najuprzejmiej byłoby utworzyć nowe słowo od nazwy ich planety, lecz okazało się, że oni nie mają takiego jak my bzika na punkcie nazw własnych, i trudno było ustalić, czy ich planeta w ogóle jakoś się nazywa. Nasi naukowcy, rzecz jasna, okreś­lali ją długim ciągiem cyfr, liter i kresek. Dlatego koniec końców prawie wszyscy mówili o nich „Kosmici”.

Po tym, jak odkryliśmy Kosmitów, na całej planecie zapanowało coś w rodzaju rozejmu. Ludzie nagle przestali się dzielić na Pakistańczyków, Francuzów, Izraelczyków i Irańczyków; byliśmy tylko my i oni. Ale to nie trwało długo. Decyzja o sprowadzeniu wszystkich mieszkańców obcej planety na Ziemię wywołała niebawem spory i wzajemne pretensje. Ludziom, którym broniono wstępu do różnych krajów, nie podobało się to, że te same kraje, nie zważając na koszty, ściągały do siebie Kosmitów. Dla przykładu, niezadowolonych było wielu Meksykanów, którzy od dawna czekali na możliwość wjazdu do Stanów Zjednoczonych. „No dobrze – odpowiadano – ale jednak meksykańskie Słońce nie umiera, więc może powinni dać sobie na wstrzymanie”. Mimo to łatwo było zrozumieć ich gorycz.

* * *

Tak więc mnóstwo ludzi było zbulwersowanych pomysłem sprowadzenia Kosmitów. Mniej więcej tyle samo okazało się zbulwersowanych tym, że tamci są zbulwersowani. Sprawa była bardzo skomplikowana i wszyscy wyrażali swoje zdanie na blogach, forach i w portalach społecznościowych. Czasem robili to uprzejmie, starając się przekonać innych do swoich racji, ale najczęściej szydzono z poglądów drugiej strony i usiłowano narzucać własne. Jednego dnia wchodziło się na MySpace i całe tło strony było jednym wielkim plakatem przeciwko pomocy dla Kosmitów. Następnego dnia na tej samej stronie przekonywano, że to nasz święty obowiązek i tak dalej. Jedni oskarżali firmę Google o filtrowanie wyników wyszukiwań na korzyść stronnictwa pomocy Kos­mitom. Inni oskarżali Twittera i Six Apart o kasowanie grup oraz kont użytkowników sprzeciwiających się pomocy. Wiele osób pisało, że wiele innych osób jest gorszych od Hitlera – niekiedy żartem, a niekiedy poważnie. Z tego powodu administratorzy forów musieli skasować mnóstwo wątków, przez co ludzie zaczęli się skarżyć, że są ofiarami cenzury, że nie ma już wolności słowa i że administratorzy są w zmowie z którąś ze stron.

Słowem, w Internecie zrobiło się bardzo ciasno.

Mniej więcej w tym samym czasie za pośrednictwem MySpace odnowiłem kontakt ze znajomą ze szkoły średniej. Jej profil wypełniały zdjęcia pięcioletniej córeczki, która zmarła na raka.

* * *

Spędzam dużo czasu na poszukiwaniach starych znajomych przez Google i na różnych innych stronach. Pamiętam ich wszystkich i jestem ciekaw, jak potoczyło się ich życie: czy zupełnie inaczej niż moje i czy coś nas łączy.

Właśnie w taki sposób znalazłem Angelę na MySpace. W szkole chodziliśmy razem na wuef. Nie byliśmy może przyjaciółmi, jednak mieliśmy wspólnych znajomych i zdarzało nam się rozmawiać na boku, kiedy cała reszta biegała i fikała kozły. Na swoim profilu umieszczała dużo zdjęć z córką, ale też takie, na których była sama. Zwykle miała zmęczony wyraz twarzy, chociaż czasem się uśmiechała. Wysłałem jej wiadomość, przypomniałem się, wyjaśniłem, jak ją znalazłem, napisałem, że jest mi przykro z powodu jej córeczki. Odpowiedziała i wymieniliśmy kilka listów. Nie byłem pewien, czy naprawdę mnie pamięta, czy po prostu stara się być grzeczna. W końcu chodziliśmy razem tylko na jedne zajęcia, i to całe wieki temu. Odpisaliśmy sobie kilka razy i na tym się skończyło. Nasze drogi życiowe całkiem się rozeszły i mieszkaliśmy daleko od siebie. Angela umieszczała na swoim profilu dużo ogłoszeń – współczesnych odpowiedników łańcuszków mejlowych. Oto historia chorej dziewczynki, pomódlcie się o jej zdrowie. A to przestroga przed listami od firm, które chcą wykraść wasze hasła i dane osobowe. Oto moje wyniki quizu na temat ulubionych filmów i zespołów. Właściwie wiedziałem o Angeli tylko tyle, ile wyczytałem na jej stronie. Przejrzałem jej kontakty pod kątem innych dawnych znajomości ze szkoły, ale nikogo nie znalazłem.

Czasem zadaję sobie pytanie: dlaczego ci wszyscy ludzie, których szukam, nie szukają mnie? Może ich mejle są przechwytywane przez mój filtr antyspamowy. Może mają ważniejsze rzeczy na głowie. Jednak nie przestaje mnie to zastanawiać.

* * *

Kosmici przybyli na Ziemię i zaczęli się osiedlać. Z początku mówiliśmy do nich powoli, dużo gestykulując, ale dość prędko nauczyli się naszej mowy. Ich własne języki były znacznie bardziej skomplikowane; wiele codziennych zwrotów nie miało odpowiednika w naszych słownikach. Nie wiedzieliśmy, o co im chodzi, kiedy pokazywali nam zdjęcia wściekłego tłumu, dziewczyny w kolorowym kapeluszu i pustego pola.

A co najdziwniejsze, wciąż próbowali nas dotykać. Zrozumieliśmy, że pewne rzeczy potrafią sobie przekazać jedynie poprzez kontakt fizyczny. Niektórych słów i pojęć nie dawało się wyrazić inaczej niż przez dotyk. Bywało to nieco kłopotliwe i budziło w nas niepokój, ale też ciekawość.

Przez pierwszych kilka tygodni Kosmitom było u nas dobrze, lecz potem niespodziewanie zaczęli umierać. Okazało się, że atmosfera na Ziemi jest nieco inna niż na ich rodzimej planecie. Co prawda robiliśmy testy, jednak nie mogliśmy uwzględnić rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia. Widocznie w naszym powietrzu brakowało jakiegoś istotnego składnika. W ciągu roku wszyscy Kosmici wymarli. Niekiedy pojawiały się iskierki nadziei: „Może przynajmniej ich dzieci, urodzone tutaj, zdołają się przystosować i przetrwają”. Ale niestety, również dzieci poumierały co do jednego. Wcześniej Kosmici prosili nas, żeby ich odesłać na rodzimą planetę, skoro i tak mają umrzeć. Lecz to by zbyt dużo kosztowało, a poza tym umierali zbyt szybko. Przeprowadzano mnóstwo badań, eksperymentowano, debatowano. A gdyby spróbować tego i tego? Może trzeba ich zamknąć w specjalnym pomieszczeniu? Może dałoby się zmodyfikować ich geny? Nic jednak nie pomagało, a tymczasem Kos­mitów było coraz mniej, zaledwie kilkuset, potem już tylko kilkunastu, aż w końcu nie został ani jeden. Niektórzy mówią, że rząd na pewno paru ocalił i trzyma ich gdzieś w ukryciu, podłączonych do maszyn w tajnych laboratoriach. Kto wie.

Wiele osób było rozgoryczonych śmiercią Kosmitów, bo przecież wydaliśmy mnóstwo pieniędzy, żeby ich sprowadzić na Ziemię. Co za marnotrawstwo! Wszystko na nic! Po co nam to było? Pomyśleć, że mogliśmy te wielkie sumy przeznaczyć dla głodnych, chorych i umierających mieszkańców naszej planety. Sam już nie wiem. Spisaliśmy ich opowieści. Oni nauczyli nas kilku całkiem nowych pojęć. Pokazaliśmy im na zdjęciach rzeczy, które są dla nas ważne. Przygnębiały ich tylko zachody słońca, poza tym prawie wszystko im się podobało.

Czytaj również:

Starochińskie supernowe i inne najświeższe donosy z kosmosu
i
zdjęcie: Mark Basarab/Unsplash
Kosmos

Starochińskie supernowe i inne najświeższe donosy z kosmosu

Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego (1/2022)
Łukasz Kaniewski

Człapiące bieguny

Czyż to nie interesujące: otóż niektóre bakterie mają zmysł mag­netyczny. Choć właściwie nie jest to zmysł, bo nie dostarcza maleńkiej istotce żadnych informacji do przetworzenia, tylko zupełnie mechanicznie ustawia ją równolegle do linii pola magnetycznego – czyli zazwyczaj w orientacji północ–południe (chyba że lokalnie występuje jakaś anomalia mag­netyczna lub grasuje uzbrojony w magnez naukowiec przeprowadzający badania). Działa to w ten sposób, że wzdłuż ciała żyjątka, mniej więcej środkiem, przebiega rdzeń złożony z kawałeczków związków żelaza.

Ten rdzeń nie kręci się wewnątrz bakterii, lecz kręci całą bakterią. Bakterie mag­netotaktyczne – bo tak się je nazywa – nie mają więc wewnętrznego magnesu, którego wskazania by odczytywały, ale same są igłą magnetyczną.

Czytaj dalej