Jak Małgorzata Musierowicz napisałaby „Władcę Pierścieni” J.R.R. Tolkiena
i
Plan zdjęciowy Hobbiton, Matamata, Nowa Zelandia, zdjęcie: Andres Iga / Unsplash
Doznania

Jak Małgorzata Musierowicz napisałaby „Władcę Pierścieni” J.R.R. Tolkiena

Grzegorz Uzdański
Czyta się 4 minuty

– No jeśli Caradhras nie jest niebezpieczny, to ja już nie wiem, co jest.

– A ja wiem. Moria.

– Moria to wspaniałe, bezpieczne miejsce! – zakrzyknął dziarsko Gimli. – A ty jesteś uprzedzony jak typowy elf.

Orzeł, do którego właśnie ośmieliłaby się wystąpić z polemiką glista, nie spojrzałby na nią z chłodniejszą wyższością niż Legolas na Gimlego.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Ja? Uprzedzony? Do czego?

– Jak to do czego? – zapowietrzył się Gimli. – Do kopalni.

– Gimluś, teraz to insynuujesz. Jeśli jestem do czegoś uprzedzony, to do mrocznych miejsc, gdzie króluje zło.

– Mroczna to jest akurat wasza puszcza, a nie Moria!

– Za pozwoleniem, od Lasu Zielonego Liścia się odczep!

– Silentium, kochani! – Gandalf podniósł głowę znad apetycznie opasłego tomu Pliniusza Młodszego. – Krzyki, jak wiemy od starożytnych, nigdy nie pomagają namysłowi. A już na pewno nie pomagają mi w lekturze. Quet turbulat, net reconciliantur.

– Seneka – odgadł machinalnie Aragorn – Legolas, Gimli, nie kłóćcie się.

– Ja się nie kłócę! To Legolas się żołądkuje.

– Co? Co ja robię?

– Żołądkujesz się, Legolasieńku, żołądkujesz się. Co na marginesie świadczy o tym, że podskórnie czujesz, że nie masz racji.

– Słucham? Na Jowisza, ten krasnolud przekracza wszystkie granice tupetu!

Frodo z rozczuleniem przyglądał się drużynie. Gimli, brodaty i zażywny, wpatrywał się zaczepnie w Legolasa, ale w głęboko osadzonych, brązowych oczach igrały mu jak zwykle figlarne iskierki. Także Legolas – subtelne jasnowłose stworzenie o długich nogach i wybitnym profilu – nie wydawał się rozzłoszczony na serio. Aragorn przyglądał się im z czuło-drwiącym zniecierpliwieniem, równocześnie mieszając energicznie strażniczą zupę porową na kolację. W czarnych włosach pojawiły się pierwsze siwe nitki. „Postarzał się – pomyślał Frodo z przerażeniem – postarzał się, a ja tak mało mu pomagam. Dlaczego on sam przyrządza tę nalewkę, dlaczego nie przyrządzam jej ja? Nigdy się o niego nie troszczyliśmy, to on był od troszczenia się o nas. Od dzisiaj to się zmieni” – zdecydował Frodo i wrócił do obserwowania drużyny. Gandalf, który w międzyczasie zdążył już zapomnieć o sprawie Morii i Caradhrasa, czytał Piliniusza, popijał napar athelasowy ze swojej ulubionej podróżnej czarki z entem, odizolowany od toczących się nad jego głową przekomarzanek i był całkowicie szczęśliwy.

Merry i Pipin kroili chleb i ser na kolację, ich przystrzyżone na krótko (według najnowszej hobbiciej mody) kędziory – orzechowe Merry’ego i złote Pipina – błyszczały w październikowym słońcu. Sam, który podjął się przyniesienia dodatkowego chrustu na ognisko, uzbierał z niego stos, który całkowicie zasłonił mu pole widzenia.

– Panie Frodo – krzyknął. – Gdzie pan jest? Bo ja nic nie widzę!

Zakolebał się niebezpiecznie, wypuszczając kilka gałązek.

– Wywrócę się – jęknął w przebłysku zrozumienia, zahaczając równocześnie nogą o wystający korzeń. I już leżał na ziemi, śmiejąc się całą swoją rumianą mordką.

„Kocham ich – pomyślał Frodo – kocham tę bandę wariatów”. Nagle na ramieniu poczuł czyjąś ciężką rękę. Odwrócił się przestraszony.

– Nie bój się – mruknął Boromir, posępny dryblas o barach atlety i oczach spaniela. – Znalazłem w lesie pieczarki, słyszałem, że wśród niziołków je lubicie. Chyba że to kanie? Nie rozróżniam kań i pieczarek.

Zarumienił się, spuścił oczy i bezradnie poruszył niedźwiedziowatymi ramionami.

– Czuję, że to kanie. To kanie, tak?

Frodo poczuł, że zalewa go fala ciepła i wyrzutów sumienia, bo przecież jeszcze wczoraj zastanawiali się z Samem, czy Boromir – jako wzorcowy, acz sympatyczny okaz gondorskiego militarysty – czegoś aby nie knuje. Jak mógł podejrzewać o cokolwiek tego poczciwca?

– Nie, Boromirze, to nie kanie – oznajmił z godnością. – To bez wątpienia pieczarki i zaraz je przyrządzimy. Tak się składa, że w gotowaniu pieczarek jestem mistrzem.

Klepnął Boromira po ramieniu (wspinając się w tym celu na palce) i razem ruszyli w stronę ciepłego płomienia ogniska.

 

Czytaj również:

Jak Dorota Masłowska napisałaby „Władcę Pierścieni” J.R.R. Tolkiena
i
Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Doznania

Jak Dorota Masłowska napisałaby „Władcę Pierścieni” J.R.R. Tolkiena

Grzegorz Uzdański

Khamûl jedzie przez Shire. Czuje się teraz jak frajer,
bo tacy z Nazgûli koledzy, że go tu samego posłali,
niby że sprawdzić gościniec, ale wie, że odstaje
jak goblin od Uruk-hai, luz, stary, łączy nas Sauron,
ale szczerze? Ty raczej rezerwa i to na stojąco za ławką,
gdzie siedzi ta lepsza rezerwa. Lecz on wyjebane ma na to,
co ma Czarnoksiężnik na myśli i wszyscy, bo zna swoją wartość,
buduje ją tylko na sobie, bo wszystko jest w głowie, i tylko zwyczajnie po ludzku mu przykro
(INNE NAZGÛLE: „Hej Easterlingu, myślałeś, że jesteś jak my, a tu zdziwko,
bo jesteś jak w Caffè Nero menel, proszę wyjść, bo się skarżą klienci”),
no i tak, jedzie gościńcem samemu i nawet go trochę to kręci,
że jest tu sam i w wyobraźni zupełnie też sam łapie te karły,
ale by się bed biczys zdziwiły, a raczej z zazdrości umarły,
jak by wjechał centralnie z Pierścieniem, a Sauron by na to, że „Coś mi
mówi, że trzeba zmienić wodza Nazgûli w najbliższej przyszłości
na Khamûla, bo on nie zamula”. Beng, coś wypadło z zarośli
i zjebało w las, myślał nawet, że może z Pierścieniem to hobbit,
a tu lipa, lis wypadł, jak po z Minas Morgul kwiatkach włączyło mu tripa,
będzie przypał, jak zajrzy se w gacie, i też tam zobaczy hobbita.
Bez snu pięć tysięcy lat prawie, a Pierścienia jak zwykle też chce się,
już widzi, jak kurwa go znajdzie w tym nikomu nieznanym lesie,
a nawet jakby znalazł, to co? I tak Sauronowi odniesie,
jakby z nosem do kogoś jechał, a sam bez jednej kreski, jak z firmy kurierskiej
koleś, którym się wszyscy na co dzień przejmują jak glizdą mniej więcej:
tu podpis na szybko i bez napiwku już znika w przestrzeni miejskiej.
Tak mu żal siebie samego, że zrobiłby aż trochę dobra,
ale nie dla niego ten produkt, nie dla niego z dobrem w Saturnie promocja.
Dlaczego źli muszą być źli, a tylko dobzi są dobzi?
SZELOBA: „Raz chciałam budować pajęczynowe mosty
nad rwącą rzeką, żeby połączyć ubogie górskie wioski,
ale tu nie teges, tam nie, i w końcu pożarłam jakieś dzieci”.
BALROG: „Ja chciałem na pomoz.pl, ale się formularz zawiesił
przy rejestracji trzy razy i chyba kogoś zabiłem w tym stresie”.
UGLÚK: „Też bym chciał, ale nie ma dla orków normalnej pracy
dostawałem tylko w torturach albo jakiejś inwigilacji,
kto z Uruk-haiów, w tym kraju podlega klasowej stygmatyzacji”.
SAURON: „Jak ja cię dzieciak rozumiem, hej, usłysz mnie Khamûl mordo,
raz chciałem zrobić replikę Lothlórien, co wyszło? Wyszedł mi Mordor.
Jedynie dobzi są dobzi i chuj, świat nie wierzy łzom, bo
źli mają siać terror albo system error i sru, i się Windows zawiesza”.
Już prawie robi się widno, Khamûl wyje jak widmo, a potem znowu przyśpiesza.

Czytaj dalej