Jack Nicholson mówi, jak było
i
Jack Nicholson, 1976 r., AP Wire Photo
Opowieści

Jack Nicholson mówi, jak było

Zbigniew K. Rogowski
Czyta się 6 minut

Aktorzy z reguły udzielają wywiadów na konferencjach prasowych, bądź w wytwórniach filmowych za pośrednictwem – i zwykle w obecności – agenta prasowego, czasem w jego biurze. Chyba, że dziennikarz ma wyjątkowo dobre „chody” towarzysko-kumoterskie. To się tu liczy najbardziej. A wasz wysłannik je miał.

Jack Nicholson zaprosił mnie pewnego popołudnia na drinka (było jednak trochę ceregieli) do swojej willi w Beverly Hills, malowniczego regionu rezydencji tuzów ze świata filmu. Bohater Chinatown mieszka za „siódmą górą”. Jego stosunkowo skromna willa przycupnęła na płaszczyźnie wzniesienia, tonącego w zieleni, skąd roztacza się pyszny widok na Los Angeles. Siedzimy przy starym drewnianym stole (meksykańskim?) na drewnianych stołkach-fotelach ze skromną ornamentyką ludową. Nicholson zapuścił wąsy, twarz pokrywa lekki zarost (czyżby zadatek na brodę?). Rolę gospodyni spełnia (serwuje teraz drinki) bardzo ładna wysoka dziewczyna – narzeczona aktora. Nosi dźwięczne imię Anjelika i słynne nazwisko. Jest bowiem córką znakomitego reżysera, Johna Hustona. Nicholson wypija spory łyk dżinu z tonikiem, odstawia szklankę i przesuwając ręką po przerzedzonej czuprynie proponuje:

Proszę, niech pan pyta. 

Jakimi kryteriami kieruje się pan przy wyborze roli? Jakie elementy bierze pan szczególnie pod uwagę, otrzymując do wglądu scenariusz? 

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Najbardziej sobie cenię, więcej, ekscytują mnie te role, które dają aktorowi szansę najwyższej próby sił, stanowią wyzwanie dla jego umiejętności. Gdy rozważam nową propozycję, kwestią niezwykle dla mnie ważną jest osoba reżysera, który ma wziąć film na warsztat. 

Jak układa się współpraca z Romanem Polańskim? Czy dobrze się rozumieliście na planie? 

Jak najlepiej. Przypomnę, że z Romanem łączą mnie bliskie przyjacielskie więzi. To bardzo ułatwiało współpracę. Poza tym obaj jesteśmy chyba niezłymi profesjonalistami.

W przeszłości nieomal obowiązkowa była m.in. reguła, że gwiazda musi być piękną kobietą, a gwiazdor bardzo przystojnym mężczyzną. Obecnie mówi się, że uroda jako taka nie daje większych szans. Czy pan podziela ten pogląd? 

Nie wiem nic bliższego o tej regule. Pewnie wymyślili ją dziennikarze… Osobiście jestem zdania, że jeżeli ktoś osiąga sukces na ekranie, to dzieje się to za sprawą przede wszystkim jego talentu i osobowości – a nie nowych trendów… 

Dzisiejsze kino prezentuje inny model fizyczny aktora, inną niż dawniej aparycję. Na przykład pan w opinii kobiet uchodzi za przeciętnie przystojnego aktora: są takie, co twierdzą, że pan w ogóle nie jest przystojny…

Dobrze, że mi pan o tym powiedział… (Nicholson śmieje się). 

Czy zamierza pan zmieniać profil swoich ról? Jeśli tak, to wolałby pan występować w charakterze bohaterów czy antybohaterów? 

Po takim pytaniu mógłbym pana mocno przyprzeć do muru, aby pan zdefiniował to, co ja robię w kinie… Już na samym początku mojej kariery filmowej, na długo zanim zacząłem osiągać pierwsze sukcesy, miałem następującą dewizę: aktorstwo będzie dla mnie tą próbą sił, w której sprawdzę się poprzez różnorodność ról. I dlatego wcielam się w różne postacie, grywam bohaterów i antybohaterów. Tak, tylko różnorodność ról, a nie granie stale tych samych lub podobnych. Oto moja zasada. 

Ile ma pan zwykle czasu na przygotowanie roli? Trzy, cztery tygodnie? Dwa miesiące? 

To zależy. Zazwyczaj nie mam aż tak wiele czasu… Do niektórych ról właściwie nie przygotowywałem się w ogóle; zapoznając się jedynie z treścią i założeniami scenariusza, ustalałem taką czy inną koncepcję postaci. 

Jak było w przypadku Chinatown?

Była już mowa o tym, że miałem swój wkład w koncepcję scenariusza tego filmu, dzięki czemu poznałem materiał na jakiś rok przed rozpoczęciem realizacji. Siłą rzeczy doskonale wdrożyłem się w rolę. Zresztą później nie miałbym na to czasu. Tak się bowiem złożyło, że po ukończeniu pracy w filmie Antonioniego Zawód: reporter wylądowałem w Hollywood o szóstej rano, a już o dziewiątej zjawiłem się w studio do pierwszych ujęć w Chinatown. Jeszcze tkwiłem „jedną nogą” w tamtej roli, a już trzeba się było wcielać w postać detektywa Gittesa. 

Jak się układała pana współpraca z Antonionim? 

Dobrze. Chociaż należy on do trudnych twórców, bo przecież niełatwa jest współpraca z reżyserami, którzy podejmują szczególnie ambitne, trudne zadania. Jeżeli Antonioni czy inni wybitni reżyserzy bywają trudni, to cechę tę narzuca przede wszystkim – co jest rzeczą naturalną – ciężar ambitnego, nierzadko wyjątkowego dzieła, jakie zapragnęli stworzyć. 

Jak aktor pana rangi przyjmuje złe recenzje? 

Owszem, miewałem złe recenzje i to wcale niemało. Reakcja jaką one wywoływały zależała od tego czy były pouczające, prowokujące do przemyśleń na temat doskonalenia warsztatu – wówczas mogły być pomocne. Ale jeśli okazywały się krytyką dla krytyki, manifestacją takiego czy innego gustu, uproszczonym trybem stwierdzające że „to nam się podoba, a to nam się nie podoba”, to takie recenzje nie dawały żadnych skutków, poza rozczarowaniem. 

Po nakręceniu pana ostatniego filmu Przełomy Missouri, współpartner, Marlon Brando powiedział tak: „Jack jest człowiekiem o wielkiej inwencji”. 

Nie wyobrażam sobie, żeby aktor nie mający odpowiednio dużego doświadczenia i wysokiej profesjonalnej zdatności mógł wystąpić jako partner tak wspaniałego artysty jak Marlon Brando. On jest naprawdę kimś wyjątkowym. Chyba każdy aktor chciałby pracować z Marlonem, co jest – sądzę – rzeczą zrozumiałą i słuszną. 

Czy fakt, że na planie występują dwie tak duże aktorskie indywidualności, nie niesie dla filmu ujemnych skutków, choćby podświadomej rywalizacji? 

Z Marlonem Brando rozumieliśmy się doskonale i współpracowaliśmy nader harmonijnie. 

Aktorzy nie mogą być jednak jakimś produktem seryjnym – są indywidualnościami na miarę swoich własnych osobowości. Brando jest aktorem doskonałym – umie bezbłędnie rozwiązać każdą własną sytuację na planie i potrafi znaleźć kontakt z poszczególnymi partnerami. Jego doskonałość zobowiązuje i występujący z nim aktor musi grać maksymalnie dobrze. Gdy mówię „grać dobrze” mam na myśli m.in. właśnie umiejętność nawiązywania kontaktu z partnerami. 

Ale dobre aktorstwo to oczywiście coś więcej. Jedną z przyczyn, która sprawia, że sztuka aktorska ma taki oddźwięk u widzów, jest moim zdaniem fakt, że zasadza się ona na bardzo indywidualnym działaniu wykonawcy. Jaka jest recepta na własną indywidualność, jak się „robi to dobre aktorstwo”, na czym polega anatomia sukcesu w aktorskim powołaniu – pytano mnie o to setki razy. I zawsze wtedy oświadczałem – jak najbardziej serio – że nie umiem do końca odpowiedzieć na to pytanie. Wracając jeszcze do Brando: jego najwyższej klasy aktorstwo działa stymulująco na grę współpartnerów. Sam to na sobie sprawdziłem. 

Hollywood, w grudniu

Tekst z archiwum (skrót), nr 1606/1976 r. (pisownia oryginalna).
 

Czytaj również:

Turnus sentymentalny
i
Pawilon/papillon. Widok ogólny zza sosen. „Cenaro”, Dźwirzyno; zdjęcie: Krzysztof Racoń
Żywioły

Turnus sentymentalny

Ewa Pawlik

Wychowani na kinie drogi, z głową pełną wakacyjnych wspomnień z turnusów wczasowych w dzieciństwie, podczas majówki ruszyliśmy na Pomorze Zachodnie szukać muszelek i dobrej architektury.

Bałtyk

„Bałtyków” jest wiele. Są w Mielnie, Rewalu, Łazach, Stegnie, Dźwirzynie, Mrzeżynie i kilku innych miejscowościach. Bywają uzdrowiskiem, hotelem, ośrodkiem wypoczynkowym, domem wczasowym, pensjonatem. Król jest jeden – sanatorium „Bałtyk” w Kołobrzegu. Potężny, nowoczesny w formie mimo swoich 50 lat. Stary aparycją mimo niedawnego remontu. Został wybudowany w drugiej połowie lat 60. przez Edmunda Goldzamta i Halinę Gurianową. Biały, modernistyczny, dominujący nad kołobrzeską linią brzegową. W tym modernizmie nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że Goldzamt należał do głównych teoretyków socrealizmu na ziemiach polskich, a „Bałtykowi” do tego rodzaju architektury naprawdę daleko. Tuż przed wojną stał na jego miejscu imponujący gabarytami, historyzujący Hotel „Strandschloss”, który był kwaterą feldmarszałka von Hindenburga w 1919 r. Budynek nie przetrwał drugiej wojny światowej, po tym jak miasto zamieniono decyzją Hitlera w twierdzę. Dzisiaj po animozjach polsko-niemieckich nie ma już śladu, bo gdy wchodzimy do środka, słychać na zmianę nasz ojczysty język i ten obowiązujący za Odrą. Mamy szczęście, za moment dansing! W pięknym pawilonie gastronomicznym hotelu, z którego rozciąga się panoramiczny widok na morze, zjawia się spora grupa kuracjuszy i formuje piękną, równą kolejkę jak za najlepszych lat komuny. Co rzucili? Pastelowe drinki z parasolkami! DJ Staszek puszcza polskie i zagraniczne szlagiery lat lekko minionych. Polacy i Niemcy wirują w tańcu.

Czytaj dalej