Hasiora malowane domy
i
Władysław Hasior (14 V 1928–14 VII 1999), zdjęcie z archiwum nr 2823/1999 r.
Doznania

Hasiora malowane domy

Władysław Hasior
Czyta się 4 minuty

Spotykamy je z rzadka, uśmiechamy się pobłażliwie, przechodząc mimo. A przecież są dość szczególnym świadectwem atawistycznej tęsknoty człowieka za pięknem. Pięknem, w tym wypadku powoływanym do życia zazwyczaj nieprofesjonalnie, z głębokiej, wewnętrznej potrzeby. Ci, którzy malują ściany swoich domów, na ogół nie wiedzą, że są poetami codzienności, że srebrzą i złocą szarą rzeczywistość.

To prawda, że uroda ich domów jest na różnym poziomie naszych upodobań estetycznych. Ale nie jesteśmy na sali wystawowej. Dlatego nie ganimy tego piękna, choć nie jesteśmy też jego propagatorami. Ot, pragniemy nieśmiało zwrócić czytelnikom uwagę na jego obecność…

Władysław Hasior (14 V 1928–14 VII 1999)
Władysław Hasior (14 V 1928–14 VII 1999)

„Pewnie to jeszcze nie czas, by udało się znaleźć trafne słowa, opisujące zamknięte już dzisiaj dzieło tak szczególnego artysty, jakim był Władysław Hasior. Zdumiewające kreacje, jakie nam zostawił — wielekroć tworzone z użyciem szybko starzejących się, trudnych, niekiedy niemożliwych do utrwalenia materiałów lub różnorodnych elementów, których połączenie w jednym dziele nakazywała mu Jego niezwykła wyobraźnia — były, są i będą przedmiotem zdziwienia i zadumy oglądających. A także — ogromnym problemem dla konserwatorów sztuki i opiekunów muzealnych galerii, którzy muszą zachować na długo ich niezmieniony kształt, nadany przez artystę.
Świat jego sztuki był totalny. Nie dzielił się na kategorie dzieł tworzonych do salonów, dla publiczności o wyrafinowanych gustach, żądającej coraz to nowej intelektualnej podniety; na sztukę, naiwną dla innych, na sztukę najprostszą z profesjonalnych — o cechach bliskich urodzie produkcji jarmarcznych. Podnietę dla swej wrażliwej wyobraźni znajdował wszędzie, co zaowocowało zarówno w jego monumentalnych pomnikach, jak i w niezliczonej ilości dzieł, wśród których, w Jego zakopiańskiej galerii-świątyni, dane mu było spędzać ostatnio większość czasu, podejmując zarówno przyjaciół jak i licznych gości zwabionych legendą otaczającą twórcę. Wrażliwość tę zarejestrował również w fotografiach oraz mądrych i pięknych tekstach.”

Tadeusz Chruścicki (dyrektor Muzeum, Narodowego w Krakowie)

Malowane domy to niedzisiejszy wynalazek. Ma on swoje głębokie korzenie od prawieków w sztuce ludowej. Zalipie, wieś malowana w dawnym powiecie Dąbrowa Tarnowska, to tylko jeden z licznych przykładów, przywołany tu nie ze względów etnograficznych, lecz dla przypomnienia, iż owa atawistyczna potrzeba piękna może promieniować w skali całej społeczności lokalnej.

To jest kielecka strona świata. Dom stoi w sadzie, gęsto ocieniony drzewami. Wokół jest sucha, piaszczysta równina, pozbawiona wody. I właściciel domu namalował sobie pejzaż rozległych, romantycznych jezior. Dowartościował siebie, podświadomie składając zeznanie: „Czego nie mam, za czym tęsknię”.

Na pierwszy rzut oka jesteśmy w rejonie Bieszczad, na styku czterech kultur słowiańskich: Małorusi, Czerwonej Rusi, Białorusi i Ukrainy, gdzie częściej manifestują się konflikty niż zauroczenie kulturą współbratymców. I już wystawilibyśmy piątkę za tak sympatyczny przykład energii kulturalnej mieszkańców — nie bacząc na hałas ornamentu i kolizję z ekspansją energetyki — gdyby nie fakt, że jesteśmy na… ziemi słupskiej, dokąd los przesiedlił zapewne jakąś łemkowską rodzinę.

Koziegłowy, na zachód od Częstochowy. Ni wieś, ni miasteczko, czas stoi w miejscu. Ale pozostała tęsknota za lepszym życiem. Ot, pokłosie XIX-wiecznej szczęśliwości, rodem ze scen dworskich. Przeżywamy radość „polowacki”. Ożył pogardzany jeleń na rykowisku, ongiś szlachetny temat w kulturze śródziemnomorskiej, symbol urody, dziś zastąpiony mercedesem. Odblask romantyki, której już nie ma.

Jędrzejów, druga połowa lat siedemdziesiątych, niedziela, samo południe. Radosny gwar, cała rodzina myje poloneza. Wchodzę z aparatem i przyjaznym tonem proszę o zgodę na zrobienie zdjęcia. Wszyscy truchleją, milkną, myślą — urzędnik, będą jakieś nieprzyjemności. To wtedy po Zakopanem chodziły komisje i zadawały pytanie: „Z czego was stać na ten gont?”. Ta dziewczynka wybiegła z domu, bo nagle zrobiło się cicho.
Przedstawiam się, mówię, że to piękny dom, przełamuję nieufność. A dziś dodać jedynie mogę, że gdyby Dworzec Centralny był zdobiony z taką samą serdecznością, to wszyscy by go uznali za swój.

Okolice Piekar Śląskich, zszarzała zieleń, hałdy, ponuro. Ale przecież z byle czego można sobie zrobić pięknie. Oto odkrywamy wartości podniesione z wysypiska śmieci czy ulicy, ułożone na ścianie budynku w misterny ornament za pomocą technologii ceramiczno-szklanej, spojonej tynkiem.

Dzisiaj w pejzażu polskich upodobań to rzecz, naturalnie, ze świeżym rodowodem z estetyki małomiasteczkowej. Ja jednak wykrzykuję — to jest piękne! A w roku 2150 będzie dokumentem szczerozłotej sztuki ludowej z końca XX wieku.

W moim pokoleniu secesja była przejawem złego gustu. Wtedy też, na początku lat pięćdziesiątych, jeden z najpiękniejszych zawodów świata — ogrodnictwo, przezwaliśmy badylarstwem. Ostrożnie zatem z negacją, odnajdźmy raczej w sobie odrobinę pokory. Nie ma bowiem dowodu, iż chodzi tu o manifestację nowobogactwa. Załóżmy raczej szlachetność intencji właścicieli tych domów i wolę uczynienia wszystkiego, by wyrwać się z anonimowości.

Jesteśmy w Sobótce, opodal Złotoryi, w sławnym prasłowiańskim ognisku religijnym, 50 km od Wrocławia. Tyle że kontakt z tą tradycją już nie istnieje. Autor tej dekoracji, sporządzonej w połowie lat sześćdziesiątych, informuje, że jest oczytany, oglądał obrazy, zna się na sztuce, Jego „picassy” są świadectwem jego poziomu.

 

Zdjęcia i komentarze powstały w latach 70. podczas wędrówki Artysty „po motywach”


Tekst pochodzi z numeru 2823/1999 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Roztańczona aktywistka
i
Josephine Baker, zdjęcie: George Hoyningen-Huene, 1929 r., © George Hoyningen-Huene Estate Archives
Doznania

Roztańczona aktywistka

Stach Szabłowski

Josephine Baker wyszła ze slamsów, ale nigdy o nich nie zapomniała – mówiła o tym, stojąc u boku Martina Luthera Kinga podczas marszu na Waszyngton. Kiedyś była oglądana jako „egzotyczna piękność”, dzisiaj jej taniec rozpatrywany jest w kategoriach sztuki zaangażowanej.

Trwająca jeszcze do 1 maja berlińska wystawa poświęcona Josephine Baker ma tytuł Icon in Motion (Ikona w ruchu). Bo naturalnym żywiołem tej wszechstronnej artystki był właśnie gest, performans, taniec, którym rozgorączkowała międzywojenną Europę.

Czytaj dalej