Gustaw Holoubek: Coraz więcej pracuję
i
zdjęcie: Włodzimierz Wasyluk, nr 2505/1993
Przemyślenia

Gustaw Holoubek: Coraz więcej pracuję

Przekrój
Czyta się 8 minut

„Jakże chciałoby się być nieśmiertelnym. Powiem pani, że pojawiają mi się już koszmary. I choć powinienem pracować coraz mniej, coraz więcej pracuję.” – w Międzynarodowym Dniu Teatru przypominamy rozmowę Izabelli Bodnar z Gustawem Holoubkiem z 1993 roku.

Mój Zwierzyniec

Kraków to miasto magiczne. Od dziecka syciłem się jego atmosferą. Ale urodziłem się na Zwierzyńcu, w parafii sióstr norbertanek, w przymiejskiej dzielnicy osobliwych legend. Tam żyliśmy tak odizolowani od Krakowa, że mówiło się: “Idziemy do miasta” i była to wyprawa organizowana dzień wcześniej, której towarzyszyło zawsze poczucie niezwykłości. Na Zwierzyńcu – zamieszkałym przez robotników, rzemieślników i drobnych urzędników – funkcjonował świat marginesu, świat andrusów krakowskich, i oni właśnie dyktowali wszystkim prawa zachowań. Święte prawa, nienaruszalne. W moich czasach nikt obcy po zachodzie słońca nie wędrował po tej dzielnicy o złej sławie, my zaś, stali mieszkańcy Zwierzyńca, stanowiliśmy enklawę. Nas obowiązywał ściśle określony kodeks postępowania, od którego każde odstępstwo karane było surowo.

W ważnych momentach swego życia przypominam sobie czasem zbiór zwierzynieckich przepisów. Nakazywały one przede wszystkim lojalność, pewną godność oraz tolerancję zarówno wobec słabości innych ludzi, jak i popełnianych przez nich przestępstw. Była to szczególna moralność: grzechem głównym stawały się wszelkie próby sprzeniewierzenia się zwierzynieckim obyczajom, zaś najsurowiej karano zdradę zwierzynieckich zasad współżycia, z których główną była dyskrecja. Wynikało to z nieustannego podglądu wszystkich mieszkańców na każdego z osobna. W tak małym i zamkniętym środowisku wszyscy wiedzieli o sobie wszystko i trudno było wyłamać się z obowiązujących praw.

Na Zwierzyńcu fakt urodzin i fakt śmierci miał swoją pozycję i określoną filozofię. Tam, wśród prostych ludzi, więcej dowiedziałem się o życiu, jego uwarunkowaniach i nakazach niż w środowiskach intelektualnie bardziej rozwiniętych. Tam rządziły prawa natury. Owa bliskość natury powoduje, że tzw. prości ludzie są bardzo inteligentni – bo do wszystkiego, co nazywamy rozumem, oni dodają cały świat zdrowia zmysłowego. Stanowi ono normę, zaś wszelkie odchylenia od tej normy są traktowane jako ułomności. Człowiek, który te normy  – czyli prawa – przekroczył, był automatycznie usuwany na margines życia. Nikt się nad nim nie litował, nikt o tym fakcie nie dyskutował. Ten, kto się sprzeniewierzył danemu słowu lub tajemnicy, dla reszty zwierzynieckich mieszkańców jakby nie istniał…

Ród Holoubków pochodzi z Czech

Moja matka pochodziła ze wsi, ze wschodniej Małopolski, ojciec był z pochodzenia Czechem i “holoubek” nie oznacza nic innego, tylko – gołąbek. W jaki sposób mój ojciec naturalizował się w Polsce, będąc Czechem, i dlaczego to uczynił – nigdy się nie dowiedziałem. Miałem dziesięć lat, kiedy umarł. Pamiętam go tylko w błyskach, impresjach… Ale wiem, że jego czeskie pochodzenie nie przeszkadzało mu być polskim patriotą: był oficerem II Brygady Legionów Polskich, działaczem “Sokoła” krakowskiego i zaszczepił w nas wszystkich ­– w swoich pasierbów i we mnie – taki dość naiwny patriotyzm, obejmujący m.in. kult dla Sienkiewiczowskiej Trylogii…

Choć moja matka nie była osobą wykształconą, każdemu bym  t a k i e j  matki życzył: dawała mi jeść, dbała, abym nie zachorował i wskazywała mi to, co w życiu jest dobre, a co złe. Nigdy nie wtrącała się w żadne moje plany. Kiedy więc w marcu 1945 r. otwarto przy krakowskim Teatrze im. Słowackiego Studio Teatralne, postanowiłem zdawać tam egzamin. Od dziecka fascynowało mnie wszystko, co było pisane wierszem i z zapałem recytowałem na każdej akademii w szkole. A wszędzie tam, gdzie można było się wygłupiać, wygłupiałem się. No i wszystkim opowiadałem treść filmów, bo do kina chodziłem maniakalnie.

Od początku było we mnie coś, co jest cechą ludzi o uzdolnieniach aktorskich: otóż będąc sam, nudziłem się śmiertelnie, ale kiedy pojawiał się ktoś, kto mnie chciał słuchać, rozkwitałem i od razu nawiedzała mnie gra wyobraźni, umiejętność opowiadania, a także… chęć podobania się swemu rozmówcy. I choćbym opowiadał o zwykłym pejzażu, w mojej wyobraźni ten pejzaż rósł i w końcu był wyłącznie moją wersją niewiele mającą wspólnego z ongiś widzianym krajobrazem. Moją pasją była też ambicja zarażenia słuchacza własnym widzeniem świata i ludzi. Od początku to miałem i mam do dzisiaj… Nic więc dziwnego, że koledzy mnie namówili, abym próbował zostać aktorem.

Wtedy wierzyłem jeszcze, że o przyjęciu do teatru decyduje przychylność… Ducha Świętego i dobra wola. Jakież było moje zdumienie, kiedy okazało się, że komisja egzaminacyjna wcale się nie zachwyciła moją interpretacją wiersza Słowackiego Testament mój. Sądziłem, że uznanie egzaminatorów zdobędę tylko wtedy, jeśli autentycznie się rozpłaczę. Po policzkach spływały mi łzy i… cały zasmarkany dobrnąłem do końca utworu. Zapadła cisza i nagle jeden z członków komisji powiedział: – „Zastanawiam się, czy pan jest przy zdrowych zmysłach? Testament mój to jeden z pogodniejszych utworów Słowackiego. A poza tym – egzaminator zawiesił głos – nie wymawia pan aż sześciu liter…” – Ale przyjęto mnie.

W Studiu uczono nas mówienia i właściwie niczego więcej. Tam jednak zrozumiałem, że teatr jest ściśle związany z życiem jako jedna z najprostszych konsekwencji tego życia. Bo czymże jest teatr, jeśli nie ucieleśnieniem pewnego podstawowego i – rzekłbym – instynktownego marzenia człowieka o zmianie własnej egzystencji i umieszczeniu jej w całkowicie odmiennej rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego z naszą codziennością, jest więc w jakiś sposób idealna. W niej przecież możemy skompensować własne ułomności, swój brak wiary i silnej woli…

Pani mówi, że okres moich warszawskich sukcesów wciąż przywodzi niektórym na myśl także moją działalność polityczną w latach 70 – ja jednak

nigdy nie miałem
ambicji politycznych.

Tzw. autorytety teatralne skłoniły mnie do pracy w ZASP-ie i SPATiF-ie, co mnie wcale nie bawiło. To prawda, zabrakło mi siły, żeby powiedzieć: NIE! – bo wydawało mi się, iż jako członek Zarządu ZASP-u mogę być użyteczny. W roku 1970, tuż po awanturze z „Dziadami”, moi koledzy aktorzy wybrali mnie na prezesa ZASP-u. W tamtych czasach, będąc na takim stanowisku, szybko stałem się przedmiotem manipulacji politycznych. Poddawałem się w imię pożytku dla aktorów – decyzję o mianowaniu dyrektora teatru wolno było wówczas podejmować tylko przy współudziale ZASP-u. A kiedy nominowano mnie na posła, pomyślałem, że jako poseł zdołam rozwiązać wiele problemów środowiska aktorów. Wkrótce jednak posłowanie stało się zagrożeniem dla mojej wolności sumienia.

zdjęcie: nr 2505/1993
zdjęcie: nr 2505/1993

W stanie wojennym byłem bodaj jedynym posłem, który z Sejmu wystąpił. Po latach – już w wolnej Polsce – zostałem senatorem, dostając się wraz z kolegami, Szczepkowskim i Łapickim, w szpony parlamentaryzmu, oczywiście w nadziei, że będę mógł chronić interesy ludzi sztuki, zwłaszcza zaś – teatru. Czy moje nadzieje się spełniły? W poczuciu bezradności wycofałem się.

Pani mówi, że tylko członkowie elit, ludzie światli mogą coś zmienić w pejzażu politycznym naszego kraju. Tak, ale te elity trzeba zbudować. A dziś najbardziej mnie niepokoi fakt pauperyzacji społeczeństwa, powoływanie się na hasła populistyczne, co może skończyć się katastrofą, jeśli się temu nie przeciwstawimy.

Drogi wyjścia? Nowy program rządzenia tym krajem­ – od najwyższych do najniższych szczebli administracyjnych – i to realizowany z pełną konsekwencją i surowością. Aby taki program stworzyć, muszą się znaleźć ludzie, którzy by rozumieli, że budując światłe społeczeństwo, trzeba przede wszystkim budować j e d n o s t k ę  ludzką. Zdolności pojedynczego człowieka powinny być pielęgnowane, zaś brak kompetencji – tępiony. Gdyby w strukturę rządzenia nie mieszały się elementy, które nie są do tego powołane ani prawnie, ani konstytucyjnie, ani moralnie… Gdyby ktoś powiedział przed wojną mistrzowi murarskiemu, żeby się zamienił ze swoim pomocnikiem, który mu podaje wapno, to mistrz by prawdopodobnie rzucił swoją pracę…

Holoubek–ojciec

Nasz syn Jaś ma 15 lat. Syn jest kimś innym od córki, poczynając od natury czułości, jaką się go obdarza. Córeczkę – a mam dwie dorosłe już córki – chciałoby się bezustannie podziwiać i robić wszystko, żeby wyrosła na godną zazdrości piękność. Ale towarzyszy temu pewien spokój ojca, który wynika z wiary w siły dziewczynki, w jej zdrowie i dobry instynkt. Syn to istota krucha, bardziej wrażliwa, poddana większym niebezpieczeństwom, począwszy od chorób. Chłopiec jest wyraźnie słabszy biologicznie. Jego siłą i domeną jest abstrakcja. W oderwaniu od rzeczywistości mężczyzna czuje się najlepiej, potrafi być twórczy, mając w sobie kod wiary w hipotezę. W realiach życia – czuje się bezbronny.

Nasz Jaś odpędza wszystkie dusery, jakie mu świadczą inni, uważając go za szczęśliwie urodzonego. Zarzuca nam czasem – mnie i mojej żonie Magdzie Zawadzkiej – że z naszego powodu ma propozycje korzystania z przywilejów, i bardzo protestuje. Moja żona kocha go tak strasznie, że właściwie świata poza nim nie widzi, i nie ma takiej chwili, żeby Jaś był poza nami – nawet kiedy nas nie ma w domu, wie dokładnie, gdzie jesteśmy i kiedy wrócimy. Ale trochę go już ta nasza troska niecierpliwi, coraz częściej uważa się za człowieka samodzielnego. O aktorstwie nie myśli, ale powiem pani w skrytości, że dostrzegam w nim pewne predyspozycje…

Co lubię?

Odpoczywam prostacko: staram się nic nie robić, myśleć o jedzeniu, po południu zasypiać w fotelu, czekając – z dreszczykiem emocji – na kolejną partię brydża. Tak wygląda mój odpoczynek w mieście. Na wsi staram się wymyślać niestworzone historie, żeby tylko nie iść na spacer, do którego moja żona stale mnie namawia. Namiętnie spaceruje więc sama. A ja lubię siedzieć w cieniu i gadać z moimi przyjaciółmi – góralami z Bukowiny Tatrzańskiej… albo czytać. Interesuje mnie historia, dużo czytam książek historycznych, ale kiedy nikt nie widzi – a zwłaszcza ci, którzy mnie nazywają „intelektualistą” – ukradkiem przy lampce nocnej czytam kryminały.

Tak, powiedziałem kiedyś, że każdy zdrowo myślący człowiek miewa chwile zwątpienia w sens naszej egzystencji. Na szczęście Pan Bóg obdarzył mnie beztroską, więc kiedy taka myśl się – rzadko zresztą – pojawiała, szybko ją odpędzałem. Ale teraz, z biegiem lat, zaczyna odczuwać zwykły, prosty lęk, że to wszystko się kiedyś skończy. Jakże chciałoby się być nieśmiertelnym. Powiem pani, że pojawiają mi się już koszmary. I choć powinienem pracować coraz mniej, coraz więcej pracuję. Rozpocząłem próby, grając Pirandella w sztuce Jest tak jak się państwu wydaje, realizuję w Teatrze TV sztukę Józefa Hena Ja, Michał z Montaigne oraz Ibsena Prosper Solm.

Fantazym Słowackiego czekam na powrót do zdrowia Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Zacząłem tę sztukę reżyserować w warszawskim Teatrze Ateneum. Próby wznowimy w jesieni.

Wysłuchała:
Izabella Bodnar

zdjęcie: Włodzimierz Wasyluk, nr 2505/1993
zdjęcie: Włodzimierz Wasyluk, nr 2505/1993

Tekst pochodzi z numeru 2505/1993r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Wybrane wiersze K. I. Gałczyńskiego
i
ilustracja: Daniel Mróz, nr 470-71/1954 r.
Doznania

Wybrane wiersze K. I. Gałczyńskiego

Konstanty Ildefons Gałczyński

Ostrzeżenie przed czekoladowymi zajączkami

Otóż: Jakkolwiek nie chcę drąga
pchać w szprychy wiosennemu świętu,
to jednak problem tak mnie wciąga,
że milczeć byłoby h o r r e n d u m;

chwilka uwagi: Łódź, Warszawa,
Kraków i Szczecin, każda strona
ma swoje sprawy, ale sprawa
zajączków jest niezałatwiona,

Czytaj dalej