Gracz
i
Ambitny syn ambitnej modystki z Wilna co prawda nie został ambasadorem Francji, ale konsulem – owszem. Romain Gary w Los Angeles, 1956 r.; zdjęcie: Keystone-France/Gamma-Keystone via Getty Images
Przemyślenia

Gracz

Romain Gary
Agata Tuszyńska
Czyta się 18 minut

Pisał, co chciał, i żył, jak chciał. Wewnętrznie poróżniony, chwiejny i niepewny. Ekscentryk i pogrążony w depresji nieszczęśnik. Narcyz, uwodziciel i jedyny w historii dwukrotny laureat Nagrody Goncourtów. Przed Państwem Romain Gary.

Bywają pisarze cisi, Romain Gary do nich nie należał. Przeciwnie. Żył pełnią życia, hałaśliwie, na całego, pisał jak nawiedzony po kilkanaście stron dziennie, wypowiadał się na każdy temat, uwodził wiele kobiet równocześnie, wszędzie go było pełno. Jego charakterystyczna, pociągła twarz z wąsikiem, podobno obowiązkowym wśród lotników, oliwkowa cera, przenikliwe spojrzenie fiołkowych oczu i potężna postać przyciągały uwagę i budziły sprzeczne uczucia. Wilniuk z pochodzenia, wojenny lotnik w armii de Gaulle’a, dyplomata, przyjaciel Polaków, dwukrotny – choć to niemożliwe! – laureat Nagrody Goncourtów. A jednocześnie narcyz i seksualny pyszałek, blagier i mitoman w stopniu dość niezwykłym, nawet jak na zawodowego twórcę fikcji.

Romain Gary często powoływał się na historię pewnego kameleona przybierającego barwy miejsca, w którym się znalazł. Umieszczony na zielonym podłożu, stawał się zielony, na czerwonym – czerwony. I tak dalej. Ale gdy położono go na dywanie w szkocką kratę, pękł z hukiem. Podobnie Gary mówił o sobie: że pęknie albo zostanie pisarzem.

Autor Le grand vestiaire (Wielkiej szatni), Lady L. Latawców zastanawiał się, jak to się stało, że zachował zdrowe zmysły. Ocaliło go słowo. Kilkadziesiąt powieści w dwóch językach. Setki, tysiące zapisanych zeszytów. Czy ocaliło? Jego niezwykłość polegała na utrzymywaniu równowagi na wulkanie sprzeczności. Z nich budował swoje życie. I książki, choć rozmach włas­nej biografii przewyższał niekiedy jego literacką moc.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Człowiek wielu życiorysów

Narodziny Romana Kacewa zapisano w księgach metrykalnych o Izraelitach urodzonych w mieście Wilnie w 1914 r. Wcześ­niej inny dokument z podpisem rabina Rubinsztajna stwierdza, że 28 sierpnia 1912 r. 29-letni kawaler, Lejba Kacew, ożenił się z 33-letnią rozwódką z Warszawy, Miną Bregsztajn, o panieńskim nazwisku Owczyńska. Przyszły pisarz sam jednak niechętnie czerpał wiedzę z dokumentów.

Odmieniał przez przypadki dyżurne życiorysy. Raz był synem Tatara, innym razem kirgiskiego księcia, francuskiego kupca lub rosyjskiego aktora o urodzie Rudolfa Valentino. Przy nim wytrwał najdłużej. Czasem mówił, że jest półsierotą. Najważniejsza była matka. Francuzka, Rosjanka, Żydówka? Te trzy wcielenia uosabiały jej władczą duszę. Imię zmieniła zresztą na Nina, żeby brzmiało mniej żydowsko (choć możliwe też, że to on je zmienił w Obietnicy poranka). Swego jedynaka wymyśliła. Aktorka i wizjonerka była niewątpliwie najważniejszą kobietą jego życia. Wszystko od niej się zaczyna i na niej kończy. Także najważniejszy pseudonim Romana Kacewa – „Gary” – pochodzi z rosyjskiej piosenki, którą matka lubiła wykonywać na scenie: „Gari, gari, maja zwiezda” (Płoń, płoń, moja gwiazdo). A Roman wielokrotnie poddawał swoje życie próbie ognia.

„Widziała we mnie lorda Byrona, Garibaldiego, d’Annunzia, d’Artagnana, Robin Hooda i Ryszarda Lwie Serce razem wziętych i każdego z osobna…” – pisał po latach z czułością. Od dzieciństwa wiedział, że czeka go sława. Ale jaka? Może będzie aktorem, muzykiem albo malarzem. Brak talentu sprawił, że pozostała mu w końcu „już tylko literatura, schronienie tych wszystkich, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić”. Wierzył w talent, bez którego twórcze życie nie istnieje. A tylko takie się liczy. Wcześnie poznał smak wstydu, gdy matka wykrzykiwała na schodach kamienicy na Pohulance 16 do sąsiadów: „Wy nie wiecie, z kim macie do czynienia, on będzie ambasadorem Francji…”.

Tajemnica doskonałości

Mały Roman próbował żonglować kulami, żeby się czymś wyróżnić. Ale gdy nauczył się już żonglować trzema, marzył o tym, by poradzić sobie z czterema, a i one wkrótce przestały wystarczać. ­Rozumiał sztukmistrza, który popełnił samobójstwo, gdy się przekonał, że ósmą kulą żonglować nie potrafi. W tym, czego nie udaje się osiągnąć, leży według ­Romain­ Gary’ego owo „sedno rzeczy”, którego ustawicznie szukał.

Zjadacze gwiazd rozmaitej maści, sztukmistrze, kuglarze, czarodzieje tłumnie zaludniają jego książki. Szuka ich, kolekcjonuje, by wydobyć wiedzę o tajemnicy doskonałości. Z jakiegoś powodu wierzy, że to właśnie oni są jej depozytariuszami. Jakby mistrzostwo było miarodajne jedynie w wysiłku mięśni i inteligencji. W żonglowaniu kulami, nie słowem. Dzięki swojemu talentowi wyłamywali się z praw natury. Dawali innym chwile złudzenia i pozwalali wierzyć w to, co niemożliwe. „Oczarowywać – oto przeznaczenie naszego rodu” – głosił on sam, potomek weneckich kuglarzy i arlekinów. On – pisarz.

Od początku tworzył legendę, która migotała dziesiątkami odsłon. Często wykluczających się i jawnie sobie przeczących. Zmieniał daty i miejsca urodzenia, zajęcia, jakich się imał, kluczowe zdarzenia losu. Jak nieodrodny potomek barona Münchhausena przeżywał niestworzone przygody i zwycięsko wychodził z najdzikszych życiowych opresji. Dziesiątki mylnych tropów, nowych nazwisk, fantazyjnych pseudonimów i łżefaktów udających prawdę to grunt, po którym porusza się każdy, kto próbuje przeniknąć twórcę Lęków króla Salomona. Albowiem definicję prawdy miał szczególną.

„Piszę, co mi się żywnie podoba, tworzę, na co mam ochotę, najuczciwiej, jak umiem, puszczam wodze fantazji, pozostając wierny samemu sobie w najmniejszych szczegółach […]. Jeśli tu i ówdzie pojawi się kłamstwo, to tylko przez wzgląd na umiłowanie prawdy”.

Z wywiadu na wywiad – a udzielał ich mnóstwo – zmieniał detale, a nawet zasadnicze fakty swojej biografii. Wilno, Moskwa, Warszawa, Nicea – ten trakt życia pozostawał niezmienny, chociaż wątki żydowskie pojawiły się w jego relacjach dość późno. Ale wszystko inne, począwszy od rodzinnych uwikłań, było opowieścią kształtowaną dość swobodnie, zależnie od okoliczności. I „scen”, na jakich występował. Wojsko, Londyn, Paryż, dyplomacja, Kalifornia, mąż, kochanek, pisarz, początkujący, uznany, w euforii, w depresji…

Żydowskie środowisko rodziców było mu obce. Do ojca, tego prawdziwego, Lejby, kupca „skórzanego”, nie przyznawał się nawet po wojnie, gdy znał już jego tragiczny kres w podwileńskich Ponarach. Wolał opowieści o stepowych książętach i amantach niemego kina. Romans matki z gwiazdorem Iwanem Mozżuchinem należał do arsenału ulubionych. Ojciec nie liczył się głównie dlatego, że porzucił Ninę, odszedł do innej kobiety, z którą założył drugą rodzinę. Ważna była tylko Mina, matka honoris causa. Najważniejsza. I on – jej genialny syn Roman, Romuszka. Jedyny, co wielokrotnie podkreślał. Nigdy nie wspomniał, że miał starszego brata. Owszem – wcześnie zmarłego, ale przecież mieszkali razem prawie przez rok na wileńskiej Pohulance 16. Ani on, ani inni członkowie rodziny nie doczekali się uznania w legendzie.

Z takich przemilczeń i przeinaczeń składał swoje opowieści. Czasem budziły zdumienie, a nawet niechęć. Częściej były przyjmowane jako licentia poetica dopuszczająca i usprawiedliwiająca daleko idącą swobodę w przedstawianiu faktów, ozdabianą zresztą na ogół niebywałym poczuciem humoru. Za swojego mistrza w tej materii uznawał Antoniego Słonimskiego. Szczególny rodzaj czułego spojrzenia, nastrój i uśmiech wielokrotnie dodawały błysku tej prozie i osłabiały artystycznym wdziękiem różne nader fantazyjne popisy wyobraźni. Bo jakże nie uśmiechać się, czytając iście gargantuiczny opis tego, co zakochany smarkacz Romuś zjadł, żeby zaimponować swojej pierwszej, nastoletniej wybrance: dwanaście robaków, sześć motyli, gumowy kalosz, kilkanaście znaczków pocztowych, mysz – to tylko początek tej listy.

Rola geniusza

Do szkół prawie nie chodził. Nauczyciele, guwernerzy – koniecznie z językiem francuskim – przygotowywali go w domu, pod czujnym okiem Niny, do roli geniusza. Po kolejnych nieudolnych próbach – tanecznych, skrzypcowych i śpiewaczych – musiała przystać na literaturę: „Będziesz Victorem Hugo!”. Choć wcześniej się przed nią wzbraniała, bo pisarze to przecież zwykle „chorzy wenerycznie i umysłowo”. Do pisania nie trzeba było Romana namawiać. Zaczynał po rosyjsku, potem tworzył po polsku, wreszcie po francusku. Pseudonim „Romain Gary” przybrał dopiero w czasie wojny, w Anglii.

Wojnę spędził w Europie, a raczej nad Europą, bo jako nawigator bombowca oglądał umęczony, cierpiący i walczący kontynent z powietrza. Jego samego nigdy bezpośrednio nie dotyczyła niemiecka okupacja. Wiedział jednak, musiał wiedzieć, co się działo z jego żydowskimi pobratymcami w Wilnie i Warszawie. Wiele lat upłynęło, zanim te wątki pojawiły się w jego twórczości. Swoistym otwarciem stała się pierwsza wizyta w Warszawie, szczególnie obecność pod pomnikiem Rapaporta upamiętniającym bohaterów getta.

Pisał, jak żył: łapczywie, gorączkowo. Całymi godzinami – najpierw ręcznie, potem na maszynie – zapełniał stronę za stroną, a jeszcze później dyktował sekretarkom setki słów dziennie. Debiutancką, dość naiwną powieść o wileńskiej partyzantce, niezwykle jak na owe czasy zatytułowaną: Edukacja europejska, notował w skwarze afrykańskich i chłodzie angielskich lotnisk. Zdobyła rozgłos i uznanie krytyków na powojennym literackim ugorze, a on sam pojechał do Sofii objąć posadę konsula generalnego. Służba dyplomatyczna to była nagroda dla bohaterskiego pilota Wolnej Francji. Jego życie nabierało barw z opowieści Szeherezady. Albo z proroctw matki.

Piąta powieść, Korzenie nieba, wydana w 1956 r., przyniosła mu wyczekiwaną Nagrodę Goncourtów. By ją odebrać, po otrzymaniu telegramu wracał na złamanie karku z Boliwii, gdzie był przez chwilę konsulem. Albert Camus chwalił tę „wielką książkę”, która wyprzedzała o lata swoją epokę. Pisarska elegia o zagładzie afrykańskich słoni to temat na owe czasy dość oryginalny. O świadomości ekologicznej mało kto wtedy słyszał. O niedawnej eksterminacji ludzi lepiej było zapomnieć. Sam Gary jeszcze do pisania o niej nie dojrzał. A i z mówieniem było trudno.

Obietnicę poranka Gary wydał, mając 46 lat. W tej quasi-biograficznej opowieści zawiera się kawał życia bohatera-narratora-pisarza. Jest tu i Wilno, i Moskwa, i Warszawa. Potem Nicea i jego ukochane Morze Śródziemne. Pojawiają się Afryka, Wyspy Brytyjskie oraz Kalifornia. Mnóstwo przygód, pejzaży, osób. Najbardziej niezwykłą postacią wydaje się jednak matka powieś­ciowego Romuszki. Wileńska Żydówka, Nina, nieco szalona, była aktorka, modystka, wielbiąca syna i Francję, poświęcająca dla tych miłości wszystkie siły i całe życie. Wróży z ręki, strzyże psy, handluje rodowym srebrem. Używa swego oratorskiego talentu, by zachęcić do kupna cukiernicy lub przepowiedni. Obie podobnie przereklamowane. Syn w tym czasie się uczy i wymyśla kolejne pseudonimy. Nie brakuje mu codziennej porcji jajek, kakao i befsztyka. A także pomarańczy do żonglerki. Ona zadowala się często resztką sosu z patelni. Tak było na Pohulance, podobnie na Poznańskiej i na Lazurowym Wybrzeżu.

Kreacja matki

Matkom się zwykle za ich miłość nie płaci. „Moja przynajmniej ma książkę” – konstatował.

Romain był jej kreacją, nawet temperament, a na pewno zmysł konfabulacji odziedziczył po niej. W powieści bohater jest lotnikiem i walczy z Niemcami, a umierająca matka zostawia 250 listów (!), które w jej imieniu będą mu wysyłane na front, żeby go podnosić na duchu. Dopiero po wyzwoleniu okazuje się, ku zaskoczeniu i przerażeniu pędzącego na spotkanie syna, że Nina nie żyje od kilku lat. Wspaniała postać, jeszcze wspanialsza o niej opowieść, ale czy do końca prawdziwa?

W rzeczywistości syn wiedział o odejściu matki niemal od razu. Wedle wojskowych źródeł dopadła go ta wiadomość na jednym z afrykańskich lotnisk, na którym wtedy służył. Nina nie doczekała jego literackiego debiutu, dyplomatycznej kariery, barwnych małżeństw. Wiele lat później dopisał wzruszającą, ale fikcyjną puentę. Zbudował jej pomnik. Unieśmiertelnił ją i stworzył równocześnie. Nigdy nie uda się dociec, jaka była stwórcza zależność tego diabelskiego tandemu.

Czy to pisarski grzech? Gary rozumiał – jak jego późniejszy bohater, wenecki kuglarz Renato Saga – że „największym darem, jaki artysta może ofiarować publiczności, jeśli mu zależy na poklasku, jest iluzja, nie prawda, ta bowiem miewa złe maniery, robi, co jej się żywnie podoba, i o uznanie nie zabiega”. Wiedział, podobnie jak inna postać z Czarodziejów, że „człowiek jest dziełem wyobraźni i nieustannie musi być wymyślany, stwarzany i odtwarzany, i że wszystkie prawdy, które sobie narzuca, są jedynie kostiumami z epoki i schroniskami na szlaku”. Takie wyznanie, a jeszcze Flaubertowskie „Madame Bovary to ja”, uwalniało pisarzy od rygorów płaskiej prawdomówności. Może jedynie nie powinni się tak głośno zarzekać – jak później Jerzy Kosiński przy okazji Malowanego ptaka – że wszystko, każde słowo w ich opowieściach jest prawdą i tylko prawdą. Autor Obietnicy napisał, że wszystko jest prawdą, w przedmowie do polskiego wydania książki.

Pytania bez odpowiedzi

Prawie wszystko, co o nim wiemy, sam o sobie opowiedział. Z czasem dodawał kolejne kostiumy i odsłony zdarzeń. Kolejne warianty i wcielenia. Przebierał się z upodobaniem. Dybuki nie opuszczały go nigdy. Po raz pierwszy dotkliwie poczuł żydowską nieobecność na warszawskich ulicach, które znał z młodości. „Przejmująca pustka” – powiedział w 1966 r. To obudziło jego tłumioną przynależność. Po powrocie do Paryża, w ciągu kilku tygodni, napisał La danse de Gengis Cohn (Taniec Czyngis Cohna) – opowieść o żydowskim komiku, który osiedla się w duszy swego zabójcy. Książka przesiąknięta gorzkim humorem i kpiną wyrosła z poczucia winy ocalałego, z jego bólu i gniewu.

Żywioł opowieści, niepohamowane wzloty fikcji – to odziedziczył po matce. Doskonalił potem, by nie dać się schwytać. Odnaleźć. Osaczyć. Zidentyfikować. Okreś­lić, czyli zamknąć w jednym kadrze. Bezruch nie istnieje, jak uczyło życie. A ciągła zmienność ułatwia mylenie śladów, umożliwia ucieczkę. Wymieniał ją jako najważniejszą umiejętność militarną w kwestionariuszu Prousta.

Lubił być niesiony na skrzydłach wyobraźni, jak jego bohaterowie, a niekiedy uważał, że musi. Czasy, w których mu przyszło żyć, były czasami chaosu, chwiały prawdą na całego, nie sprzyjały żadnej stabilizacji. Pierwsza wojna światowa, rewolucja bolszewicka, którą przeżył jako chłopiec w Moskwie, zmiana adresów, obywatelstwa, języków, mroczne lata 30., obcość w wymarzonej Francji, brak oficerskich szlifów dla „cudzoziemca”, potem druga wojna i polowania na Żydów nakazywały iście kuglarską czujność. I umiejętność przystosowania się do każdego paroksyzmu historii. W życiu młodego Romana pojawiały się pytania, na które nie znał odpowiedzi. Może więc najbezpieczniej było wymyślać je samemu. Niekiedy wolał nosić barwy ochronne, strój, który nie zwracał uwagi na jego kruczoczarne włosy i wileńskich przodków w chałatach. Nigdy tego nie powiedział otwarcie, ale sądzę, że liczne przebrania, maski, zmiany miejsc oraz wizytówek podszyte były wojennym lękiem. Aryjskie papiery jeszcze wiele lat później uśmierzały ból. Ból jego i bohaterów jego książek: Morela, pana Piekielnego, pani Rozy, Salomona, króla spodni.

Jest jeszcze inna okoliczność łagodząca jego opowieści o matce. Mina Kacew – przynajmniej ta, którą znamy z relacji Romain – z pewnością pochwaliłaby to zmyślenie. Skoro dodało jego narracji smaku, a jej sylwetce ciepła i głębi, to… brawo, Romuszka, brawo! Liczy się tak naprawdę piękna literatura, a nie zwyczajne życie. A prawdzie nie wolno ingerować w doskonałą opowieść. Ta musi zwyciężyć.

Syn spełnił wszystkie wyobrażenia matki o życiowym sukcesie. Często o tym opowiadał, niekiedy z przekąsem. Walczył „osobiście” z Hitlerem, zarabiał olbrzymie pieniądze, został znanym pisarzem, dyplomatą, laureatem wielu nagród i kawalerem orderów. A kobiety, te prorokowane mu przez matkę, „ścieliły mu się do stóp”. Pierwsza żona to angielska arystokratka, autorka „Vogue’a” i podróżniczka, Lesley Blanch. Do końca – dla fantazji chyba – byli na pan-pani. Druga, młodziutka Jean Seberg, blond gwiazda kina francuskiej Nowej Fali, dała mu syna. Kolejne spełnione marzenie matki.

Dziś nazwano by go celebrytą. Lubił występować, przed kamerami telewizyjnymi oraz na spotkaniach – autorskich i towarzyskich, z JF Kennedym, Sophią Loren, Marlonem Brando. Wchodził w różne role, wszystkie z repertuaru heroicznych i królewskich. Niektórzy nie mogli tego znieść. Coraz więcej krytyków zrażonych było gwiazdorstwem pisarza. Nie rozumiał, że mu to szkodzi, nie dbał o to. Grał nonszalancję i coraz bardziej zniechęcał tych, którzy jeszcze przy nim trwali. Wrogowie już zbroili przeciw niemu swoje pióra. W modnych recenzjach z lat 70. coraz częściej sugerowano, że talent Gary’ego przybladł, a on sam „wypisał się jako pisarz i wypalił jako człowiek”. Był wtedy autorem ponad 20 powieści, konsulem w Los Angeles, filmowcem, ulubieńcem Hollywoodu i amerykańskiej prasy.

W pułapce nienasycenia

Realizował się w pisaniu, smakując kolejne warianty swojej wyobrażonej biografii. Podróżował, zwiedzał nieznane lądy i uczucia. Życie w jednej skórze i jednej odsłonie mu nie wystarczało. Cierpiał na coś w rodzaju emocjonalnej klaustrofobii. Ratunkiem na tę dolegliwość bywało także rozpoczęcie nowej powieści. Z radością się w niej osiedlał. I zaczynał prowadzić inne życie. W prozie był niezależnym moralistą, stawał po stronie dobra. Udzielał głosu pogardzanym i upokorzonym, wiódł go nienaganny kompas moralny. W życiu…? Niekiedy wydawał się mieszać oba te porządki. A może tylko pozwalał sobie na więcej niż w szarej codzienności przystoi? Mylił tropy, nie pozwalał na jednoznaczną wizję. Nakładał maski pseudonimów i kolejnych wcieleń. W końcu wpadł we własną pułapkę – nienasycenia.

Jako 60-letni pisarz zapragnął zacząć od nowa. Że to dziecinne, niedojrzałe, pogoń za młodością, ekscytacją pierwszych doznań? Za pierwszą książką, innym otwarciem? On, który zagospodarował „kilka egzystencji wypełnionych po brzegi… pilot, dyplomata, pisarz”, ciągle nie czuł się spełniony. Dodawał do losów oficjalnych wiele utajonych i powielał je jeszcze, a przecież w żadnym nie znajdował zaspokojenia. Ani uspokojenia. Nazywał się wiecznym starym (sic!) poszukiwaczem przygód. Nie znosił gęby, jaką mu przyprawiano. Poza tym miał swoje porachunki z paryskimi krytykami, z zadufanym w sobie literackim „półświatkiem”, z aroganckimi sędziami ferującymi wyroki. Chciał ich kompromitacji. Sięgnął po mistyfikację.

Przywdział strój pseudonimu i ruszył do boju. Ukazał się Pieszczoch, dzieło Émile’a Ajara – nieznanego twórcy, młodego Algierczyka, byłego studenta medycyny. Książkę pochwalono, próbowano nawet dociec, kto jest jej autorem, gdyż wydała się dziełem obiecującym.

Ale prawdziwą sensacją było wydane w 1975 r. Życie przed sobą, kolejna książka Ajara, która zyskała miano arcydzieła. Skromna opowieść o niezwykłej przyjaźni Madame Rozy, starej żydowskiej prostytutki, i jej 10-letniego arabskiego podopiecznego, Momo. Wielkie uczucia, dowcip, literackie mistrzostwo – wszystko tu było. Jednogłośnie książce przyznano francuskiego literackiego Nobla – Nagrodę Goncourtów. Nikt się nie zorientował, że oto znów zdobył ją Gary – mściciel. Ten, którego uważano za skończonego pod względem twórczym, brał rewanż za pogardę i lekceważenie. Za nazywanie go gawędziarzem, gwałcicielem języka, pierwszorzędnym pisarzem drugorzędnym.

Czy wiedział, co ryzykuje, kandydując pod obcym nazwiskiem? Nie ujawnił, kim jest. Złamał wszystkie zasady, głównie tę, że Nagrodę Goncourtów pisarz może otrzymać tylko raz w literackiej karierze. Nie sądził też, że nie wytrzyma do końca tej mistyfikacji i spanikowany, w depresji, w lęku przed skandalem zapłaci za wszystko najwyższą cenę. Tymczasem wyznawał z dumą i przewrotną satysfakcją: „Uczestniczyłem jako widz w moim drugim życiu”. Żywiły go w kolejnych aktach tego spektaklu. Żaden z krytyków nie poznał jego głosu. Mówił o tym ze zdziwieniem i niedowierzaniem, a przecież potwierdzało to jego tezę o niedouczeniu i zblazowaniu paryskich uczonych od literatury.

Nie tylko oddalał stwierdzenia, że ma coś wspólnego z autorem kolejnych powieści Ajara, a było ich kilka, poza Pieszczochem Życiem przed sobą, PseudoLęki króla Salomona. Grał va banque, oznajmiając, że tak naprawdę nikt nigdy nie zastanowił się, do jakiego stopnia Ajar pozostawał pod jego wpływem. Gary wspaniałomyślnie darowywał plagiat młodemu autorowi. I wyrażał radość, że ma tak ogromny wpływ na kolejne pokolenie pisarzy. Czego krytycy, rzecz jasna, nie dostrzegli.

Pan Nikt i Młody

Przez ostanie lata życia istniał na literackiej scenie Francji i Ameryki w dwóch wcieleniach, jako Gary i Ajar. To musiało być męczące. Starszy pisarz Nikt, autor Blasku kobiecościLatawców, oraz Młody – wielkość, objawienie. Obaj w cudzysłowie stwórczej mocy cudzych opinii. Bo w środku mieszkał chłopiec z Wielkiej Pohulanki, który marzył o żonglowaniu kolejną kulą.

Chciał zawalczyć o siebie i udało mu się. Fortel był jednak na granicy prawa. Nie mógł świętować zwycięstwa. Jak bardzo cierpiało jego sumienie z powodu tego „niewinnego” oszustwa? Czy było niewinne? Na ile męczyła go ta gra? Nie odsłonił kart. Poprosił tylko swego kuzyna, Paula Pavlowitcha, by zagrał napisaną przez niego rolę. Stał się Ajarem – dla prasy i tłumu czytelników. Szatański pomysł i bolesna droga. Równia pochyła. Trwali w tym uścisku pięć lat. Sam pomysłodawca nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo osaczy go pułapka, którą zastawił. Tymczasem Życie przed sobą wkroczyło na oscarowe ekrany i deski Broadwayu, sukcesy czytelnicze przekładały się na finansowe i w końcu Ajar stał się autorem bestselleru. Kolejne dowody uznania i zachwytu zaciskały pętlę na szyi.

Romain Gary miał któregoś razu powiedzieć: „Nie można być jednocześnie całkowicie uczciwym człowiekiem i wielkim pisarzem”.

Czuł obecność matki, kiedy był na topie i kiedy działo się źle. Jako współautorka jego życia grała w nim nadal szczególną rolę. Czy przyklasnęłaby wielkiemu pisarskiemu przekrętowi jedynaka, największemu chyba w całej XX-wiecznej literaturze?

Kłamał stale i w wielu sprawach. A może inaczej: nie przywiązywał się do faktów. Jego wspaniały amerykański biograf, David Bellos, nazwał rzeczy po imieniu – „bzdury”, „mydlenie oczu” – usiłując odrzeć jego opowieści z warstw farby i blichtru. Biedny Żyd z Europy Wschodniej wymyślił siebie jako francuskiego patriotę, literackiego mocarza, gromadził zasługi, walcząc za Francję i pisząc po francusku powieści, z których jedna przyniosła mu najważniejszą literacką nagrodę. A kiedy poznano go i uznano, wymyślił kolejną kreację. Kłamstwo „Romain Gary” było większe niż on sam.

Wybierał warianty prawdy, które odsłaniał wedle uznania lub kaprysu. Wedle zasad żonglerki, którą była dla niego każda sztuka. W imię wyższej konieczności – doskonałości – wszystko okazywało się możliwe. Dociekanie pospolitej „prawdy” wobec tej postaci, pisarza i człowieka, wydaje mi się zajęciem żałosnym i nieco poniżającym.

Grał długo. I sam wyznaczył koniec przedstawienia.

Tak pisał Fiodor Dostojewski w Graczu: „Może po doznaniu tych wrażeń dusza przestaje się nimi nasycać, tylko rozdrażnia się i żąda wrażeń coraz mocniejszych, aż do zupełnego wyczerpania”.

Kartka dla prasy

2 grudnia 1980 r. Romain Gary zjadł lunch ze swoim wydawcą, Claude’em Gallimardem. Uścisnął na pożegnanie rękę kierowcy, który podwiózł go na rue du Bac. W sypialni zasłonił podwójne rolety. Rozebrał się do bielizny, starannie złożywszy ubranie, na poduszce umieścił czerwono-brązowy ręcznik. U stóp łóżka stała wielka menora. Położył się. I strzelił sobie w usta z rewolweru Smith & Wesson kaliber 38.

Znaleziono go wieczorem. Na złożonej kartce zapisał: „dla prasy”.

Tłumaczył, że jego decyzja nie ma żadnego związku ze sprawą Jean Seberg, tragicznie zmarłej amerykańskiej aktorki, z którą spędził dziewięć lat. Ich syn Diego stracił w ciągu kilkunastu miesięcy oboje rodziców. „Ci, co żerują na historyjkach złamanych serc, niech wybiorą inny adres”. Podobnie jak tłumaczący jego gest „depresją nerwową”. Wyjaśniał, że „trwa ona od chwili, kiedy osiągnął wiek męski” i dotychczas nie przeszkadzała w pracy. „Więc dlaczego? Może należy szukać odpowiedzi w tytule mojej książki autobiograficznej »Noc będzie spokojna« i w końcowych słowach, które zamykają moją ostatnią powieść: »lepiej tego wypowiedzieć nie można«. Nareszcie wypowiedziałem się w pełni”.

Zgodnie z ostatnią wolą jego prochy rozsypano u wybrzeży Morza Śródziemnego.

Jako człowiek pozostał tajemnicą, odsłanianie kolejnych twarzy Kacewa/Gary’ego/Ajara potęguje jedynie zawrót głowy. Tworzył książki wybitne, ale też banalne do bólu. Ekscentryk, paryski oryginał, komediant i pogrążony w depresji nieszczęśnik. Nie był jednoznaczny ani łatwy do zaakceptowania. Nie polubiłam jego seksualnych przechwałek i trudnej czasem do ukrycia mizoginii; podziwiam oddanie, z jakim walczył o godność nieszczęśliwej, uzależnionej od narkotyków Jean. Podziwiam także jego nadzieję, którą próbował się dzielić mimo wszystko, nawet gdy sam tonął w mroku. Nadal można ją czerpać z kilku literackich odsłon jego prozy. Pani Roza, cudem uratowana z Auschwitz, w chwilach rozpaczy patrzy na portret „pana Hitlera” i wie, że zawsze może być gorzej.

Czterdzieści lat po śmierci Romain Gary’ego jego dzieła wydano w prestiżowej Bibliotece de la Pléiade. Wszedł do kanonu francuskiej literatury.

Czytaj również:

Szczerość dla odważnych
i
zdjęcie: archiwum Christopha Finka
Przemyślenia

Szczerość dla odważnych

Maria Hawranek

Boimy się zaryzykować i odsłonić, dlatego ze strachu uciekamy w fałsz. Tymczasem Christoph Fink, trener radykalnej szczerości, przekonuje, że obnażenie się przed innymi wcale nie jest dla nas zabójcze. Co więcej, może nas do siebie zbliżyć.

To jedna z najbardziej nieoczywistych rozmów, jakie kiedykolwiek przeprowadziłam. Christoph Fink najpierw próbuje pomóc mi zrozumieć koncept radykalnej szczerości, potem wzbudza złość, by w końcu przeprowadzić mnie przez rodzaj wspólnej medytacji na głos – bazę tej praktyki. Po drodze jest wesoło, strasznie, poważnie i do bólu szczerze. Po tej rozmowie wciąż nie wiem, czy pojechałabym na warsztaty radykalnej szczerości, ale przynajmniej rozumiem, o co w niej chodzi.

Czytaj dalej