Gdzie rzeka ma barwę błękitną…
i
ilustracja: Igor Kubik
Doznania

Gdzie rzeka ma barwę błękitną…

Italo Calvino
Czyta się 4 minuty

…tam, wśród natury nietkniętej ręką człowieka, bohater tej opowieści zamierza znaleźć szczęście i zdrową żywność. Czy mu się to uda?

Był czas, kiedy najprostsze potrawy kryły w sobie niebezpieczeństwa, podstępy i nadużycia. Nie było dnia, aby jakiś dziennik nie donosił o strasznych odkryciach dokonanych podczas zakupów na targu: ser był z plastiku, masło ze świec stearynowych, w owocach i jarzynach – arszenik pochodzący ze środków owadobójczych skoncentrowany był w procencie wyższym niż witaminy, kurczaki tuczono specjalnymi syntetycznymi pigułkami, które mogły przekształcić w kurczaka każdego, kto zjadł choćby tylko udko. Świeże ryby były złowione ubiegłego roku w pobliżu Islandii i przyprawiano im oczy, aby wyglądały na wczorajsze. Z niektórych butelek mleka wyskakiwały myszy, nie wiadomo czy żywe, czy martwe. Z butelek oliwy, zamiast złocistego soku oliwki, kapał tłuszcz ze starych mułów, zaledwie destylowany.

Marcovaldo, w pracy i w kafejkach, przysłuchiwał się pogawędkom o tych sprawach i odczuwał wtedy jakby muł kopnął go w żołądek, albo szczur zagnieździł się w przełyku. W domu, gdy jego żona Domicylla wracała z zakupów, widok koszyka, który przedtem sprawiał mu tyle radości, teraz budził w nim lęk, a selery, bakłażany, szorstka i porowata powierzchnia pakunków ze sklepu kolonialnego i wędliniarni przenikały wrogim wyglądem ściany mieszkania.

„Wszystkie moje wysiłki muszę poświęcić na to – przyrzekał sobie – aby zapewnić mojej rodzinie żywność, która nie przeszła przez nieuczciwe ręce spekulantów”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Rankiem, idąc do pracy, spotykał często wzdłuż bulwaru mężczyzn w gumiakach i z wędką.

„Tędy droga” – powiedział do siebie Marcovaldo. Ale rzeka, która zbierała w mieście wszelkie nieczystości i rynsztoki, budziła w nim głęboką odrazę. „Muszę znaleźć miejsce – postanowił – gdzie woda byłaby naprawdę wodą, a ryby naprawdę rybami. Tam zarzucę wędkę”.

Dni stawały się coraz dłuższe: zaraz po pracy, Marcovaldo pędził na swym motocyklu badać rzekę w jej górnym biegu, a nawet jej dopływy. Interesowały go zwłaszcza odcinki, gdzie woda płynęła z dala od głównej szosy. Zapuszczał się ścieżkami pomiędzy zarośla wikliny i pozostawiając swój motor w krzakach, docierał pieszo do koryta rzeki. Pewnego razu zagubił się: krążył po zarośniętych stromych brzegach i nie mógł odnaleźć żadnej ścieżki, nie wiedział już nawet, z której strony była rzeka, gdy nagle rozgarniając rękoma gałęzie, ujrzał w zasięgu ramion pod sobą gładką taflę wody; była to odnoga rzeki, jakby mała spokojna sadzawka w kolorze błękitu przypominającym górskie jeziorko.

Wzruszenie nie przeszkodziło mu wpatrywać się uważnie w lekkie zmarszczki prądu. I oto jego wytrwałość została nagrodzona! Uderzenie, oczywiste drganie płetwy tuż nad powierzchnią wody, potem następne i jeszcze następne, ze szczęścia nie mógł uwierzyć własnym oczom: to było miejsce połowu ryb, prawdziwy raj dla wędkarzy, może jeszcze nawet nieznane wcześniej przez nikogo. Wracając zatrzymał się i, aby łatwiej odnaleźć drogę, wycinał znaki na korze wiązów oraz sypał kopczyki z kamieni.

Teraz pozostawało tylko zaopatrzyć się w sprzęt. W istocie, myślał już o tym: pomiędzy sąsiadami i wśród personelu firmy odnalazł z dziesięciu zapalonych wędkarzy. Półsłówkami i aluzjami, przyrzekając wskazać każdemu, jak się tylko upewni, miejsce połowu linów znane tylko przez niego, udało mu się pożyczyć stopniowo – to od jednego, to od drugiego – najbardziej kompletny sprzęt wędkarski, jaki się kiedykolwiek widuje.

Nie brakowało mu niczego: wędka, żyłka, błyszczka, przynęta, siatka, wysokie buty, koszyk i pewnego pięknego ranka dwie godziny czasu – od szóstej do ósmej – przed pójściem do pracy, rzeka obfitująca w ryby… Czyż mogły nie brać? W rzeczywistości wystarczyło zarzucić tylko wędkę; liny połykały haczyk bez namysłu. Widząc, że sprawa była tak prosta, spróbował łowić siatką: liny były również gotowe wpadać w sieci z zamkniętymi oczyma.

Kiedy nadeszła pora powrotu, jego koszyk był już pełny. Szukał właś­nie drogi, pnąc się pod górę.

– Ej, panie! – na zakręcie brzegu, pomiędzy drzewami, stał wyprostowany typ w berecie straży i wpatrywał się w niego natarczywie.

– Ja? Co się stało? – odparł Marcovaldo, przeczuwając niejasno zamach na swoje liny.

– Gdzie je pan złowił te ryby? – zapytał strażnik.

– A o co chodzi? – Marcovaldo miał już serce na ramieniu.

– Jeśli je pan złowił tam niżej, proszę je natychmiast wyrzucić: nie widział­ pan fabryki w pobliżu? ­­­– I wskazał na podłużny i niski budynek, ­który stał pośród wierzb, otaczając krzywiznę rzeki i wyrzucał w powietrze dym, a do wody gęstą chmurę o nieprawdopodobnym kolorze turkusu i fioletu.

– Przynajmniej mógł pan zauważyć kolor wody! Fabryka lakierów: rzeka jest zatruta przez ten błękit, a i ryby także. Proszę je natychmiast wyrzucić, jeśli nie chce pan, abym je zajął.

Marcovaldo chciałby teraz odrzucić je daleko i szybko zerwać koszyk z pleców, jakby sam zapach ryb był trujący. Ale nie chciał ośmieszyć się przed strażnikiem. – A jeśli bym je złowił nieco wyżej?

– A, to inna para kaloszy. Zabrałbym je panu i nałożyłbym grzywnę. W pobliżu fabryki jest zakaz połowu. Czy widzi pan napis?

– Rzeczywiście – pośpiesznie wyrzucił Marcovaldo – noszę wędkę ze sobą, ale bardziej na pokaz, a co do ryb, to kupiłem je u handlarza w okolicy.

– A zatem wszystko w porządku. Musi pan tylko zapłacić cło, aby zabrać je do miasta: tu jesteśmy na zewnątrz murów.

Marcovaldo otworzył tymczasem błyskawicznie koszyk i przechylił go nad rzeką. Jedna z ryb była widocznie jeszcze żywa, bo plusnęła wesoło znikając pod wodą.

Tekst pochodzi z numeru nr 1370/1971 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

 

Czytaj również:

Uzdrowisko i letnisko
i
Pensjonat Abrama Gurewicza w Otwocku, 1918–1939 r./NAC (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Uzdrowisko i letnisko

Renata Senktas

Zbawienny, nizinny i swojski – tak w skrócie cnoty otwockiego klimatu określił w 1935 r. pisarz Cezary Jellenta. Nie zawsze jednak bywał tak lakoniczny, miastu-uzdrowisku, w którym spędził ostatnie lata życia, poświęcił książkę Sosny otwockie. Paradoksalnie, mieszkając dziś w Warszawie, można nie mieć pojęcia o tym, że na „kopnych piaskach przedstołecznej Gobi” rozwinęła się niegdyś jedna z najbardziej znanych polskich stacji klimatycznych. Albo że Świder był, a może i cały czas jest, dobry na wszystko, jak mówił poeta Gałczyński: „na złe kompleksy / na artretyzm, eklektyzm, / na miłość, / na samotność”.

Ponadstuletnią uzdrowiskowo-letniskową historię Otwocka i Świdra, dwóch podwarszawskich miejscowości, można rozpisywać na literackie głosy, które współbrzmią w sposób organiczny. Te dwa miejsca – dziś administracyjna jedność – miały bowiem równolegle dwóch ojców, lekarza i artystę, ale zacznijmy od początku. A na początku, zupełnie tak, jak w pierwszej linijce Pensjonatu Piotra Pazińskiego, książki o podotwockim Śródborowie, „na początku były tory kolejowe.”

Czytaj dalej