Fotograf w Ziemi Obiecanej
i
Taniec zbójnicki w wykonaniu zespołu Mieczysława Cholewy
Doznania

Fotograf w Ziemi Obiecanej

Joanna Kinowska
Czyta się 12 minut

Trwająca jeszcze do 30 stycznia 2022 r. wystawa pracy Mieczysława Cholewy w warszawskim Muzeum Etnograficznym to nie tylko przypomnienie fotografa-etnologa, działacza i popularyzatora Sądecczyzny, ale też ważny głos w dyskusji o naszym dziedzictwie kulturowym.

Na zdjęciu widzimy młodego mężczyznę. Ma góra 30 lat. W jednej ręce ciupaga, druga z gracją podparta na biodrze. Nie dla podparcia, ale raczej okazania pasa, żeby peleryna nie zasłoniła, a malowniczo udrapowała się za ramieniem. Nogi lekko ugięte, jakby szykował się do skoku, jakby w tańcu został złapany na ten ułamek sekundy. Patrzy gdzieś poza kadr. Jasne spojrzenie. W tle rozmyte góry. Coś tanecznego jest w tym zdjęciu, pogodnego. Po chwili dopiero zwracam uwagę na pieniek, na którym ów młodzieniec stoi. Całość robi się nagle pomnikowa. Ustawiona. Wystylizowana. Pozowana. W niczym to zresztą nie ujmuje uroku.

Mężczyzną w stroju podhalańskim i zarazem autorem zdjęcia jest Mieczysław Cholewa. W Muzeum Etnograficznym w Warszawie trwa właśnie jego monograficzna wystawa. Nieduża, ale pełna i gęsta. Mnóstwo zdjęć w ciekawej instalacji, dużo dodatków, artefaktów. Raj dla etnografów i fascynatów fotografii. I dla odkrywców!

Bo cóż to była za postać?! Sądecki nauczyciel, fotograf i etnograf – kuratorka wystawy, Joanna Bartuszek, dodaje pospiesznie po etnografie jeszcze słówko: amator. „Był działaczem regionalnym, ale też poetą, gawędziarzem, kolekcjonerem. Jest to postać wielowątkowa, pełna energii, łącząca w sobie zarówno pasję, jak i wiedzę. Choć sam pochodził z inteligenckiej rodziny, w trakcie lat zawodowej pracy połączonej z pasją do gór i szeroko pojętej góralszczyzny, zaczął określać się mianem góralskiego gawędziarza i bacy. Przebierał się i fotografował w regionalnych strojach, które miał w kolekcji”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wchodzenie w rolę. Trochę taki Machciński folkloru. Przebieranie i narcyzm. Pasjonat i amator zarówno w fotografii, jak i w etnografii. O tym właśnie wspomina kuratorka: „Jest wiele kontrowersji wokół jego osoby i tego, co robił, wielu uważa go za nieprofesjonalistę, nie za etnografa. Dla mnie ta postać jest jednak ciekawa, bo pokazuje, jak wiele rzeczy można zrobić i zostawić po sobie, będąc zaangażowanym pasjonatem, jak wiele wartościowych dokumentacji można wytworzyć i jak wiele ciekawych kontekstów i interpretacji może to dostarczać”.

***

Skoro nie był pełnowartościowym etnografem, skoro to tylko pasja, to co ze zdjęciami? Na przykład ta kobieta w profilu. Czytam podpis: „Kobieta w chuście i katanie zimowej Lachów Sądeckich”. A ja nie patrzę na ubranie, moją uwagę przykuwa zacięcie na jej twarzy. Musi mrużyć oczy, widocznie było zbyt jasno. Portret powstał na zewnątrz. Jest jakiś urwany. Jakiś niedokończony. Drażniący. Akurat za twarzą, w nieostrości jest okno, kompletnie nieupilnowany element w zdjęciu. Ucięte ręce, a zbyt dużo prawej strony. Ciekawi mnie, czy autor to widział? Czy to jest już to gotowe zdjęcie, wybrane, czy jedynie notatka, jedno z ujęć? Chodziło o tę minę czy o strój, bo mam poważną wątpliwość. Takie pytania namnażają się z każdym kolejnym kadrem.

Pytam Joannę Bartuszek o to, co ją ujęło w tych fotografiach, i słyszę w odpowiedzi: „Uwielbiam patrzeć na twarze ludzi na zdjęciach, szczególnie tych autentycznych górali. Ale też frapujące są portrety samego Cholewy w różnych pozach, strojach, kreowane, stylizowane. Pierwsze, które zobaczyłam, były zaskoczeniem, potem, jak odkryłam ich więcej, okazały się jeszcze bardziej interesujące – i to tak naprawdę zainspirowało mnie do zajęcia się jego postacią i zrobienia wystawy. Bo okazało się, że nie jest to zwykła dokumentacja, nie jest to chwytanie etnograficznej rzeczywistości, ale wchodzenie w nią, wcielanie się też w rolę”.

Znów ta rola. Okazuje się, że żonę i trójkę dzieci też przebierał i pozował. Zespół, który założył, również. I taka scena: na trawie, na zboczu pagórka, trochę piknikowo upozowani w strojach góralskich. Taniec zbójnicki w samym centrum – przerzucanie się ciupagami. I znów coś się w tym zdjęciu udało, a i tak jest pełne niedociągnięć. Trochę to piknikowe pozowanie, takie nieformalne do portretu grupowego, zaburzone zostało tańcem. Jeden z tancerzy zasłonił sobą trzy postaci. Kompozycja leci i ucieka, przewraca się, choć miejsce wydawało się idealne. Łuk rzeki (?) czy tylko doliny na dalszym planie miał perfekcyjnie zamknąć kadr. Ta pieczołowitość w rozplanowaniu, a potem nagła akcja. Zresztą i tak całą uwagę skupia na sobie bohaterka pierwszego planu. Patrzy wprost na nas i się śmieje. Jest upalnie, sielsko i zgrzyta zbójnickim.

****

Fotografował zatem ludzi, autentycznych lub przywdziewających kostium. Mnóstwo autoportretów w przeróżnych strojach i sceneriach. Ludzi przy pracy, same narzędzia. Wiele pejzaży, mnóstwo budynków. Ogół i szczegół. Na wystawie prezentowanych jest 270 zdjęć. Wybrane zostały z 800, które znajdują się w kolekcji Muzeum (600 zakupiono w 2015 r., kolejne 200 otrzymano w darze). Do tego stroje i instrumenty. Trochę kontekstu, reprodukcji, historii.

Ale pierwszoplanowe są tu zdjęcia. Zorganizowano je w przestrzeni, tworzą „ściany” dostępne z obydwu stron. Nie bardzo wiadomo, która jest właściwa dla konkretnego zdjęcia. Okazuje się szybko, że to nie ma żadnego znaczenia. Chodzi o liczbę. I tu może ten rozdźwięk między naukowym podejściem etnografów do tego zbioru a widzem nieuzbrojonym w owo podejście.

Znów Bartuszek: „Dokumentacje fotograficzne Mieczysława Cholewy stanowią również świadectwo rozwoju badań i nauki etnograficznej w latach 30. XX w.”. Niewątpliwie. Co z widzem, który jedynie ogląda i odnosi do indywidualnych doświadczeń wizualnych?

Oczywiście, że pierwsza musi się przypomnieć Zofia Rydet! Ta potrzeba zdokumentowania wszystkiego – opisania każdego najdrobniejszego elementu i czynności, pejzażu i budynku, zanim zniknie – zdecydowanie łączy Cholewę i Rydet. Dostrzeganie odchodzenia, utraty czegoś cennego i ten romantyczny zryw, niemożliwy do skończenia – utrwalić wszystko. Opisać. Kolekcjonować. Więcej ich jednak dzieli: czas i wiek autora/autorki, umiejętności fotograficzne, technologia. I jednak motywy. Rydet jedzie ze specjalną misją: opisywać socjologię utraconą już i znikającą, podczas gdy Cholewa wyrosły ze środowiska opisuje współczesność, jakby przeczuwając bieg historii. A już najbardziej zastanawia mnie właśnie ich wiek. Rydet rusza zapisywać jako kobieta doświadczona i nie pierwszej młodości, gdy tymczasem pierwsze próby Cholewy datowane są już na lata 20. – czyli był nastolatkiem, gdy podjął się swojej misji. A może to były najpierw zabawy? Pomysł na siebie? Nietuzinkowe hobby? W końcu Cholewa został nauczycielem, wydaje się, że nigdy nie planował „kariery” fotograficznej. Trafił jednak w czas idealny, rozkwitu fotografii dokumentalnej na świecie. A dokonał dzieła niesamowitego – przed wojną opisał cały region Podhala i Sądecczyzny.

„Urodziłem się w Obiecanej Ziemi. Ziemi uroku, niewysłowionego piękna, które oczarowuje wszystkich stąpających wśród jej bajecznie cudnych gór opasanych kryształem roztok pędzących z poszumem do rwących garbami najcudniejszych rzek, do Popradu, do Dunajca”.

Fot. Przemysław Walczak, PME
Fot. Przemysław Walczak, PME

***

Wróćmy na wystawę. Instalacja genialna, znacząca, pomysłowa. Zdjęcia na pleksi, efekt przypominający szklane negatywy. Nachodzą na siebie, widać linki. Nic to, gorzej, gdy na wystawie są inni ludzie, bo wtedy to jest trochę tetris i ćwiczenia gimnastyczne, żeby dojrzeć kadr. Instalacja potęguje użytkowość i totalność tego całego opisu. Jakby pojedyncze kadry nie miały tu sensu, a jedynie w kontekście zyskiwały znaczenie.

Każda z sześciu „ścian” ma swój motyw przewodni. Pejzaże osobno, na kolejnej praca i rzemiosło. Cholewa z modelami na jednej, a „obcy” ludzie na innej. Uważny widz dostrzeże powtarzające się układy. Ciasne kadry wycinków architektury – wejścia i portyki do kaplic i kościołów. Albo specjalne metody fotografowania we wnętrzach. A dla mnie najciekawsze i najczęstsze – plecy! Wcale nie chodzi o typ, nie o twarz, nie portret jest najważniejszy, tylko plastyka samego ubioru. Różnie to, jak analizowałam wyżej, wychodziło. Domieszka autentyczności czasem przeważała nad umiejętnościami kompozycyjnymi autora. Ale ileż tam jest pleców?! Kilka razy spostrzegam powtórzenia kompozycji – trójka modeli rozmawia. Niby stoją nieformalnie, jakby podpatrzeni, fotograf jakby niewidzialny. Jedna z osób jakby zamykała kółko. Jakby rozmawiali o czymś, z boku imprezy, a fotograf sobie przeszedł obok, strzelił, ot. No, ale właśnie żadne strzelił. Fotografowanie na szklanych płytach nie było ani proste, ani szybkie, ani niewidoczne. Cholewa się nie mógł schować. A zatem on to precyzyjnie wyliczył. Zresztą układów tych pleców jest tak dużo, że od razu mamy wgląd w jego pomysłowy warsztat, w metodę twórczą, ulubiony system. I nagle olśnienie, nie chodziło o nieformalność układu, żadne luźne ujęcie, ale o ten strój. Dwie osoby przodem, delikatnie zwrócone do siebie, czasem nawet jedna w modelowym kontrapoście, w 3/4, a ta ostatnia – tyłem. Mamy strój w 3D na jednej klatce. Sprytnie. Dodatkowa jakość fotograficzna. Niesamowicie pomysłowe i szalenie nowoczesne jak na warunki i czasy.

Czy była to fotografia ważna, którą można by wpisać w historię fotografii czy raczej w historię poboczną? Trudno właściwie odpowiedzieć jednoznacznie. Z pewnością postać interesująca, nietuzinkowa, unikatowa – zarówno jego wpływ, jak i kolekcja. A oeuvre fotograficzne znacznie bardziej użytkowe się wydaje. Niemniej zapis wydaje się kompletny i ogromnie bogaty. A to jest już temat, którego nie wypada pominąć. Można przyrównać zaraz do innych fascynatów z epoki. Do innych światowych nazwisk. Ale sprawa jest zbyteczna. Oto dyletant i aspirant, amator – i posługuje się aparatem. Tworzy po swojemu (tego wątku zdecydowanie brakuje na wystawie) swój własny zapis socjologiczny, trochę totalną dokumentację. Wydaje się zatem jednak bohaterem regionu, ale i postacią, którą należy mieć na uwadze w całościowej historii fotografii polskiej.

Nie przybył na chwilę na Podhale wiedziony findesieclową gorączką. Był stąd, wyrósł w tradycji i widział ją w zagrożeniu i przemijaniu. Badał po swojemu, zachowywał kompulsywnie, co się dało. Kolekcjonował, opisywał. Tak też korzystał z fotografii. Jako dowodu, jako pamiątki, jako zapisu. Wyszło dzieło pełne, totalne, autorskie. Mnie wystarczy argumentów.

Fotogawęda. Ze zbiorów Mieczysława Cholewy
Państwowe Muzeum Etnograficzne w Warszawie
Kuratorka: Joanna Bartuszek
18 czerwca 2021 – 30 stycznia 2022

Czytaj również:

Przebieranki, draka czy Gesamtkunstwerk?
i
Tomasz Machciński, Bez tytułu, 2009 © Tomasz Machciński. Dzięki uprzejmości Fundacji Tomasza Machcińskiego i artysty.
Przemyślenia

Przebieranki, draka czy Gesamtkunstwerk?

Joanna Kinowska

Kłopot z Tomaszem Machcińskim mają krytycy i krytyczki, historycy i historyczki sztuki. Jak opisać jego twórczość, z czym ją porównać, która etykieta się do tego nada? Urodzony w 1942 r. artysta samouk, tworzący swoje i dla siebie, okazjonalnie odsłaniający twórczość widzom, na szczęście sam wiele wyjaśnia. Niedawno ukazał się Album, pierwsza monograficzna prezentacja części jego dorobku w formie książkowej. W ramach tegorocznej edycji Miesiąca Fotografii w Krakowie możemy zaś oglądać jego wystawę Tysiące twarzy, setki miraży.

Odkrycie œuvre Machcińskiego przypomina wielkie przywracanie Vivian Maier czy Jacques’a Henri Lartigue’a. Ta pierwsza, co prawda nie mogła już nic powiedzieć, bo odkryto ją za późno. Ale casus Lartigue’a jest niemal identyczny. Jego dzieło zachwyciło 50 lat później. Zaczęto przepychać mu wtedy miejsce w annałach i encyklopediach, nazywać go ojcem fotografii reportażowej, amatorskiej, wernakularnej (choć akurat to ostatnie słowo przyszło później). Ojcem nazywać, choć „ojciec”, kiedy robił swoje najlepsze zdjęcia, miał między sześć a dziewięć lat. Zdążył skorzystać ze swojego sukcesu. Z Machcińskim jest podobnie. Zachwyt przyszedł niedawno, pokazują go muzea i galerie, do których w kolejkach stoją artyści po akademiach. A tu nagle wielkie dzieło samouka, znakomite i inne od całej reszty. Będzie przepisywanie podręczników?

Czytaj dalej