Najwięksi twórcy niemieckiej, amerykańskiej i francuskiej fotografii byli Węgrami. Teraz ich prace można obejrzeć w Muzeum Narodowym w Warszawie. Absolutnie każdy znajdzie tu coś dla siebie: awangarda i reportaż, piktorializm i konceptualizm. Zachwyt i oczekiwanie. A potem jedno wielkie rozczarowanie – pisze Joanna Kinowska.
Fotografię mamy z Francji. Najważniejszą technikę, tę rozwojową, z Wielkiej Brytanii. Znamy się na fotografii światowej. Światowej, czyli której? Nie ma się co oszukiwać, że wiemy coś o fotografii z Ameryki Południowej. Znamy zdjęcia, które są w naszym kręgu kulturowym, z grubsza anglosaskim: Francja, Wielka Brytania, Niemcy, Stany. Oczywiście, może i czasem kogoś z Japonii czy innych osobistych kierunków. Wystarczy chwila refleksji, kilka dosłownie sekund, żeby uzmysłowić sobie, że zapomnieliśmy o Węgrzech. Właściwie, po kolejnych sekundach, uznajemy, że jednak nie zapomnieliśmy. Ci Węgrzy, którzy wpisali się na stałe w annały historii fotografii i to w samej czołówce, wyznaczając kierunki i style, a i nawet etos fotografa, wpisali się też w inne narodowości. Brassaï, Munkácsi, Moholy-Nagy, Capa i Kertész – absolutnie najwięksi Francuzi, Amerykanie i Niemcy. I teraz można ich obejrzeć w Muzeum Narodowym w Warszawie.
Zwykle sceptycznie patrzę na imprezy rocznicowe, jubileusze, wymiany kulturowe i rok odbywający się pod jakimś hasłem czy poświęcony jakiejś osobowości. Są tabelki ministerialne do wypełnienia, granty do zgarnięcia, i różnie to po prostu bywa. Zwykle. Ale nie sposób nie odczuć euforii, że na wystawę gigantów fotografii będzie można pójść na piechotę. W dodatku na wielką wystawę, bo składającą się z 350 zdjęć. Wystawę zorganizowano w związku z Rokiem Kultury Węgierskiej w Polsce. Sceptycyzm zachowajmy na inną okazję, teraz tylko zachwyt i oczekiwanie.
A potem jedno wielkie rozczarowanie. To nie jest zła wystawa, od razu uspokoję. Każdy, absolutnie każdy znajdzie coś dla siebie. Jest cała historia, od głębokich lat 60. XIX w. do współczesności. I kolor, i czarno-biel. Awangarda i reportaż, piktorializm i konceptualizm. Każdy znajdzie coś, przed czym chciałoby się klęknąć. Ale też nie oszukujmy się, jest magnes – to ta złota drużyna. Giganci.
Z ostatniej chwili!
U nas masz trzy bezpłatne artykuły do przeczytania w tym miesiącu. To pierwszy z nich. Może jednak już teraz warto zastanowić się nad naszą niedrogą prenumeratą cyfrową, by mieć pewność, że żaden limit Cię nie zaskoczy?
Wystawa została poprowadzona prawie chronologicznie. Zaburzenia będą dopiero przy latach 40. XX w. Wątki awangardowe oddzielono od dokumentalnych i tam historia płynie osobnymi nurtami. Dlatego Laszlo Moholy-Nagy, którego powinniśmy opatrzyć przydomkiem „Wielki”, jest obok podobnych sobie. Dwie niewielkich formatów fotografie umieszczono między takimi autorami, jak Gyula Holics i György Kepes (z pewną nonszalancją wymieszano prace z lat 40. i 80., drobiazg).
Giganci są gigantami i to do nich się porównuje innych, na tym to polega. Ale reszta dość egzotycznie brzmiąca i dla odnalezienia się raczej trzeba porównać do czegoś, co się zna. Zatem Kepes podobny do Fortunaty Obrąpalskiej i Andrzeja Różyckiego. Generalnie neoawangarda trochę w tyle za Polską, nawet bardzo. Znakomite zestawy: Péter Türk – to jednak dalekie echo Janusza Bąkowskiego, a Fotografia spontaniczna Tamása Szentjóbyego to humor, jaki znamy od Józefa Robakowskiego i Mariusza Hermanowicza. Fotografia humanistyczna na ogólnoeuropejskim poziomie, i znów ciśnie się mnóstwo porównań, może jedynie Imre Benkö z serią Stalowe miasto wydaje się czymś osobnym, specyficznym, właściwym dla Węgrów. Ale to też nurt znany skądinąd. We współczesności jest dopiero zabawa. Pojedyncze czasem prace, ale pochodzące z serii, np. Dániela Kovalovskiego Czerwone krzaki koło Nadep z cyklu Zielona cisza, już chciały zachwycić osobnością, gdy orientujemy się, że mamy jeden obraz zamiast całości. I w dodatku trochę jak Sputnik. Opisów i kontekstów wystawa nie dostarcza, nie uwiera to tak bardzo w XX w., bo gdzieś rozumiemy te nurty, jesteśmy prawie w domu.
Wróćmy do najważniejszych. 18 zdjęć Kertésza chyba zadowoli każdego, z różnych czasów i serii. Capy, twórcy etosu fotoreportera, najważniejszego ciągle fotoreportera wojennego, też dużo. Nie idźcie specjalnie na Munkácsiego (rewolucjonisty w fotografii modowej, od którego wziął się Avedon), bo tylko 4 zdjęcia. Oczywiście, co to są te liczby, skoro jest TEN Munkácsi z modelką Lucile Brokaw biegnącą po plaży. Klęcznik mógłby się przydać. Dużo ikon jest, bo Kertésza Meudon i Tancerka burleski, Capy – D-day, Śmierć lojalisty i jeszcze Picasso! I co w sumie z tego?! Obok Śmierci lojalisty jest zdjęcie żołnierzy z frontu z okolic Kordoby, ten sam dzień, ten sam żołnierz. Taka gra z widzem, kto się dopatrzy? Jest ten Munkácsi, który wypada z ramy, jest ten Capa, który nagle faluje, jakby jego zdjęcia znów kto zmoczył w słonej wodzie na normandzkiej plaży. Jest szafka, w której są obiekty z domu Kertésza. Robi się prawie autentycznie i ckliwie, jeśli zapomnimy reprodukcje prac Balázsa Orbána. Jest zatem nierówno i niechlujnie. Po łebkach mimo ilości, niedoróbki mimo znakomitości. Zawsze znajdziecie coś ciekawego, coś zabłyszczy i niekoniecznie będą to mistrzowie. Chciałam nawet przyklęknąć na moment…
Aha, program towarzyszący ogromny i pełny, i koniecznie do zobaczenia.
Tak widzą. Panorama fotografii węgierskiej
Muzeum Narodowe w Warszawie
Wystawa czynna do 10 września 2017 r.
Data publikacji:

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego
Zamów już teraz!

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego
Zamów już teraz!