Czarownica z młyna
Doznania

Czarownica z młyna

George Langelaan
Czyta się 27 minut

Małe holenderskie miasteczka przywodzą mi zawsze na myśl bajki Andersena. Zapewne dlatego, że tworzą zupełnie inny świat, spokoju i schludności, jakiej nie znajdzie się nigdzie indziej.

Dla mnie są to miasta zabawki i nic się w nich dziać nie może. Nie uprawia się w nich handlu, a targ, który odbywa się dwa razy na tydzień na małym, obsadzanym drzewami placyku, jest czysto dekoracyjny. Nie ma tu ani biednych, ani bogatych — tylko ludzie spokojni, czyści, solidni, ubrani w nowe rzeczy, którzy podróżują na rowerach, zawsze sztywni i stateczni.

Nie można jeździć szybko w kraju, gdzie nawet wiatr dmie wolno w wielkie skrzydła flegmatycznych wiatraków, gdzie nurt rzek jest niedostrzegalny i gdzie po doskonale nieruchomych kanałach wolno suną barki. Z trudem tylko można sobie wyobrazić, że mają tu miejsce dramaty i że gdzieniegdzie jakieś duchy straszą w pięknych domach i wiatrakach. Ale jak w baśniach Andersena drewniane lalki mają tkliwe serca, a czasem i diabeł ma tu swoje słówko do powiedzenia.

Poznałem jedno z tych uroczych miasteczek. Dawny dom ławników pochodzi z piętnastego wieku, choć można by przysiąc, że ukończono go w zeszłym tygodniu — piękne malowidła zachowały taką świeżość, że człowiek boi się ich dotknąć. W wielkiej sali na dole, u stóp schodów z czarnego dębu, wznoszących się ku pokojom przekształconym dziś w miejscowe muzeum, znajduje się olbrzymia waga do serów. Drewniana taca, na której swobodnie zmieściłoby się osiem czy dziesięć osób, wisi na białych sznurach. Podobno w domu ławników straszy i czasem zdarza się, że taca wagi opada bez widomego powodu.

— To prawda — powiedział stary strażnik — sam widziałem.

— Pewnie nocą?

— Nocą, mówi pan? Nie, tego nie wiem, nigdy nie schodzę tu nocą. Ilekroć widziałem, że się poruszyła, było rano, dziesiąta albo jedenasta.

— Może to zwiedzający?

— Nie, proszę pana. Zawsze ja sam poruszam wagę, pokazując ją zwiedzającym, którzy, jeśli mają na to ochotę, mogą się zważyć. Za każdym razem, kiedy widziałem, że się rusza, nie było tu żadnych zwiedzających.

— A prócz pana jeszcze ktoś to widział?

— O tak! Mój ojciec, a przed nim mój dziad. A także notariusz. Jego zdaniem to córka młynarza z Dykelaan. Jeśli nie straszy w wiatraku, przychodzi poskakać sobie na wadze. On to wszystko wie. To bardzo wykształcony człowiek, doskonale zna historię naszego miasta. Ma zresztą wiele dokumentów pochodzących sprzed przybycia Hiszpanów.

Tak właśnie poznałem Jakuba Coornherta i po raz pierwszy w życiu przekroczyłem próg niezwykłej machiny, jaką jest wielki holenderski wiatrak. Pan Coornhert nie miał wiele czasu.

— Oto historia tego dziwnego opętania — rzekł wyciągając z biblioteki zieloną teczkę związaną zieloną wstążką. — Nagie fakty, nic więcej. Jak pan to przeczyta pojedzie pan z mojego polecenia zwiedzić wiatrak Dykelaan. Jeśli to pana zabawi, może się pan nawet przespać na drewnianym łożu starego młynarza. Tylko ostrzegam, niezbyt pan wypocznie.

— Czy tam straszy?

— Czasami. Ale nie to zmąci pański sen, lecz piekielny huk całej tej mechaniki. Potem proszę mnie odwiedzić, możliwie w niedzielę po południu. Będziemy mogli spokojnie porozmawiać i odpowiem panu na wszystkie pytania. Najlepiej niech pan przygotuje listę.

Jakub Coornhert lubił porządek. Widać wydałem mu się sympatyczny, bo w niedzielę na znak wyróżnienia poczęstował mnie jedną ze swych glinianych fajek, kiedy już zapoznał się z moją listą pytań.

*

Osobliwa to historia.

Legenda wynikła z przypadkowego zdarzenia? Nie bardzo wiadomo. Nie wiadomo nawet z pewnością, kiedy rzecz się wydarzyła. Można ją jednak umieścić między XIV a XVI wiekiem, kiedy to święta inkwizycja zajmowała się głównie polowaniem na czarownice. Ciekawe, że inne szczegóły wydają się raczej ścisłe, a w okolicy odnaleźć jeszcze można rodziny noszące nazwiska głównych bohaterów dramatu.

Kiedy przebrzmiał klik-klak-klok- klak-klik-klak tajemniczego drewnianego zegara wiatraku w Dykelaan, a cień jego wielkich skrzydeł przesunął się wolno w małym okienku, stary Miller uniósł się na łokciu.

— Helga?

— Tak, ojcze, jestem tutaj.

— To ostatnie tchnienie nocy. Jeśli przypływ będzie niski, wiatr zupełnie ustanie. O świcie trzeba przypilnować porywu dziennego wiatru. Liczę na ciebie — szepnął stary Miller, opadając na wąskie, drewniane łóżko.

Wielkie skrzydła przesuwały się teraz cicho i w miejsce suchych regularnych trzasków, które całą noc towarzyszyły obrotom drewnianych trybów, rozległy się zgrzyty i jęki z trudem przesuwanego kamienia.

Skrzydła wreszcie stanęły i noc przygarnęła duszę i ostatnie tchnienie starego Millera.

Jego córka Helga wpatrywała się weń chwilę, po czym zamknąwszy mu oczy pochyliła się i złożyła pocałunek na jego czole.

— Śpij w spokoju, jeśli możesz.

Ponieważ nigdy nie należy pozostawiać kamienia włączonego na wypadek gdyby nagle zerwał się wiatr, obiema rękami chwyciła wielki drewniany drążek, wytarty dłońmi całych pokoleń Millerów, zawisła na nim całym ciężarem, popchnęła silnie w lewo i pozwoliła mu przesunąć się w górę.

Potem odwracając się ku grubej korbie o miedzianej rączce, wolno ją obróciła. Skrzydła, które całą noc obracały się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, poruszyły się. Kiedy jedno z nich zbliżyło się do pionu, Helga przesunęła nogą dębowy drąg, który zablokował wał napędowy.

Wszyscy, którzy zobaczą skrzydła wiatraka unieruchomione nieco poniżej pionu, będą wiedzieć, że jakaś dusza opuściła wiatrak.

Oczekując przybycia sąsiadów, przyjaciół, klientów, Helga umyła i ubrała zmarłego, a wielki stół w sali na dole zastawiła jedzeniem i piciem.

Pierwszy gość, który wbiegł na drewniane schody, nie mógł ukryć ulgi na widok dziewczyny.

— Helga, Bogu niech będą dzięki! Myślałem…

— Tak, to ojciec — rzekła z suchymi oczyma.

— Ale w takim razie kto zatrzymał… — Ja zatrzymałam wiatrak.

— Umiałaś?

— Już od pięciu lat pomagałam ojcu, a od trzech miesięcy robię wszystkie manewry sama. Wejdź, Dirk, będziesz pierwszym, który go zobaczy.

Nadchodziły już pierwsze kobiety, a wśród nich matrony, które zwykle posługiwały zmarłym. Helga bez słowa posadziła je za stołem. Kiedy sala zapełniła się ludźmi, najstarsza z matron powstała i rzekła:

— Widziałyśmy, żeś już umyła zmarłego, ale my musimy to zrobić jeszcze raz. To nasz obowiązek, Helga.

— Musisz zrozumieć, Helga — rzekł po chwili milczenia jeden z młynarzy z sąsiedztwa — to pozwoli uniknąć kłopotów na przyszłość.

— Niech będzie — powiedziała wreszcie dziewczyna. — Ponieważ zrobiłam wszystko, co powinien był zrobić syn, to podejrzane, prawda? Dobrze, idźcie, rozbierzcie go, przekonacie się, że umarł naturalną śmiercią.

Cztery matrony weszły wolno na górę niosąc miednicę i dzbany z wodą.

Młynarz ubrany w najpiękniejsze szaty leżał na łóżku. Zgodnie z tradycją Helga uwiązała do jego lewej kostki sznur, który zaczepiał sobie co wieczór kładąc się spać i który naprężając się budził go przy silniejszym wietrze.

— Helga, czy jest tu jakiś krewniak w sprawie całunu? — zapytała wychylając się przez poręcz schodów jedna z matron.

— To ja zaszyję całun.

— Nie, Helga, to męska sprawa — powiedział jeden z najstarszych wstając. — Właściwie syn powinien zaszyć całun rodziców, ale…

— Ale ponieważ stary Miller miał tylko córkę, to ja, Helga, zaszyję całun.

— Chodzi też o monetę — powiedziała matrona — a poza tym…

— A poza tym trzeba się zająć psem — dodał inny sąsiad.

— Gdybyście mu się dobrze przyjrzeli, bylibyście zauważyli, że ma złotą monetę w ustach. Pies zaś już chyba skończył krwawić i…

— Zarżnęłaś go?

— Musiałam, skoro jest taki zwyczaj. Później sama ułożę go u jego nóg.

— Helga, właśnie zwyczaj, tradycja chce… żeby to zrobił syn.

— W jego braku to ja, i nikt inny, jasne? — powiedziała twardo Helga, stawiając na stół nową baryłkę wódki.

— Dobrze, Helga. Jako najbliższemu sąsiadowi, do mnie należy wykopanie grobu. Kiedy mam to zrobić? — zapytał ojciec młodzieńca, który zjawił się pierwszy.

— Jutro przy wieczornym wietrze.

Wszyscy powstali i skłonili się Heldze, która każdemu z nich oddała ukłon.

Nazajutrz o świcie wszystkie młyny w okolicy przestały się obracać i ustawiły skrzydła w krzyż. Najwyższe skrzydło odchylone było nieco od pionu na znak żałoby.

O zachodzie w młynie zjawiły się kobiety. Zastały Helgę siedzącą ze skrzyżowanymi rękoma obok ciała ojca, które rankiem sama zniosła na dół. Ułożyła je na wielkim stole pokrytym sztuką nowego płótna. Mały, rudy piesek ułożony między nogami zmarłego zdawał się spać.

— Helga, jak mogłaś?

— Czekałam na was, by uszyć całun — odparła dziewczyna.

Gdy one modliły się klęcząc, Helga założyła płat płótna i uzbrojona w wielką, srebrną igłę, która w każdej rodzinie służyła tylko do tego celu, zaczęła szyć. Właśnie skończyła, gdy nadeszli mężczyźni z noszami. Nie uroniwszy jednej łzy siedziała przy zmarłym.

Wreszcie orszak mężczyzn, zaczął oddalać się od wiatraka Dykelaan. Gdy przechodził koło innych wiatraków, pełniące tam straż kobiety poruszały ich skrzydłami, jakby na ostatnie pożegnanie z panem Dykelaan.

Przez ten czas w wiatraku Dykelaan przygotowywano posiłek dla mężczyzn, którzy powrócić tu mieli na naradę. Zapadał już zmrok. Chleb, słoninę, ser, dużo piwa i baryłeczkę wódki pochłonięto w milczeniu. Odstawiając pusty kufel najstarszy wstał, podziękował Bogu i spojrzał na kobiety. Wyszły bez słowa. Helga, stojąc przy drzwiach, pożegnała każdą z nich, dziękując. Potem powróciła do mężczyzn, którzy powstali.

— Otóż, Helga — powiedział ten, który pierwszy dał sygnał odejścia dla kobiet — wiele przecierpiałaś i musisz teraz wypocząć. Zostawię ci mojego syna, by zajął się wiatrakiem, a potem, jutro czy kiedyś, porozmawiamy o twojej przyszłości.

— O tym co zrobię, czy o tym co wy myślicie, że powinnam zrobić?

— Myślimy, że zrobisz, co zrobić wypada.

— Więc pomówmy o tym zaraz. Co chcecie, abym zrobiła?

— To zależy, Helga. Mogłabyś poślubić młynarza, albo… sprzedać wiatrak Dykelaan.

— Nigdy nie odważylibyście się powiedzieć tego w obecności mego ojca.

— Oczywiście, skoro on, młynarz, był tutaj.

— Dowiedzcie się więc, że nie potrzebuję nikogo, by wiatrak Dykelaan pracował.

— Ale przecież nigdy kobieta…

— A jednak tak zamierzam postąpić. A ponieważ to mój wiatrak musi pierwszy podjąć pracę, chodźcie na górę i oceńcie sami.

Trzymając w rękach lampy mężczyźni wchodzili powoli. Sposób, w jaki pociągnęła za kilka różnych sznurów, uderzenie nogą, którym uwolniła wał młyna, pewny ruch dźwignią sterowniczą dowiódł im, że musiała to robić od lat. Zębate koła skrzypiąc zahaczyły o wielkie koło transmisji. Cały młyn jakby jęknął pod naporem wolno ruszających skrzydeł, potem jakby z trudem drewniana maszyna zaczęła się obracać. Dopiero po kilku minutach klik-klak-klok-klak-klik stał się równy.

Helga z ukrytej w spódnicy kieszeni wyciągnęła mały woreczek z czarnej skóry. W zagłębieniu jej ręki wszyscy ujrzeli biały ząb, niby piękną perłę. Pochylając się nad głębokim lejem, który prowadził ku położonym w dole kamieniom dziewczyna wypuściła go z ręki. Wszyscy usłyszeli jak ząb pęka, zmienia się w proch.

— Przysięgłam ojcu, że zrobię to, co powinien zrobić najstarszy syn. Zmełłam swój mleczny ząb, jak on sam to zrobił po śmierci swego ojca.

— Rozumiemy, Helga, ale są jeszcze worki… To za ciężkie.

Odsuwając stojących jej na drodze mężczyzn, podeszła do dziesięciu worków z ziarnem.

— Wniosłam tych dziesięć worków w niecałą godzinę, tak jak wy to zazwyczaj robicie.

Harmonijnym i prężnym ruchem Helga chwyciła worek i zarzuciła go na plecy. Potem odwróciła się ku małej drabince zsypu i pokonała cztery szczeble, w jej prawej ręce wszyscy rozpoznali ostry nożyk starego Millera. Sprawnie rozcięła górę worka i pochylając się nad zbiornikiem, niby w pełnym wdzięku ukłonie, uwolniła strumień ziarna.

— Czy sami robicie lepiej?

— Robisz to doskonale, Helga. Idziemy więc.

— Dobranoc, dziękuję za wszystko. Jesteście dobrymi sąsiadami.

Mężczyźni rozeszli się do swoich młynów. Nikt nie odważył się powiedzieć Heldze, że zapomniała o czymś bardzo istotnym. Może o tym nie wiedziała, chłopak wiedziałby na pewno, ale ona była tylko dziewczyną. Uwalniając pierwsze ziarno zapomniała powiedzieć: „Niech będzie błogosławiony ten wiatrak”.

A teraz było już za późno.

Jedne po drugich wiatraki z sąsiedztwa znów zaczęły się kręcić. Rankiem wszystkie obracały się z tą samą szybkością, z wyjątkiem jednego. Stanął krótko przed świtem. Po jego ramionach ustawionych w krzyż i zatrzymanych nieco przed pionem, wszyscy poznali, że w tym młynie przyszedł ktoś na świat.

— Jeden odszedł, drugi przyszedł, to dobrze — powiedział ojciec Dirka, zapalając fajkę.

*

Jak wszyscy młynarze Helga przyjechała na ośle po worek ziarna od szczęśliwego ojca. Dopóki jego żona nie wstanie z połogu, wiatrak musi stać bezczynnie — inaczej przyniosłoby to nieszczęście. W oczekiwaniu tej chwili, inni młynarze mełli za niego, aby nie odczuł braku zarobków.

— Dziękuję, Helga, ale to niepotrzebne — powiedział młynarz, widząc jak sięga po worek.

— Nie ma za co dziękować, Hans. Jestem z młynarzy, to wszystko — rzekła, zarzucając worek na plecy równie swobodnie jak mężczyzna.

— Dziękuję Bogu, że zesłał mi takich dobrych sąsiadów. Czy chcesz zobaczyć małego?

— Nie, Hans, innym razem. Wiesz, że młynarz nie powinien opuszczać swego młyna.

Wizyty kondolencyjne stawały się coraz rzadsze. Z mężczyzną można rozmawiać, a tu… Kobieta zajmująca miejsce mężczyzny zawsze jest trochę żenująca.

W ciągu następnych tygodni na jarmarku kobiety wiele rozprawiały. Ale Helga, która zatrudniła staruszka, by podczas jej nieobecności pilnował młyna, nie zwracała na nie uwagi. To także zauważono.

Ilekroć jakiś chłop przywoził jej wóz z ziarnem, bez słowa pomagała mu wyładować, a w chwili odjazdu wyciągała butelkę wódki i wypijała z nim kieliszek.

Klienci stawali się jednak rzadsi. Niektórzy jeździli bardzo daleko lub o zmroku zwozili swoje zboże innemu młynarzowi. Mimo to wiatrak Dykelaan nie pracował tylko w niedzielę i Helga zawsze miała coś do zmielenia.

— Czyżby mełła dla Złego? — powiedziała żegnając się jakaś kobieta po wyjściu z kościoła w niedzielę, kiedy Helga minęła je bez słowa z książeczką do nabożeństwa w ręku.

Kobiety rozeszły się, ale przez najbliższy tydzień mówiono już tylko o dziwnej dziewczynie i jej wiatraku. Stopniowo kobiety, a także starzy mężczyźni przypominali sobie drobne szczegóły nieważne, które nagle nabierały znaczenia. Przywodziły na myśl najgorsze.

— Czy nigdy nie zauważyliście jej włosów? Są zupełnie czarne.

— A oczy nie kasztanowe, ale czarne… albo czerwone.

— Widzieliście, jak w kościele zawsze trzyma książeczkę do góry nogami?

— Ciekawe, że ona ma coraz więcej ziarna dla swego młyna.

— Jest dumna, to wszystko. I wcale bym się nie dziwił, gdyby jej młyn kręcił się pusty — powiedział jakiś mężczyzna.

— To by trzeba było sprawdzić. Nawet jeśli nie jest trochę czarownicą…

— Co ty pleciesz, starucho?

— Nie powiedziałam, że jest. Ciekawe tylko, że wykonując zajęcia mężczyzny ma takie białe ręce i cienkie kostki u nóg, które cudownie tańczą nawet w sabotach — powiedział ze śmiechem jeden z nieco zawianych mężczyzn.

— Trzeba by jeszcze wiedzieć, czy to naprawdę dziewczyna…

— A może by pójść sprawdzić? — poddał myśl ten, co za dużo wypił.

— Doskonała myśl. Chodźmy zobaczyć — powiedział inny.

— Jeśli to chłopak, zbije was i będziecie mieli.

— A jeśli czarownica, zmieni was w ropuchy — powiedziała starucha.

*

Było ich sześciu. Po chwili wahania u stóp wiatraka zdecydowali się zastukać do drzwi.

Helga znała ich i przyjęła ufnie mimo późnej pory.

Trochę zawstydzeni wypili w milczeniu wódkę, jaką im nalała.

— No i cóż? — zapytała wreszcie.

— A więc, Helga, niektórzy mówią, że jesteś przebranym chłopcem.

— Bo zajmuję się młynem?

— Tak.

— I co z tego?

— Postanowiliśmy to sprawdzić — powiedział w końcu jeden z nich wstając.

— Pierwszy, który mnie dotknie, zbierze największe cięgi w życiu — odrzekła Helga, cofając się o krok.

A ponieważ chłopak z głupawym uśmieszkiem wyciągnął ku niej rękę, z całej siły wymierzyła mu policzek.

— To niepotrzebne, zaraz zobaczymy, czy jesteś dziewczyną…

— Gustaw, sam tego chciałeś. — Sięgając po gliniany garnek stojący na stole, Helga wymierzyła mu cios. Upadł bezwładnie.

Rzucili się natychmiast i rozpoczął się dziki pościg.

Helga kręciła się najpierw po dolnej sali przebiegając koło stołu, zdołała zdmuchnąć świecę. Znając najdrobniejsze zakamarki swojego wiatraka, miała nad chłopcami przewagę.

Jeden z chłopaków zdołał złapać ją w przejściu, ale zaraz krzyknął czując twarz pooraną paznokciami.

— Czarownico! Dostaniemy cię! Nawet jeśli trzeba będzie spalić twój młyn.

— Głupcy! Wszyscy jesteście pijani! — zawołała Helga, siedząc okrakiem na jednej z belek, gdzie przeskoczyła z góry schodów.

Skacząc z belki na belkę bez wielkiego trudu wymknęła się z rąk chłopców. Jeden z nich zdołał przecież chwycić ją za nogę. Poczuła pod ręką mały nożyk do worków. Szybka jak błyskawica odchyliła się i rozdarła wierzch dłoni chłopaka.

— Ona ma nóż! — ryknął.

Zatrzymali się niepewni. Helga skorzystała z tego, by wspiąć się aż pod belkę podtrzymującą oś wiatraka.

— Lepiej być zrobiła schodząc, Helga. Teraz sprawa już jest poważna. Dowiedź nam, że jesteś dziewczyną, a zostawimy cię w spokoju.

— Dobrze wiem, jak to sobie wyobrażacie. Ze mną się nie uda.

— Przysięgam, że dotrzymam słowa.

— A jak mam was przekonać?

— Pokażesz nam, to wszystko. W zamian przysięgamy, że zostawimy cię w spokoju.

— A potem wszędzie będziecie o tym opowiadać. Za kogo, mnie bierzecie. Wynoście się!

— Będziesz tego żałować, Helga — powiedział spokojnie chłopak, który dotąd milczał. — Zresztą możesz wybrać jednego z nas. Daję słowo, że cię nie dotknie i nigdy już nie będzie o tym mowy.

— Nie, nie chcę. Przyjdźcie rano z burmistrzem i wtedy porozmawiamy.

— Nie, Helga, musimy to wiedzieć dziś. Nic złego ci nie zrobimy — powtórzył. Był to młody marynarz, który przyzwyczajony do chodzenia po masztach, wolno skierował się w stronę dziewczyny.

— Bernard, błagam, nie zbliżaj się. Przecież wiesz dobrze, że jestem dziewczyną.

— Gdybyś mi tylko pozwoliła dotknąć, mógłbym o tym zaświadczyć — odparł kładąc rękę na jej staniku.

— Teraz wiesz. Powiedz im to.

— Nie, muszę dotknąć lepiej. — Zrobił jeszcze krok do przodu. Oparta o ścianę Helga nie mogła mu przeszkodzić. Podarł na niej bluzkę.

— Dość — szepnęła.

A ponieważ ręka Bernarda znowu zbliżała się do jej piersi, ujęła ją w swoje dłonie, przyciągnęła i gwałtownie odwracając przegub wepchnęła jego palce w obracające się tryby wiatraka. Cały młyn drgnął. Rozległ się trzask. Wycie Bernarda pozwoliło zrozumieć jego towarzyszom, że to nie jakiś szczegół mechaniki został zdruzgotany. Właśnie wtedy zjawił się Dirk uzbrojony w kij.

— Wszyscy precz! Szybko!

— Ale tam na górze Bernard dostał się w tryby!

— Nie zajmujcie się Bernardem. Na dwór, bo rozwalę wam łby!

Dirk musiał podtrzymywać Bernarda podczas, gdy Helga usiłowała cofnąć nieco koło. Wreszcie Dirk mógł już go znieść na dół.

— Trudno, będzie musiał zmienić zawód. Ale sam tego szukał — powiedział, przyglądając się zgruchotanej prawej ręce Bernarda.

— Odwiozę cię do domu na osiołku, ale przyznasz, że masz to na co zasłużyłeś, stary — powiedział Dirk.

— To nieszczęśliwy przypadek. Nie wierzę, że Helga zrobiła to umyślnie, prawda?

Dirk powrócił godzinę później.

— Musisz się barykadować na noc, Helga.

— Dirk, wiesz doskonale, że żaden młynarz nie może tego zrobić. Muszę mieć możność wyjścia w każdej chwili. Wszystko może się zdarzyć w pracującym wiatraku. Pracującym dzięki tobie. Jeszcze ci nie podziękowałam. Uratowałeś mnie dzisiaj.

— Doskonale radziłaś sobie sama. I tak przyszedłem po wszystkim.

— To ty zakończyłeś tę bójkę. Bez ciebie…

— Widzisz, Helga, potrzebny ci tu mężczyzna.

— Oczywiście mąż? A kto byłby szczęśliwym wybrańcem?

— Ja, jeśli mnie zechcesz.

— Dirk, bardzo cię lubię, ale naprawdę, jeszcze nie wiem… może kiedyś… Jeszcze o tym porozmawiamy.

— Porozmawiajmy, Helgo, porozmawiajmy.

— Nie. Już jest późno, matka będzie się o ciebie martwić. Pozwól mi o tym spokojnie pomyśleć.

— Oczywiście, Helga. Dobranoc.

— Dobranoc i dziękuję. — A kiedy młodzieniec otwierał drzwi Helga szybko pocałowała go w usta. — Uciekaj.

Jeśli Helga nadal miała co mleć, to głównie dzięki Dirkowi, który niemal co wieczór przywoził worki z ziarnem z ojcowskiego młyna. Stary młynarz patrzył przychylnym okiem na możliwy związek Helgi ze swoim pierworodnym. Dzięki temu w przyszłości każdy z jego synów mieć będzie swój wiatrak.

Bernard, chłopak, który stracił trzy palce, nie pokazywał się nigdzie przez kilka tygodni. Potem tłumaczył niezręcznie, że stracił palce podczas pracy w pobliskim porcie.

*

W pewien targowy dzień, jedna z miejscowych plotkarek, która coś tam wiedziała o nocnej wizycie chłopaków w młynie Dykelaan oświadczyła, że znalazła krew w swoim chlebie.

— Zastanawiam się, czy ten mały Bernard rzeczywiście miał wypadek, czy też przypadkiem nie zostawił palców w zębach tej czarownicy Helgi, która je wypluła i przemełła w swoim wiatraku.

Historia szybko obiegła miasteczko. Pewnego wieczoru, nieźle popiwszy, Bernard dodał:

— Tak, to prawda, byli tam i inni, ale ona ich poraziła. Ale chyba widzieli, jak zmieniła się w wielkiego kota. Wtedy właśnie podrapała Gustawa, rozkrwawiła rękę małego Yanna, a kiedy chciałem ją odepchnąć — pogryzła mnie.

Kobiety przyniosły wyznania Bernarda do swoich domów i niebawem na targu krążyć zaczęły niezwykłe historie o wiatraku Dykelaan.

Noc wielkiej wichury, gdy morze przerwało groble i wiele wiatraków uległo zniszczeniu, nazajutrz była tematem wszystkich rozmów w mieście. Wiatrak Dykelaan cudem ocalał.

A tej właśnie nocy służąca pastora widziała dziwne rzeczy. Stojąc pośród babskiego zgromadzenia zaczęła opowiadać:

— Nasz pastor posłał mnie do chorej żony farmera Moliera. Byłam na drodze wiodącej wzdłuż kanału, kiedy zerwała się wichura. Zaczęło błyskać i grzmieć i wszystko, co było czarne, stało się białe jak w dzień.

— I przechodziliście koło wiatraka Dykelaan?

— Tak, tuż naprzeciw, po drugiej stronie kanału. Nie uwierzycie…

— Nic się nie martwcie, ja nie uwierzę — wtrącił handlarz serów.

— Podlec! Ciągnij dalej, kochana.

— Wszystkie błyskawice tańczyły wokół wiatraka.

— I co z tego? Pioruny często rażą w wiatraki — powiedział jakiś młody.

— Nie zwracaj na niego uwagi, mów wszystko, co widziałaś.

— …Nie tylko pioruny biły ciągle w wiatrak Dykelaan, ale w ich blasku skrzydła kręciły się tak szybko, że ledwie je można było dostrzec.

— Helga musiała go wyłączyć — powiedział młodzieniec, syn młynarza.

— W takim razie, jak wytłumaczyć, że skrzydła kręciły się tak szybko pod wiatr? Aż się sama zastanawiałam, czy to nie wiatrak Dykelaan robił tę całą wichurę. Wiatr zerwał się w jednej chwili, a w kwadrans potem było już cicho i widać było gwiazdy.

— W takim razie ona miele szatańską mąkę! — zawołała jedna z kobiet.

— A widzieliście Helgę?

— Nie, ale widziałam wielkiego czarnego kota, który przeskoczył kanał, kiedy tamtędy przechodziłam.

— Przez kanał? Czy to możliwe? — Wiadomo, że nie. Więc to nie był zwyczajny kot. Wtedy przypomniałam sobie co się zdarzyło małemu Bernardowi. Nic więcej nie mówię — oświadczyła służąca, zadowolona z wrażenia, jakie odczytać mogła na twarzach słuchaczy.

Zapadła długa cisza. Potem jedna starucha pochyliła się do przodu i dodała szeptem:

— To na pewno mąka szatana. Wiecie, że siostrzenica burmistrza oszalała wczoraj. Tkała swój dywan, a potem nagle się zerwała i zaczęła tańczyć. Przewróciła meble i wciąż tańcząc wszystko połamała. Dwóch mężczyzn musiało ją związać.

— I myślicie, że Helga?…

— Nie wiem. Wiem tylko, że właśnie zjadła kawałek chleba, który jej ciotka upiekła z mąki z Dykelaan.

Tegoż dnia dwie z kobiet, które tego wszystkiego wysłuchały na targu, źle się poczuły po zjedzeniu mąki z Dykelaan. Zaczęły tańczyć i śpiewać!

*

W ciągu następnych dni wiele kobiet skarżyło się na bóle brzucha i głowy po zjedzeniu chleba. Jedna opowiadała, że jej chleb przybrał w piecu kształt ropuchy, choć zazwyczaj miał formę pięknego, złotego bochna. Inna twierdziła, że całkiem zesztywniała i odzyskała władzę dopiero, kiedy służąca polała ją święconą wiodą. Wreszcie, pewnego ranka przywieziono z sąsiedniej wioski jakąś kobietę do burmistrza.

— Burmistrzu, biedna Eliza nie może już ani jeść, ani pić. Wszystko, czego dotknie, pali ją. Mówi, że to Helga w postaci kota weszła do jej domu przez komin i rzuciła na nią urok.

Mężczyźni jednak nadal nie wierzyli. — Wezwijcie pastora, żeby odprawił egzorcyzmy — rozkazał burmistrz — potem pójdziemy do wiatraka Dykelaan, przyjrzeć się temu z bliska.

Tego samego dnia burmistrz w towarzystwie pastora, dwóch ławników i czterech żołnierzy stawili się w wiatraku Dykelaan.

— Witajcie panowie! Wejdźcie. Wyciągnęła kieliszki i baryłkę wódki.

— Wybaczcie nam, Helgo, ale nie możemy pić, póki nie porozmawiamy.

— Wiem, opowiadają o mnie najrozmaitsze historie.

— Co się tu działo w dniu, kiedy Bernard stracił trzy palce, a także wczoraj podczas zawieruchy?

— Podczas zawieruchy? Nic.

— Pewien świadek zapewnia, że widział jak twój wiatrak kręcił się bardzo szybko… ale pod wiatr.

— Może widziano, jak kręcił się szybko, bo zdołałam rozłączyć dźwignię. Dzięki temu ocalały skrzydła. Ale, żeby kręciły się pod wiatr? Żartujecie chyba! Wiecie równie dobrze jak ja, że żaden wiatrak nie może się obracać pod wiatr.

— A co było w dniu, kiedy Bernard stracił palce?

— Nawet jeśli nie chcecie się napić usiądźcie! Wszystko wam opowiem. Zresztą właśnie nadchodzi świadek, który powie prawdę.

— Kto taki?

— Dirk.

— Znamy Dirka i jego rodzinę. Jego świadectwo będzie ci przydatne, o ile zajdzie tego potrzeba. Słuchamy więc.

Dziewczyna w prostych słowach opowiedziała o całym zdarzeniu i o tym, jak Dirk przyszedł jej z pomocą.

— Twierdzisz, że kiedy już podarł na tobie stanik, wepchnęłaś jego rękę w tryby?

— Byłam przerażona i to była moja ostatnia szansa. Nie wiedziałam, że Dirk nadejdzie mi z pomocą.

— Masz jeszcze ten podarty stanik? — zapytał jeden z ławników.

— Mam go na sobie, ale można zobaczyć cery — odparła rumieniąc się.

— I zapewniasz, że nie rozdarłaś palców Bernarda zębami, nawet w innej formie?

— Oczywiście, że nie. Ale co znaczy w innej formie?

— W formie kota — powiedział ławnik, osłaniając się Biblią.

— Chyba jednak nie wierzycie w takie banialuki!

— Znam Helgę od dzieciństwa — wtrącił pastor — i nie wierzę w te wszystkie okropności, ale istnieje bardzo prosty sposób położenia im kresu.

— Nie ma nic przeciwko temu, pastorze.

— Czemu, miast czekać aż zakończy się śledztwo, aż wysłucha się świadków, nie poddać się próbie wagi?

— Wielebny pastorze, ależ to absurd! Jeśli się na to zgodzę, oskarżą mnie o co innego.

— Nie, bo próbą wagi raz na zawsze udowodnisz, że nie dostałaś się w ręce szatana, a zatem nie jesteś czarownicą.

— Myślałam, że wasza wielebność przekonana jest o mojej niewinności!

— Ja zapewne, ale chodzi nie tylko o mnie, moje dziecko.

— A jeśli odmówię?

— Nie idzie o odmowę, ale przeciwnie o dobrowolną propozycję. Prędzej czy później zmuszą cię do przebycia tej próby. W takim wypadku odmowa równa się wyznaniu. Jeśli jednak dobrowolnie poddasz się próbie wszystkie oskarżenia upadną ostatecznie i na zawsze. Trzeba tak zrobić, Helgo, by zyskać pokój.

— Wiesz dobrze, że ważysz więcej, bo nie jesteś czarownicą — rzekł Dirk, kładąc rękę na ramieniu dziewczyny.

— Tak, myślę, że masz rację, Dirk. — I zwracając się do swoich gości Helga dodała: — Zgoda, panowie. Poddam się próbie wagi, kiedy uznacie to za stosowne.

— Masz zatem trzy niedziele i jeden dzień — rzekł burmistrz wstając. — Będzie to w pierwszy wtorek przyszłego miesiąca. W ten sposób dowiedziemy twojej całkowitej niewinności.

Wieść, że córka młynarza Millera sama zaproponowała próbę wagi przeszła miasteczko lotem błyskawicy. Wiele staruch było rozczarowanych. Nie będzie ani procesu, ani inkwizycji, ani wyznań. Skoro Helga sama godziła się poddać sławnej próbie, widać jest pewna własnej niewinności. Wszyscy jednak uznali, że dzień ten będzie wyjątkowo ciekawy i wesoły, a targ przyciągnie dużo więcej osób niż zazwyczaj.

Próba odbywała się zawsze w domu ławników, naprzeciw niewielkiego placu, gdzie stał stos. Jeśli bowiem oskarżona nie dowiedzie swej niewinności, już bez sądu poprowadzą ją na stos.

Dokładnie sprawdzono wagę do serów. Z pobliskiej kaplicy przyniesiono z wielką pompą miejską Biblię, którą pastor przekazał ławnikom. Ci przeczytawszy jeden rozdział kładli ją na jednej z tac wagi. Wtedy wprowadzono oskarżoną. Jeśli Biblia wznosiła się w górę, a jej taca opuszczała się, żeby aż dotknąć ziemi, był to dowód jej niewinności i była wolna. Jeśli była lżejsza od Biblii, albo jeśli jej taca nie dotknęła ziemi, była winna i natychmiast przekazywano ją katu. W tym wypadku należało również spalić Biblię, która mogła zostać zarażona. Perspektywa ta niezbyt zachwycała burmistrza. Już raz, przed siedmiu laty, skazano na stos pewną okropną staruchę, ale kiedy i Biblię wrzucono w ogień, burmistrz musiał udać się po nową do Amsterdamu i zapłacić za nią z własnej kieszeni. A ponieważ kosztowała wielki wór srebrnych florentów, bo miejska Biblia, wysoka na trzy stopy i szeroka na dwie, ważąca ponad osiemdziesiąt funtów to niedrobny zakup, nie zależało mu wcale na skazaniu nowej czarownicy.

Dirk, który raz miał w ręku wielką oprawna w metal Biblię, był niespokojny. Helga wydawała mu się bardzo lekka.

Jak co wieczór, w przeddzień próby Dirk przyszedł na pogawędkę do Helgi.

— Jesteś spokojna?

— Tak, ale ty nie jesteś. Ilekroć tu przychodzisz, podnosisz mnie. Wydaję ci się lekka, bo mnie kochasz, Dirk. Może kiedyś wydam ci się o wiele za ciężka.

— Kocham cię i dlatego się boję.

— Nie lękaj się niczego, nie jestem czarownicą, mój panie zalotniku. Zresztą, gdybym była czarownicą, wzięłabym cię w ramiona, o tak, przytuliła i nawet byś się nie spostrzegł, jak przywłaszczam sobie trochę twego ciężaru.

— Moje biedne kochanie, gdybyż to tylko było możliwe! Połową mego ciężaru mógłbym podrzucić ich Biblię aż po sufit.

— Dirk, nie bluźnij, kochany! Pocałuj mnie szybko jeszcze raz, bo słyszę kroki na dworze.

— Będę tam, Helga, i pomyśl, że zrobię wszystko, aby ciężar mego serca znalazł się jutro na wadze.

— Dziękuję, Dirk, może jutro już narzeczony weźmie mnie w ramiona.

*

Nazajutrz o świcie, zanim jeszcze zjechali się chłopi, kat wyładował swój sprzęt na środku rynku, a jego pomocnik wbił wielki pal, do którego przywiązana zostanie czarownica. Dwóch łuczników pilnowało stosu, a dwóch innych stało przed domem ławników, gdzie zamknięto Helgę w towarzystwie matron.

Wstał mglisty dzień, chłopi kręcili się w milczeniu, unikając głośnych rozmów.

— Podobno będzie dużo ludzi — zwrócił się jakiś gruby człowiek z łuczników.

— Możliwe, ale stąd do widowiska jeszcze daleko.

— Ja też tak sądzę. Skoro córka Millera sama zaproponowała próbę, widać wszystko, co o niej opowiadano, to tylko babskie plotki.

— Nigdy nie wiadomo — powiedział handlarz rybami. — Może widowisko będzie równie udane jak poprzednim razem.

— Rzeczywiście, nie często pali się tutaj czarownice.

— Myślę, że jej nie spalą, a kat nic nie zrobi.

— Nie przeszkadza mu to tanio załatwiać zakupów — powiedziała młoda kobieta, patrząc na człowieka w czerwonym stroju, który przechadzał się między straganami. Miał prawo wziąć bez zapłaty wszystko, co mieściło się w jego prawej dłoni.

Oddział łuczników otoczył dom ławników i stos, obok którego kat rozpalił mały ogień.

— Dirk! Dirk! — zawołał jeden żołnierz, poznając młodzieńca wśród tłumu.

— Co się dzieje, Johan? Nie chcę stracić miejsca, pozwolą wejść tylko dwudziestu osobom.

— Muszę ci coś powiedzieć — zawołał Johan, odciągając Dirka na bok.

Dirk słuchał spuściwszy głowę. Pobladł. Potem szybko wrócił na swoje miejsce.

Wreszcie otwarto drzwi, łucznicy odliczyli dwadzieścia cztery głowy i znów zawarli podwoje.

W sali otoczono sznurem wagę do serów, przykrytą żałobną krepą. Obok na pulpicie stała miejska Biblia.

Uprzywilejowani ujrzeli schodzących z góry burmistrza, ławników i pastora w odświętnych szatach. Na znak burmistrza pastor zbliżył się do Biblii, którą dwoje dzieci otwarło na założonej wcześniej stronicy.

Pastor śpiewnym głosem odczytał początek rozdziału o Ezechielu, po czym rzekł:

— Módlmy się, aby doświadczenie dowiodło niewinności wielce wartościowej dziewczyny, albo wskazało winowajcę, którego przekażemy w ręce kata.

Wtedy Dirk zawołał:

— Proszę, aby przed przystąpieniem do próby panowie ławnicy zbadali Biblię, strona po stronie.

— Skąd ta prośba, młodzieńcze?

— Jeden z moich przyjaciół usłyszał dziś rano, że aby pomóc Bogu jakiś człowiek wczoraj wieczorem obciążył Biblię.

— Myślę, że to zwykła kalumnia — rzekł burmistrz — ale należy spełnić prośbę tego młodzieńca. Odwrócę sto stron, a po mnie każdy z was uczyni to samo.

Na pięćdziesiątej ósmej burmistrz zatrzymał się i widzom wyrwał się wielki okrzyk zdziwienia, kiedy wysunął ze świętej księgi płytę ołowianą. Kontrola trwała pół godziny i siedem ołowianych płyt ułożono na podłodze.

— Dziękuję, Dirk, że oszczędziłeś nam straszliwej zbrodni.

Kat ujął Biblię i postawił ją na mniejszej tacy wagi. Opadła aż do ziemi, wydając głuchy łoskot.

*

Na znak burmistrza, jeden z ławników wszedł na górę po oskarżoną. Poprzedzona przez dwie matrony, ubrana w koszulę pokutnicy, Helga, bardzo blada lecz uśmiechnięta, ukazała się u góry schodów.

Gdy zeszła pastor wziął ją za rękę i zaprowadził do ławeczki, stojącej obok wielkiej tacy wagi, która kołysała się jakieś pół metra nad ziemią.

— Wszystko gotowe, Helgo.

Patrzyli na nią z nieukrywanym niepokojem. Dziewczyna uśmiechnęła się i powiedziała:

— Dziękuję wszystkim, którzy mi zaufali. Inni mam nadzieję pożałują złych słów o mnie, gdy im dowiodę błędu. Niech jednak wiedzą, że jako dobra chrześcijanka już im wybaczyłam.

Ufna Helga weszła na ławeczkę i skoczyła na wielki talerz wagi. Sznury napięły się i cały mechanizm drgnął. Taca wolno opadła.

— Hurra! — krzyknął jakiś wieśniak i natychmiast dostał po gębie od żony.

— Podziękujmy Bogu — rzekł pastor i wyraźną ulgą.

Szczęśliwa Helga jednym susem zeskoczyła na ziemię, pozwalając obciążonej Biblią tacy ciężko opaść.

— Helga! — zawołał Dirk z przeciwnego kąta sali, próbując przedrzeć się do niej. Wreszcie udało mu się zbliżyć i aby szybciej znaleźć się przy niej stanął na wadze, którą właśnie opuściła. Zmartwieli widzowie dojrzeli, że ani drgnęła.

Kiedy kat na znak ławnika odpalał żagwie, na dworze podniósł się wielki tumult. Chwilę później drzwi się otwarły i okrzyk zdumienia wypełnił plac. Łucznicy przekazali w ręce kata związanego Dirka.

— Stójcie! Stójcie! Czyście oszaleli?! To ja jestem czarownica. Ja! Ja! Zabrałam mu jego wagę na dzisiejszą próbę, ale go nie przestrzegłam!

Odepchnięto ją brutalnie od stosu, na który usiłowała wejść.

— Mówię przecież, że to, ja! Wysłuchajcie mnie! Pozwólcie mu oddać jego ciężar! Dirk! Dirk…! Pozwólcie mi umrzeć razem z nim. Mówię przecież, że jestem czarownicą!

*

Była już noc i padał ulewny deszcz, kiedy ogłupiała, przemoczona, z twarzą zalaną deszczem i łzami Helga z trudem popchnęła drzwi wiatraka Dykelaan.

Jak we śnie oparła się z całej siły o żerdź, aby właściwie nakierować skrzydła. Wchodząc do środka pociągnęła za sznur, przechyliła dźwignię rozruchu. Kiedy wszystko już równo szło podniosła worek z ziarnem. Zamiast jednak uwolnić złoty strumień na antyńskie kamienie, Helga pochyliła się nad studnią i szepnęła:

— Dirk, Dirk, już idę!

I zamknąwszy oczy rzuciła się w dół.

Na dworze, w deszczu i wietrze wielkie skrzydła wiatraka Dykelaan jakby nagle zablokowały się i trzasnęły, nim podjęły swój bieg. Wewnątrz wielki krzyk stłumił przez chwilę odgłos maszynerii…

*

Jak wielu turystów, którzy przejeżdżają przez to urocze holenderskie miasteczko stanąłem na wadze od serów. Ponieważ zaś ważyłem dużo więcej niż ówczesna miejska Biblia, wydano mi świadectwo, iż nie jestem czarownikiem.

Prawie żaden z turystów nie wie jednak, że kiedyś młodzieniec imieniem Dirk spalony został na stosie na pobliskim placyku, ponieważ okazało się, że za mało waży. A jeszcze mniej jest tych, którzy wiedzą, że istnieje związek między tą ponurą historią a nawiedzanym przez duchy wiatrakiem Dykelaan, gdzie w pewne wietrzne noce skrzydła jakby zatrzymują się, wszystko trzeszczy i słychać pełen rozpaczy krzyk.

Także tylko nieliczni wiedzą, czemu raz do roku wiatrak staje na całą dobę. Któż by się odważył powiedzieć im, że to rocznica tragicznej śmierci Dirka i Helgi. Jeden jedyny raz, kiedy nowy młynarz uruchomił tego dnia wiatrak, musiał wyrzucić mąkę, bo zawierała jakieś krwawe ślady.

Ja, który wiem, uwielbiam przecież dziwne i urzekające odgłosy wiatraka Dykelaan.

Tekst pochodzi z numeru 1446/1972 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Nuda
i
„Młodość”, Frederick Carl Frieseke, 1926 r., Los Angeles County Museum of Art/Rawpixel (domena publiczna)
Opowieści

Nuda

Łukasz Nicpan

Prawdziwą nudę poznałem w Radomsku, w ceglanym domu dziadków, u których co roku spędzałem wakacje. Całe dwa miesiące w czteroizbowym domu z gankiem pośród ogrodu pełnego kwiatów, malin, jaśminów, krzewów porzeczek i agrestu. Codziennie te same lwie paszcze, malwy, maliny, jaśminy, porzeczki i agrest. W sadzie dojrzewały renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie. Codziennie te same renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie.

W biblioteczce dziadka stały cztery książki po niemiecku, bez obrazków, a po polsku – tylko dwa tomy encyklopedii Orgelbranda. Jedyną książeczkę, jaką przywiozłem ze sobą z Łodzi, rymowaną opowiastkę o amerykańskim milionerze, umiałem już na pamięć. Miała tytuł Mister Twister. Na pamięć znałem nawet nazwisko jej autora. Nazywał się S. Marszak.

Czytaj dalej