Czarodziejskie megafony
Opowieści

Czarodziejskie megafony

Konstanty Usenko
Czyta się 4 minuty

Włócząc się po różnych miastach z recorderem i nagrywając dźwięki ulicy, można stworzyć sobie w wyobraźni audiomapę: ogłuszające sygnały karetek Berlina, głębia brzmienia i alikwoty jego gotyckich kościelnych dzwonów, metaliczny świergot moskiewskich domofonów otwieranych na immobilizer przypominający alarmy samochodowe z wczesnych lat 90.

Klaksony aut, buczenie promów nad Bosforem, kakofonia muezzinów z meczetów Stambułu. Zupełnie osobny rozdział to sygnały dworcowe – bywają nieraz groteskowe i koślawe, przenosząc do jakiejś psychodelicznej kreskówki. Audiomapa automatycznie uruchamia w którejś z części mózgu bodźce zapachowe. Zwłaszcza odgłosy metra przywołują aromaty kolejowych smarów, które uwielbiam i chciałbym kolekcjonować. Rdza starych szyn, rozgrzana guma ruchomych schodów, drewniane wióry, nawiew starych klimatyzatorów. Warszawskie metro jakoś nadzwyczajnie nie pachnie, bo ma za mało lat i jest przepełnione plastikiem i szkłem. Moskiewskie – oprócz smarów i specyficznej rdzy – to właśnie te drewniane wióry, którymi sprząta się jego muzealne wnętrza. Berlińskie smary, oscylujące w innej części zapachowego pasma, pachną zupełnie inaczej – ale też historią. Rozedrgane papuzie sygnały barcelońskiego undergroundu przywodzą na myśl zawiesinę rozgrzanego wilgotnego powietrza i parujące postacie z wachlarzami. I jeszcze muzykę symfoniczną z megafonów, odtwarzaną na kilku stacjach. Muzyka w metrze to od ponad 20 lat moja bajka – sam dotychczas w berlińskim metrze grywam na wiolonczeli suity Bacha, pogłos przejść podziemnych traktuję jak swoje naturalne środowisko, działa na mnie dziwnie kojąco. I wiem, że gdy zagonieni przechodnie zatrzymują się na te 2–3 minuty jak na ekspresową japońską sjestę w biurowym krześle, robią to, by kurczowo wyrwać sobie kawałek czasu, czasu tylko dla siebie.

Tym razem chcę skupić się właśnie na miejskich megafonach i dźwiękach przez nie emitowanych. Kiedyś muzyka w przestrzeni publicznej (poza tą puszczaną na defiladach) mogła być symfoniczna albo elektroniczna, ale przede wszystkim była muzyką tła. Mogła być relaksująca albo ilustracyjna, mogła brzmieć klasycznie albo jak soundtrack (z filmu, względnie kroniki filmowej). Jej złoty okres to czasy modernizmu i realizacji idei Le Corbusiera, wiary w humanizm i przyszłość gatunku ludzkiego, trwający mniej więcej od końca lat 50. do końca 70. To w czasach pierwszych kosmicznych eskapad w windach domów towarowych, dworcowych poczekalniach i parkach radzieckich miast rozbrzmiewały utwory orkiestry instrumentów elektronicznych AEI Wiaczesława Mieszczerina – dziś kojarzące się ze ścieżką dźwiękową do starych filmów fantastycznych. Słynny Popcorn Gershona Kingsleya funkcjonował w tej przestrzeni jako Podniebna kukurydza. W USA w tym samym czasie w przestrzeni publicznej królowały surfowe brzmienia albo easy listening. Dziś, w erze natłoku informacji, pośpiechu i wiecznych korków ludzi i maszyn, megafonowa nuta prawie zupełnie zamilkła – poza nielicznymi wyszczególnionymi strefami atrakcji w rodzaju instalacji światło i dźwięk czy śpiewających fontann. Ale to świat odchodzący w przeszłość, podobnie jak stare lunaparki. Ciekawe, że w masowej wyobraźni megafonowa muza wciąż obecna jest w miejscach, które kojarzą się na tzw. Zachodzie głównie z szeroko pojętymi reżimami (betonowe place, puste przestrzenie, flagi i monumenty, megafony szczekaczki, odgórne planowanie przestrzeni publicznej i wszystkich aspektów życia społecznego). Phenian-Pjongjang czy coś w tym stylu – pentatoniczne orkiestrowe pasaże plus zuniformizowani, zsynchronizowani obywatele. Czy to tylko głupi stereotyp, czy coś jeszcze? Czy tęsknota za dyskretnym nastrojowym tłem w mieście, za światem bez notorycznej nerwówki i przestrzenią bez reklam, za miejscami, w których można znaleźć chwilę wytchnienia bez sztucznego uśmiechu, konieczności tandetnej socjalizacji i gadki o niczym, za umiarem i spokojem w starym stylu – to tęsknota za totalitaryzmem właśnie? Co za bezsens. Wielu kompozytorów współczesnej muzyki symfonicznej, filmowej czy elektroniczno-ambientowej marzy o tym, by usłyszeć swoje utwory z megafonów w urbanistycznej przestrzeni. Już Brian Eno chciał tworzyć użytkową Muzykę dla lotnisk.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Z parków górnego Teheranu, oprócz różnokolorowych lampionów, romantycznych fontann i wodospadów, leniwych kocurów, pawi i zaśnieżonych szczytów Damavandu na horyzoncie, pamiętam megafony z perską muzyką symfoniczną. Tajemniczą, opiumowo-zwichrowaną, trochę findesieclową, podobną do Szymanowskiego, do Debussy’ego i do Ravela. Ostatnio często bywam w Kazaniu, który stał się jednym z moich ulubionych miast. Ta osobliwa krzyżówka Lublina, Istambułu i Sheffield, położona nad środkową Wołgą, trzy dekady temu kojarzona była z terrorem około setki ulicznych gangów dzielących między sobą asfalt. Z ich surrealistyczną modą i rytuałami, gdzie świat radzieckich gopników krzyżował się z czymś turecko-mongolskim i zsynchronizowanym niczym transowy zikr. Z prętami odzyskiwanymi z części do ciężarówek kamazów, którymi wywijali na dyskotekach w rytm przeboju Sabriny Boys. Trudno sobie dziś wyobrazić ten świat, spacerując nad jeziorem Niżny Kaban (Dzik Dolny), gdzie Chińczycy wybudowali nadbrzeżną promenadę z fontannami. Stolica Republiki Tatarstanu ma aurę regionalnej metropolii, ale tempo życia jest tu jeszcze wolne, prowincjonalne. Z megafonów przy brutalistycznym gmachu Teatru Kamala sączą się playlisty z Ilgamem Szakirowem, tatarskim Frankiem Sinatrą, z pentatoniczną orkiestrową estradą i bigbitem pomieszanym z rozlewnymi nadwołżańskimi akordeonami. Jest tu też miejsce dla ambientowej elektroniki. Siedząc tak na brzegu Kabanu, wyobrażam sobie, jakiej muzyki z megafonów chciałbym słuchać w Warszawie, nad Wisłą, w Parku Skaryszewskim albo na Moczydle. Przypominam sobie swoje ostatnie polskie zetknięcie się z megafonami – częstochowską aleję NMP prowadzącą na Jasną Górę i szczekaczki transmitujące mszę. Marzy mi się Polska, w której z megafonów słychać Dom w dolinie mgieł Marka Bilińskiego.

 

Czytaj również:

Hymny zezwierzęcenia
Opowieści

Hymny zezwierzęcenia

Konstanty Usenko

Dogasająca druga dekada XXI w. zabiera ze sobą artystów, którzy mieli fundamentalny wpływ na świadomość pokolenia wychowanego w latach 80. i dorastającego w 90. Właśnie zabrano nam kolejnych dwóch. Może wydawać się dziwne zestawianie tak różnych postaci o różnych losach, reprezentujących kompletnie odmienną estetykę.

Dla mnie, na poziomie intuicyjno-emocjonalnym, ich muzyka była wyrazem tej samej ucieczki od brutalnego świata ostatniej dekady XX w., epoki rozpadu i rozkładu. Podobnie wyrażała atawistyczny infantylizm pokolenia pozbawionego perspektyw, totemizm i eskapizm – tworzenie abstrakcyjnych bytów równoległych do rzeczywistości, własnych tajemnych kodów komunikacji. Gdzie stykają się ze sobą garażowy poetycki punk, wyrażający skondensowaną treść, i hedonistyczna, taneczna kultura rave, będąca czystą formą? Co łączy Borysa Usowa z rosyjskich Słomianych Jenotów z Keithem Flintem z brytyjskiego The Prodigy? Może to, że pierwszy z nich tworzył, a drugi współtworzył… hymny na cześć zwierząt.

Czytaj dalej