Marzenia o lepszym świecie

Czarne i białe

Miłada Jędrysik
Czyta się 4 minuty

Na tle parkowej zieleni stoi dwóch rycerzy. Biały i czarny. Biały ma fartuch do ziemi, bufiastą czapę, za pas zatknął swoją białą broń – kuchenną ścierkę. Czarny walczy miotłą i kominiarską kulą, na głowie ma, oczywiście, cylinder. Twarz umorusaną czarną sadzą i aż się prosi, żeby napisać, że ten pierwszy ma przyprószone białą mąką wąsy, ale chyba nie ma. Ale poza tym wszystko jest na tym zdjęciu symetryczne – albo czarne, albo białe. Francuski kucharz z zamku w Książu, Louis Hardouin, i jego miejscowy kolega kominiarz sfotografowali się na wspólnym papierosie, bo i im wydawało się to zabawne. Pewnie też frapujące, że jeden był jakby negatywem drugiego, a drugi negatywem pierwszego. Białe i czarne, dzień i noc. Kipi od symboliki, aż nadto.

W moim zawodzie, gdzie produkuje się czarne literki na białym tle, od dawna jest problem: białe i czarne lepiej się sprzedaje. W sensie komercyjnym i każdym innym. Mało kto chce czytać wyważone analizy systemowych problemów, złożone i pełne niuansów oceny etyczne, opowieści o ludzkich losach pozbawione domknięcia jednoznacznym „winny” albo „niewinny”. W ostatnich latach, w związku z kryzysem mediów drukowanych, ta czarno-białość jeszcze się pogłębiła, bo nie opłaca się publikować czegoś zbyt „nieokreślonego”. Media tożsamościowe, mówią. Czytelnik musi się identyfikować, musi zyskać potwierdzenie, że jest tak, jak uważa. Broń Boże nie próbujmy wprowadzać go w dysonans poznawczy.

W życiu publicznym też już teraz wszystko musi być czarne albo białe. Albo jesteś z nami, albo przeciwko nam. Polaryzacja rozlewa się wprost proporcjonalnie do postępów politycznego radykalnego populizmu. W efekcie rozpadają się wieloletnie przyjaźnie, a w mediach społecznościowych obrażamy się nawzajem bez trzymanki.

Badacze ludzkiego mózgu powiedzą, że mamy tak specjalnie: upraszczanie i stereotypy są nam potrzebne, bo inaczej nie tylko mózg by się przegrzał, ale i dzikie zwierzę pożarłoby nas i oblizało się ze smakiem – gdybyśmy się za długo zastanawiali, czy uciekać, czy jednak może negocjować. Z niedawnych badań wynika nawet, że ludzie inteligentni w większym stopniu niż reszta są podatni na stereotypy. Na szczęście szybciej też zauważają, że pod stereotypem kryje się cała gama szarości.

Pytanie brzmi, czy można coś z tym zrobić. Ja mogę próbować opowiadać nieoczywiste historie z nadzieją, że jednak będą Państwo chcieli je czytać.

Na przykład taką: Louis Hardouin, ten „biały” ze starego zdjęcia, oprócz tego, że był świetnym kucharzem, poświęcał się pasji fotograficznej. Dzięki temu mamy – bo wnuczka kucharza przekazała kilka lat temu zamkowi w Książu jego szklane negatywy, dzięki którym powstała tam niesamowita wystawa – wgląd w życie dworu książąt pszczyńskich „od kuchni”. Zdjęć eterycznej księżnej Daisy i jej męża sztywniaka oraz innych możnych tego świata było już pod dostatkiem. Na kliszach Hardouina widać tymczasem, jak funkcjonowała ta doskonale zaprojektowana i naoliwiona maszyneria, która zapewniała wygodną egzystencję rodzinie książęcej i jej gościom. Potrzeba było do tego trzech setek ludzi w funkcyjnych strojach – w wykrochmalonych fartuchach, w liberiach, w sukniach skromnych na tyle, żeby nie pomylić ich z domownikami. Jan Henryk XV Hochberg książę von Pless miał wielkie ambicje – na przełomie poprzednich stuleci rozbudował ksiąski zamek, i tak już majestatyczną budowlę, na sterczącej samotnie skale. Zapłacił za to kłopotami finansowymi, które otworzyły Trzeciej Rzeszy drogę do przejęcia jego majątku.

Typowa historia pychy i upadku. A jednak na zdjęciach Hardouina widzimy szczęśliwą rodzinę i szczęśliwych współpracowników człowieka, któremu w „korporacji Książ” dobrze się żyło i pracowało. Jego dzieci bawiły się z młodymi książątkami, jego żona pozowała do zdjęcia w zamkowych apartamentach. Hardouin był kucharzem Hochbergów w latach 1909–1926. Po drodze była Wielka Wojna, połowę której, jako przedstawiciel wrogiego mocarstwa, spędził w internowaniu. Nie nabrał jednak do Prus takiej nienawiści, żeby nie wrócić do Książa. Prawdopodobnie interwencji Hochbergów zawdzięczał wcześniejsze zwolnienie.

Sielanka jak w Downton Abbey, powie ktoś. Ale kiedy chcemy zakwestionować porządek społeczny albo ujawnić systemową dyskryminację, łatwo zapomnieć o tym, że w określonych warunkach taki system może przynosić korzyści nie tylko tym, którzy trzymają w nim władzę.

W tym momencie człowiek o „lewicowych” poglądach powinien zakrzyknąć „bzdura!”, dyskryminacja jest właśnie systemowa i dlatego często niewidoczna. Będzie miał rację, ale co z tego. Nie wszystkie oczy się w ten sposób otworzy – mądrze mówił klasyk, że byt określa świadomość. Zapytajcie kobiet, zapytajcie klasę ludową, mniejszości, wszystkich, którzy czują się dyskryminowani. Kiedy głośno domagają się swoich praw, prowokują mechanizmy obronne. Niekoniecznie popycha to sprawę do przodu. Kontrrewolucje też przecież są tylko czarno-białe.

Czytaj również:

Bal w Jaszczurówce
i
„Autoportret na tle drzwi”, Stanisław Ignacy Witkiewicz, ok. 1910 r., Muzeum Narodowe w Poznaniu (domena publiczna)
Doznania

Bal w Jaszczurówce

Irena Krzywicka

Chodził po ulicach Zakopanego olbrzymi, piękny, nasępiony – takiego zobaczyłam po raz pierwszy jako dziewczynka.

Przede wszystkim widziało się jego chmurne, wspaniałe oczy, nie patrzące na nikogo, a zaraz potem, bo szedł szybko, olbrzymie łydy, opięte w grube wełniane pończochy. Była widocznie zima, ho pamiętam jeszcze bardzo grubą, watowaną kurtkę, futrzaną czapę, nasuniętą na zmarszczone brwi, krótkie „sportowe” spodnie i narciarskie buciory, z których wystawały owe heroiczne łydy, dające pojęcie o reszcie struktury ich właściciela. Nosił sławne imię i nazwisko: Stanisław Witkiewicz, po ojcu, znakomitym malarzu i krytyku, jednym z „odkrywców” Tatr i twórcy „stylu zakopiańskiego”, ale nosił jeszcze drugie imię – Ignacy. Zresztą, bawiąc się kapryśnym słowotwórstwem zarówno w twórczości swojej, jak w życiu, sam sobie nadał mnóstwo nazwisk: Witkacy, Witkasiewicz itd. Z pierwszych, na pół dziecięcych wspomnień pamiętam jeszcze jakieś mętne słuchy, jakoby ojciec nie kazał mu się wcale uczyć, jakoby wychowywał go zdała od książek, na „łonie” natury, niemal, jak pierwotnego człowieka. Nie wiem skąd się te słuchy wzięły i w jakiej mierze odpowiadały prawdzie, w każdym razie, jeśli coś było w nich rzeczywistego, to rezultat takiego prymitywnego wychowania okazał się dość osobliwy.

Czytaj dalej