Czar Twoich kółek
i
fot. Gilbert A. Milne & Co. Ltd./ Wikimedia Commons
Doznania

Czar Twoich kółek

Proszę nie podpowiadać!
Salami Kożerski
Czyta się 7 minut

IDĘ na pierwszą samochodową lekcję. Zaopatrzyłem się w gruby zeszyt do notowania, dwa ołówki, linijkę oraz gumkę do wycierania. Gdyby mnie tak idącego na kurs zobaczył teraz ktoś z redakcji! Na wszelki wypadek, i ze względu na swój wiek, z piórnika zrezygnowałem.

Kurs 27 jest kursem nadprogramowym. Dlatego odbywa się nie w sali, w której zwykle prowadzone są wykłady kursów, lecz w innej, wynajętej na mieście. Jakie jest jej właściwe przeznaczenie, nie mogę się zorientować.

W każdym razie sala jest na stałe udekorowana narodową flagą olbrzymiej wielkości, rozpiętą na szczytowej ścianie, do flagi narodowej tuli się mniejszych rozmiarów flaga czerwona. Wśród tych draperii portrety dostojników, kilka liter wyciętych z papieru, oraz resztka ozdobnych festonów. Całą część sali pod tą ścianą zajmuje podium z dużym stołem.

Nasz kurs samochodowy 27 nabiera mimo woli, w tym otoczeniu, pozorów państwowej akademii. Wrażenie to łagodzi fakt, że dekoracje są mocno zakurzone, dwie papierowe litery odczepiły się i żałośnie zwisają. Reszta sali, poza podium, zastawiona jest stolikami i krzesłami. Na stołach popielniczki, na szczęście można palić. Sala dość pełna. Duża rozmaitość wieku i płci, przeważają jednak młodsi ode mnie. Rzuca mi się w oczy ksiądz, kociak w spodniach podobny z twarzy do wiewiórki, oraz elegancki pan w średnim wieku w tweedowej marynarce, który zerka na mnie jak by porozumiewawczo. Odkrył widać z punktu jakąś więź między nami. Na tablicy skomplikowany rysunek.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Czy wszyscy państwo narysowali sobie na poprzedniej lekcji gaźnik? – pyta pan wykładowca Czutyński. – W takim razie zmażemy, może kolega (zwraca się do ostatniego rzędu stolików) poda mi z szafki szmatę.
– Jeszcze chwileczkę – błaga ktoś, kto nie odrysował. Ja też nie odrysowałem, bo na poprzedniej lekcji nie byłem, ta jest moją pierwszą. Kopiuję w zeszycie niezrozumiały labirynt, postanawiając, że o objaśnienia spytam sąsiadki, która wydaje się wcale rozgarniętą babką (przystojne brunetki zawsze wydają mi się rozgarnięte).

– Gaźnik trzeba umieć – mówi wykładowca – o to bardzo na egzaminie pytają. Naturalnie ja państwu narysowałem tutaj zasadę gaźnika, naprawdę to całkiem inaczej wygląda. Przechodzimy, proszę państwa, do sprzęgła.

Z tablicy znika gaźnik, powstaje tam, wyczarowane ręką wykładowcy, sprzęgło. Naturalnie zasada sprzęgła, naprawdę wygląda to całkiem inaczej. Wykładowca żywo i płynnie objaśnia każdą fazę swojego rysunku. Z początku trudno mi pojąć, dlaczego gdy naciskamy pedał, to właśnie odciągamy, a nie dociskamy sprzęgło, co wydawałoby mi się logiczniejsze, ale przy pewnym wysiłku umysłowym udaje mi się zrozumieć, mechanika to pasjonująca rzecz.

– Niech państwo sobie zapiszą, bo o to bardzo przy egzaminie pytają – mówi wykładowca. – A więc sprzęgło składa się… po pierwsze: koło zamachowe, po drugie: tarcza sprzęgłowa z okładzinami ferrodo, osadzona przy pomocy wieloklinu na wałku sprzęgłowym skrzynki biegów, po trzecie: pierścień dociskowy…

Zapisuję. Nietrudne jest to sprzęgło. Ale ba, po chwili sprawa się wikła.

– To by było sprzęgło jednotarczowe suche – mówi wykładowca. – Takie najprymitywniejsze. Mamy jeszcze sprzęgło wielotarczowe: a) suche, oraz b) mokre, w takim na przykład Fiacie 1500 mamy, proszę państwa, sprzęgło hydrauliczne, muszę państwu to narysować.

W mgnieniu oka znika z tablicy sprzęgło jednotarczowe suche, jak wichrem postępu technicznego zmiecione, i powstają tam kolejno sprzęgła wielotarczowe suche i mokre, oraz korona sprzęgieł: sprzęgło hydrauliczne.

Z trudem nadążam już teraz za sprzęgłem, przy hydraulicznym dostaję wypieków.

– …co wymaga zastosowania specjalnej skrzynki biegów – kończy nasz wykładowca. – Ale po co pan to wszystko zapisuje? – zwraca się do mnie (siedzę w pierwszym rzędzie). – O to przy egzaminie nie pytają. Teraz uwaga, defekty sprzęgła, to bardzo ważne, z tym trzeba się zapoznać, bo jak komuś sprzęgło wysiądzie, to nie kupi tarczy sprzęgłowej za cholerę, nie istnieją, ja sobie pomagam korkami od butelek, niech państwo zapisują defekty.

Dowiaduję się, że sprzęgłu grożą liczne katastrofy. Dobrze powiedzieć: korki od butelek. Korków od butelek mi nie brak, ale potrafię najwyżej zastosować je do innych butelek, nie do sprzęgła, to stanowczo mnie przekracza.

– Zapisali państwo? – mówi wykładowca. – No to teraz powtórzymy z przepisów. Kolega Kierć nam powie, czego nie wolno kierowcy.

Kolega Kierć wstaje od pierwszego stolika pod oknem. Niespokojnie rzuca oczami, jego rozpaczliwy apel nie zostaje bez echa.

– Proszę nie podpowiadać, tu nie jest przedszkole – napomina wykładowca (czy już w przedszkolu podpowiadają?). – A więc czego nie wolno kierowcy?

– Używać alkoholu – oświadcza zadowolony z siebie Kierć. Wykładowca robi gest rozpaczy.

– Jak to: używać alkoholu? Cóż, to kierowca nie człowiek, przez całe życie nigdy się nie napije? Sto razy to dyktowałem.

Kolega Kierć milczy. Kociak podobny do wiewiórki kręci się na krzesełku na znak, że wie.

– Koleżanka nam powie – zwraca się do niej Czutyński.

– Prowadzić pojazdu po użyciu alkoholu, dwa, odchodzić od pojazdu bez sprowadzenia na prawą stronę jezdni i ubezpieczenia przed uruchomieniem go przez osoby niepowołane, trzy, dopuszczać do dymienia i hałasowania – deklamuje płynnie blond wiewiórka – cztery, dawać kierownicę w ręce niepowołane, pięć, wyruszać w drogę jeśli techniczny stan pojazdu…

Przez drzwi wsuwa się dyskretnie postać kobieca w średnim wieku, w zielonym kostiumie, włosy zrobione na rudo, uśmiecha się przymilnie, żegluje do pierwszego stolika z brzegu, siada na krzesełku obok mnie.

– Najmocniej przepraszam, miałam Ośrodek do czwartej, ledwie się wyrwałam – mówi pod adresem Czutyńskiego. Wykładowca szarmancko się kłania, zapominając na chwilę o tym, czego nie wolno kierowcy. Podchodzi do naszego stolika, mówi półgłosem:
– Sprzęgło było, ja to pani doktór na przerwie objaśnię.

Po czym wraca na podium.

– …bez tablic rejestracyjnych, szesnaste, uruchamiać silnika w zamkniętym pomieszczeniu, z uwagi na możliwość zatrucia spalinami – kończy blond wiewiórka swą litanię.

Czutyński rzuca następne pytanie.

– Obowiązki kierowcy przy wjeździe do miasta, może kolega Pyrdek nam to powie – daje znak ręką chłopcu siedzącemu przy stoliku pod oknem koło Kiercia.

– Przy wjeździe do miasta kierowca winien stanąć… winien stanąć… – jąka się kolega Pyrdek.

– Już to państwu dyktowałem, naprawdę czas się było nauczyć – gdera Czutyński. – Stanąć, i co dalej?

Kolega Pyrdek milczy. Blond wiewiórka zgłasza gotowość odpowiedzi. Recytuje:

– Stanąć, oczyścić tabliczki rejestracyjne, sprawdzić światła i kierunkowskazy, zmniejszyć szybkość, dostosować się do miejscowych przepisów.

Jestem dopiero kierowcą in spe, ale za to doświadczonym pasażerem samochodowym. Jako żywo nigdy nie widziałem, żeby kierowca zatrzymywał się przed wjazdem do miasta i coś majstrował przy tabliczkach czy nie przy tabliczkach. Może nie pamiętam? Może nie zwróciłem uwagi? Tymczasem pani doktór ubrana na zielono zdążyła wyciągnąć z torby zeszyt, skrypty, okulary, oraz komplet długopisów, ołówków i kredek. Rozkłada zeszyt, nachyla się, pyta mnie konspiracyjnym szeptem:

– To na tablicy, to jest sprzęgło?

– Sprzęgło – mówię. Pani doktór zaczyna pilnie kopiować z tablicy.

– A co to są te kropki, bo nie widzę dobrze – pyta mnie.

– Nie mam pojęcia.

– Jordanek mi powie – mówi pani doktór, zwracając się w stronę eleganta w tweedowej marynarce, siedzącego za nami. Elegant przysuwa swoje krzesełko do naszego stolika. Tymczasem kolega Kierć, ten spod okna, odpowiada na pytanie, gdzie nie wolno wyprzedzać. Chciałbym śledzić ten problem, ale przeszkadza mi półgłośna rozmowa pani doktór z facetem w tweedzie. Z rozmowy dowiaduję się, że to też lekarz, mówią coś o szpitalu, o zastępstwach.
Pani doktór lekko się wdzięczy, partner ma tony pobłażliwe. Wygląda mi na jakąś grubszą rybę w swoim zawodzie, może aż profesor?

– Nie musi pani tego umieć, pani Stasiu – mówi doktór Jordanek do zielonej damy. – O to przy egzaminie nie pytają.

– To po co ja się męczę – oburza się pani doktór.

– Przerwa dziesięć minut – ogłasza Czutyński.

W czasie przerwy wysuwam się chyłkiem z sali, opuszczam budynek: muszę być o tej porze w drukarni, trudno. 

cdn.

tekst z archiwum nr 731 (15/1959). Zachowano oryginalną pisownię. 

Czytaj również:

„Droga do nieba” – recenzja
i
Chevrolet w Quebecu, źródło: Wikimedia Commons (domena publiczna)
Rozmaitości

„Droga do nieba” – recenzja

Tomasz Wiśniewski

O kulcie samochodów, udomowieniu konia i niszczeniu planety. Przedstawiamy recenzję nowej książki z Wydawnictwa Blaga.

Roman Jenkins, historyk związany z Uniwersytetem w Cambridge, w swojej niezwykle erudycyjnej pracy szuka wyjaś­nienia dla dzisiejszego kultu samochodów. Pojazdy mechaniczne zdominowały świat, są wszechobecne. Lista problemów przez nie generowanych jest długa, zanieczyszczenia i hałas jej nie wyczerpują. Istnieją również te mniej znane: wydobywanie na ogromną skalę piasku do budowy autostrad, coraz szczelniej obejmujących całą planetę. Zdaniem Jenkinsa, by zrozumieć autoholizm, musimy cofnąć się do prehistorii i do tzw. Indoeuropejczyków, koczowniczych grup, które począwszy od II tysiąclecia p.n.e. zaczęły spektakularnie rozprzestrzeniać się po całym kontynencie.

Czytaj dalej