Czajka i Gombro
i
Daniel Mróz, ilustracja z archiwum, nr 589/1956 r.
Doznania

Czajka i Gombro

czyli pojedynek na 
(artystyczne) miny
Izabela „Czajka” Stachowicz
Czyta się 28 minut

Muza artystów z międzywojnia Izabela „Czajka” Stachowicz w latach 50. pojechała do Argentyny i opisała w „Przekroju” swoje spotkanie z Witoldem Gombrowiczem. Kiedy pisarz to przeczytał, wpadł w szał. I odpisał.

Coraz więcej świateł, coraz piękniejsze ulice, coraz więcej aut, neony, reklamy świetlne, szum, gwar, tłumy ludzi. Ogłuszona, oślepiona, z płaszczem na ramieniu, z neseserem i torebką w ręku, wykaraskałam się z autokaru, bo stop, bo dojechaliśmy. Stanęłam na trotuarze i myślę: Bella, spokojnie, nie ruszaj się i nie kręć… już się zagubiłaś, już cię nie ma. Stałam aż przyszedł Olaf i objął mnie i powiedział:

– Czekam już przeszło półtorej godziny. 

Olaf miał taką samą twarz, jak wtedy, kiedy chodził ze Zbyszkiem Uniłowskim i Kociem Gałczyńskim, tylko tyle, że wyglądał, jak swój dziadek, bo włosy na głowie miał jak mleko białe. Pocałowałam go i powiedziałam:

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Ani trochę się nie zmieniłeś. 

A on popatrzył na mnie i powiedział:

– Ale ty kolosalnie, siwa jesteś, gruba jesteś, chyba tylko oczy ci się nie zmieniły. 

I zaraz odebrał jedenaście moich walizek, policzył wszystkie i powiedział: – Już więcej walizek nie mogłaś zabrać? 

Za nic nie chciałam się narazić, bo co bym bez niego zrobiła, co by się ze mną stało, więc pokorną i cichą przybrałam postawę. Wsadził mnie do taksówki, załadował część walizek do bagażnika, część wzięliśmy do środka, część przy szoferze. 

Miał dwa pokoje, łazienkę i kuchnię. W tym większym były półki, dużo książek, stolik, fotele, a w małym, jego małżeńskim – sypialnia. Do jego żony przyjechała siostra z Warszawy i obie wysłał do jakiejś nadmorskiej miejscowości.

Ustawiliśmy wszystkie walizki w tym większym pokoju i Olaf powiedział, żebym sobie umyła ręce, to zjemy kolację. Umyłam ręce, upudrowałam nos, poprawiłam włosy i powróciłam do niego. 

I znowu trudna historia, i znowu coś, co ma posmak obrzydliwej niewdzięczności, widocznie jest jednak coś plugawego w moim charakterze… Olafa szanuję, cenię, uważam za arcy-porządnego człowieka, skłaniam głowę przed jego lojalnością, uczciwością i dobrocią, wiernością przyjaźni, ale od pierwszego wejrzenia, od chwili, kiedy z łazienki wyszłam z tym upudrowanym nosem czułam, że nie jest dobrze, a znając siebie wiedziałam, że będzie gorzej.

Olaf powiedział:

– Nazywam się teraz Jan Wolski.

Odpowiedziałam:

– Jestem Czajka. 

***

Poszliśmy pieszo do polskiego konsulatu. Szło się ścieżkami wśród trawników. Wspaniałe kępy drzew ombu. Olbrzymie pąsowo kwitnące „pallo buraccio”, eukaliptusy, palmy niskie i palmy wysokie, kaktusy kolczaste, kaktusy żółto kwitnące, a wśród nich rzeźby Rodina. Tak, prawdziwego Rodina rzeźby, ustawione pod gołym niebem na trawniku. 

Konsulat polski znajduje się właśnie w tej najpiękniejszej dzielnicy. Prześliczny biały pałacyk. Olaf się złośliwie uśmiechał, wskazując mi jeszcze jedną rzeźbę Rodina. 

Poszliśmy na obiad do rodaków, do kombatantów. 

Zaraz przy zejściu na schodach poczułam rodzimy zapach kiszonej gotowanej kapusty. W przedpokoju po lewej stronie sprzedawano pocztówki z Batorym, Janem Sobieskim, księciem Józefem. Najgorszy chyba był ten zapach kapusty, który spowijał patriotyczne i religijne uczucia rodaków. Olaf wszedł do tej sali na niższej kondygnacji, tak zwanej „pod ratuszowej” z lekkością bywalca.

Rzeczywiście ze wszystkich stron ukłony i uśmiechy. Od razu się czuło, że Olafa wszyscy lubią i szanują. Usiedliśmy przy stoliku o bardzo brudnym obrusie. Rozejrzałam się po ludziach. Przeważnie siedziały matrony polskie, czyli matki polskie z dostępem do morza. Niech Bóg broni. Nie malowane, surowe w obyczajach i czyste w treści – były piegowate i bardzo nieporządnie uczesane. Piły czerwony barszcz dlatego obrusy miały te podejrzane plamy i jadły sztukamięs. 

Olaf z uśmiechem powiedział:

– Na pewno marzysz o barszczu i sztuce mięsa? 

Kiwnęłam głową (trudno, zjem, nie ma rady, muszę akcentować wymagany patriotyzm rodzimy). Obiad był obrzydliwy. Kartofle odstałe i zimne. Wszystko to razem wprawiło mnie w stan nieprzejednanej niechęci do Olafa. Wróciliśmy do domu.

– Wybacz mi, ale musze się trochę położyć. Rozumiesz, klimat…

– Idź kochanie, połóż się… ja też chętnie się prześpię. 

Po półgodzinie obudził mnie telefon. Po paru chwilach zapukał do drzwi Olaf:
– Gombrowicz chce z tobą mówić. 

Narzuciłam szlafrok i jednym skokiem byłam przy aparacie.

– Czy możesz przyjechać do kawiarni? (nazwy nie zrozumiałam). Będę tam czekać na ciebie.

– Dobrze, oddaję słuchawkę, nie zrozumiałam nazwy, umów się, już idę się ubrać. 

Kiedy wróciłam, Olaf siedział w fotelu. Miał minę niechętną.

– Moja droga, odwiozę cię do tej kawiarni, ale długo z tobą zostać nie mogę. Niedawno przeszedłem operację migdałów i powietrze w kawiarniach szalenie mnie męczy. Z Gombrowiczem zostawić cię nie mogę, bo chcę się dzisiaj wcześnie położyć i rozumiesz chyba…

Starałam się mile uśmiechać (tetryk, neurastenik, wątrobiarz, ale… ale jestem w jego mocy).

– Doskonale się składa, bo ja również chciałam się dzisiaj wcześnie położyć. Jestem jednak wiesz… jestem, no, trochę zmęczona.

***

To był cały gmach. Kawiarnia na parterze, kawiarnia na pierwszym piętrze, kawiarnia na drugim piętrze… dalej nie wiem. 

Na pierwszym piętrze pod oszkloną ścianą czekał Witold. 

Wtedy, przed wojną, bardzo lubiłam Witolda. Widywaliśmy się bardzo często, piszczałam z radości, czytając „Ferdydurke”. Chodziliśmy razem naprzód do Ziemiańskiej, później do Zodiaka. Mam tu w Warszawie fotografię Gombrowicza ze mną przebraną za Arabkę na jakimś balu. Witold któregoś dnia przyprowadził do mnie młodziutkiego naówczas Sandauera (Boże, jaki on był wtedy podobny do kozy). To Gombrowicz namówił mnie, abym zrobiła z Sandauera swojego bibliotekarza „więc ci powiadam, że to jest inteligentny chłopak, zrozum, on przyjechał z Sambora, więc ci powiadam coś z niego będzie”. 

Och, jak radośnie powitałam Witolda.

– Witek, Witek. Taki sam, wcale się nie zmieniłeś (co mu się stało z tą głową?

Troszkę mu jakby zmalała, troszkę, odrobinkę wyłysiał i cały jakby się zasuszył). Patrzył na mnie. O, wiedziałam co myśli: „co jej się stało, taka gruba baba, a była taka zgrabna, taka młoda”. On tak myślał, ja znów swoje myślałam, ale on sto razy lepiej wyszedł po tych latach, to mu trzeba przyznać.

– Co mówić? Od czego zacząć?

– Bellu, opamiętaj się. Przede wszystkim opamiętaj się, Bellu. 

Witold imię moje wymawia z jakimś specyficznym akcentem, lirycznie i śpiewnie.

– A więc Bellu, jak długo możesz zostać teraz ze mną? 

Urzeczona wdziękiem słowa „Bella” – czule uśmiechnęłam się do niego.

– O, kochanie, to zależy tylko od Olafa, nigdy w życiu nie trafię do drzwi jego mieszkania. Nie masz pojęcia, ile jest tam pięter, ile drzwi, i za nic w świecie nie pojadę sama tą windą „samograjką”.

– Bellu. Przede wszystkim, Bellu, staraj się opamiętać. Któż to znowu jest ten Olaf? Dlaczego on właśnie jedynie jest predestynowany do odnalezienia piętra i mieszkania pana Jana? Któż to taki? 

Wskazałam na Olafa.

– Co? Co znowu wymyśliłaś? Pan Jan – Olafem? Co to znaczy? 

Wściekłość Olafa sprawiała, że patrzył na mnie szparkami oczu, broda mu lekko dygotała.

– Czajka, uprzedzam, że możesz tu zostać do trzech kwadransów. W zeszłym tygodniu przeszedłem operację wycięcia migdałów, pragnę jak najwcześniej położyć się do łóżka.

– A to co znowu? Niczego nie rozumiem. Kto to jest Czajka? Co za Czajka? 

Olaf palcem wskazał na mnie.

– Bella nazywa się teraz „Czajka” – zasyczał, jak wąż, któremu nadepnięto na ogon. 

Gombrowicz charakterystycznym ruchem poprawił krawat, zwolna podniósł głowę i przymknął powieki.

– Od tej chwili wypraszam sobie raz na zawsze „Witold”, od tej chwili proszę do mnie mówić „Rodrygu”.

– Och, Rodrygu, ubóstwiam cię!

– Niestety, dostałem okropnej migreny. Nie mogę pozostać w tym dymie – Wolski wstał z krzesła – Czajka, umów się na jutro, ale pan Gombrowicz niech po ciebie przyjedzie, a potem odwiezie. Na mnie nie możesz liczyć. Czuję się fatalnie.
 
Taksówką wróciliśmy do domu. Olaf był tak zmaltretowany, że musiał się położyć do łóżka. Ja podniosłam żaluzje, usiadłam w oknie. Niestety z tego okna widziałam poprzez wąską ulicę tylko przeciwległe kamienice, kamienne wykusze, balkony i długi szereg okien… Ach, Rodrygu, Rodrygu, jak groteskowe i nieoczekiwane figle-migle sprawia los. Rodrygu, największy kompleksiarzu świata, węzełków masz chyba więcej niż byłabym w stanie pozliczać, a każdy węzełek ma w środku jeszcze inny supełek. A jak to trudno jest żyć tak zasupełkowanym i to w dodatku w Buenos Aires. Chodzić, chodzić, jeść, jeść, spać, spać, upał, gorąc, gorąc, skwar.

– Witku, Rodrygu, jesteś mi tak samo bliski, jak przed laty w Warszawie. 

***

Do pokoju weszła młoda kobieta, była szalenie szczupła i zgrabna. Miała śliczny mały nosek, wesołe piwne oczy i powiedziała, że przyszła, żeby mnie zabrać do siebie, że na dole czeka maszyna i ona mi pomoże się spakować.

– Dobrze, bardzo dobrze, ale kto pani jest? I jak pani może zabrać do swego mieszkania obcą kobietę? 

Pochyliła się i pocałowała mnie.

– Ależ ja jestem Zosia Chądzyńska i znam panią z Katowic. Pani mnie nie pamięta, bo pani ma za dużo znajomych. A ja się nie mogłam doczekać przyjazdu pani. Mamy moc wspólnych przyjaciół. A do mnie panią zabiorę, bo biedny Janek jest po wycięciu migdałów i jest nerwowy i on nie jest w stanie otoczyć panią opieką.

– Doskonale, doskonale – wyrwało mi się i nagle bez sensu dodałam: – A jakie pieczywo jada pani na śniadanie?

Zosia parsknęła śmiechem, objęła mnie serdecznie i zawołała – Świeże, ciepłe, trzeszczące w zębach i świeżą mocną kawusię… Idziemy?

W Zosi mieszkaniu nareszcie poczułam, że jestem wśród swoich. Pokazała mi pokój, gdzie miałam mieszkać. Wesoły, słoneczny pokój. Stał tam tapczan, komoda, stół, krzesła. To nie był wytworny, dystyngowany apartament, ale jak łatwo było w nim oddychać. Łazienka, z mleczno zielonego szkła umywalnia, bardzo wesoła łazienka. A potem dwa eleganckie pokoje, tam gdzie się przyjmuje gości. Półki z książkami, kwiaty, kwiaty, obrazy, śliczne lampy i gobelin na ścianie.

– Zosiu, jaki to piękny gobelin.

– Piękny gobelin, powiadasz? (z miejsca, a właściwie z auta, którym mnie przywiozła przeszłyśmy na „ty”). Zosi oczy przysłoniły się mgiełką smutku.

– Piękny?

– No tak, to naprawdę piękny, stary gobelin, ale dlaczego cię to zasmuca?

– Bo… bo… tylko połowa tego gobelinu jest moja…

– Jak to połowa? A czyja jest druga połowa?

– Gombrowicza, Witolda Gombrowicza – i zacisnęła usta. – Nie rozumiem.

– No, kupiliśmy razem ten gobelin, ale on jest nieprawdopodobny skąpiec, podejrzliwy skąpiec, zrobił mi kiedyś taką scenę o ten gobelin, że zapakowałam i mu go odesłałam, ale ostatnio on go znowu odwiózł.

Przyznam się, że bardzo rozśmieszyła mnie ta spółka. Widziałam oczyma duszy Witka w czarnym garniturze z muszką, „opanowującego” się Witka, zajadle walczącego o połowę gobelinu.

We drzwiach zjawiła się pani Józia.

– Obiad na stole – powiedziała.

Obiad ten zachowałam w pamięci, bo po raz pierwszy jadłam jarzynę „palta”.

Jarzyna ta wygląda na oko, jak średniej wielkości zielony melon. Rozcinając ją w poprzek ze zdumieniem widzimy w środku pestkę wielkości pięści. Pestkę się wyrzuca, a do dużych wklęśnięć pozostałych po niej daje się sos pomidorowy ze śmietaną, albo majonez. Miękisz jarzyny jest lekki, jak piana i posiada bardzo dobry, delikatny smak.

– Teraz położysz się na godzinę, potem pomyślimy co dalej.

***

Była prawie szósta godzina, gdy obudziła mnie Zosia.

– Dzwonił Gombrowicz. Za chwilę tu przyjdzie po ciebie. Zaprasza cię na kolację. Słuchaj, jestem przestraszona, on jest taki skąpy. Na pewno liczy, że ty za niego zapłacisz.

Wybiegła z pokoju, żeby za chwilę wrócić.

– Dawaj torebkę, masz tu pięćdziesiąt argentyńskich pesów. W razie, gdyby on nie płacił, to będziesz miała. I jeszcze jedno najważniejsze, Bellusiu jedyna, musisz coś dla mnie zrobić. Obiecaj, powiedz, że zrobisz.

– Dobrze, ale co?

– Chciałabym… „zaniepokoić” Witolda.

– Zaniepokoić? Czym? Jak? – przelękłam się. Jakże ja, po sześćdziesiątce, mam niepokoić mężczyzn? Jak ona to rozumie?

– Dasz mu do zrozumienia, że przez ciebie zarobiłam kupę forsy… Musisz wymyślić jakiś fikcyjny interes, no, transakcję, rozumiesz?

W tej chwili weszła Józieńka.

– Zosiu, Bellu, przyszedł pan Gombrowicz. Obie popędziłyśmy do łazienki, trzeba się było na gwałt ubierać. Ubrałam się w czarną w różowe i czerwone kwiatki jedwabną sukienkę. Na nogach miałam czarne zamszowe sandałki.

Witold czekał w salonie. Był w czarnym garniturze, koszula jego lśniła od białości, gors był bez jednej fałdki. Rzeczywiście wyglądał, jak lord.

Zosia podała mi klucz od mieszkania.

– Nie krępuj się, możesz wrócić, kiedy chcesz. Nikt ciebie nie będzie wyczekiwał, baw się dobrze.

– Gdzie chcesz jeść kolację? – spytał Witold w aucie.

– Witku, przecież ja tu nigdzie nie byłam prócz polskich kombatantów.

– No, to może do Sorrento na Floridę? Tam można dobrze zjeść.

– Doskonale, jak chcesz. (Ile to będzie kosztować? Czy mi te pięćdziesiąt pesów starczy? A jeśli nie, to co wtedy? Czy mnie zaaresztują? Zabiorą na komisariat?).

Czułam się troszeczkę zażenowana i niespokojna wchodząc do olbrzymiej pełnej świateł sali. Natychmiast podszedł do nas maitre i przeprowadził do oddzielnej loży.

Siedzieliśmy naprzeciw siebie przy małym stoliku, którego biel, srebrne błyski i czerwone, czarno nakrapiane kwiaty sprawiały, że czułam się bohaterką filmów z życia wyższych sfer. Witold miał minę dystyngowaną – natychmiast wyjęłam puderniczkę, umączyłam nos, poprawiłam usta.

– Bellu, czy możesz dzisiaj pomówić ze mną poważnie? – W głosie jego dźwięczał szlachetny metal.

– Witoldzie, tylko i wyłącznie poważnie będę z tobą mówiła.

W tej chwili podszedł kelner i podał listę potraw. Witold wytwornym ruchem (na pewno nabytym w najwyższych rejonach arystokracji hiszpańskiej) wręczył mi ją ze słowami:

– Bellu, wybierz, proszę.

Niestety nie rozumiałam hiszpańskiego. Włożyłam okulary i z niechętną miną, jaką powinna mieć międzynarodowa starsza milionerka badałam wysokość cen. Były straszne i poczułam, że jestem zgubiona.

– Wiesz, nie czuję w tym klimacie apetytu. 

Witold wyjął kartę z moich rąk. 

– Czekaj. Ty nie rozumiesz po hiszpańsku. Chcesz langustę? (Przepadam za langustami, niestety są bardzo drogie).

– Och, nie… jeśli można, to wolałabym moule.

– Dziwny rzeczywiście gust.

Witold zamówił u kelnera dla siebie langustę, dla mnie moule.

– A teraz porozmawiamy poważnie. Mam nadzieję, Bellu, że postarasz się opanować. Jestem tutaj przyjmowany przez najwyższe sfery. Rozumiesz chyba? Księżne, hrabiny, markizy – to mnie obowiązuje. Dlatego cię usilnie proszę, zachowuj się dystyngowanie, abym nie musiał się tłumaczyć, ani uniewinniać z kim widziano mnie w Sorrento.

– Tak jest – popiłam mineralną wodę. – Rozumiem sytuację i bądź spokojny… sprostam jej. Przyjęłam najbardziej nieprzenikniony wyraz twarzy. W Montevideo widziałam film pt. „Anastazja córka cara”. Obdarzyłam go uśmiechem Anastazji (przed jej zapaścią w letarg).

– Przede wszystkim opowiedz mi, Bellu, na kogo mam napaść?

– Napaść? Co to znaczy, na kogo chcesz napaść? Po co napadać? Dlaczego chcesz napadać?

– Jak to, nie rozumiesz? Czy wiesz, że bez porozumienia ze mną drukują mnie w kraju? A jeżeli będą drukować mnie w kraju, to muszę przecież uświetnić to jakąś głośniejszą rozróbką, nawet jeśli chcesz, nazwijmy to skandalem.

– Ach… rzeczywiście… rozumiem…

– Więc posłuchaj mnie uważnie. Kto jest według ciebie najlepszym pisarzem w Polsce?

Czułam całą doniosłość. Rozumiałam… to ja miałam go napuścić. Znaczy po prostu, zrobić któremuś z kolegów świństwo.

Przymknęłam oczy, połykając dużego, tłustego moula (był dobry, w miarę pieprzny) i odpowiedziałam dobitnie: Maria Dąbrowska. No i co on może zrobić Marii Dąbrowskiej – myślałam – może napisze, napadnie, sam się utrąci.

Witold był przebiegły.

– Nie mówmy o Marii Dąbrowskiej. Ona jest sprzed wojny pisarką, ona jest nietykalna. Powiedz o tych teraz, dla was najważniejszych, najlepszych… no…

– Adolf Rudnicki – szepnęłam, wyciągając widelcem średniego moula. 

– Nie, niczego nie rozumiesz… Zresztą mogę napaść na Rudnickiego.

Kelner zabrał puste talerze i stanął teraz pochylony nad Witoldem. Wyglądał, jak wielki wtajemniczony. Prędko upudrowałam nos, pociągnęłam szminką usta… Szeptali coś, Witold zacierał ręce.

– Lomo? Zjesz kawałek Lomo? To jest polędwica, oni to świetnie tu robią.

– Będę jadła to co ty. (I tak te pięćdziesiąt pesów nie wystarczy).

Kelner zmienił nam talerze. Poczułam całkowitą obojętność do wszelkich napaści.

Odkroiłam kawałek, w środku był czerwony i krwisty, nałożyłam musztardy.

Przyjaciel mój spokojnie dolewał wina, troskliwie pytając co byśmy jeszcze zjedli na deser. Nerwowo nie wytrzymywałam. W ostateczności mam przecież dolary, a gdyby robili jakieś trudności, to powiem, że jestem przyjezdna, i że dolary mam od siostry, właśnie na obiady i kolacje… Anastazja znów czuła zbliżającą się epilepsję.              

– Największą przyjemność zrobiłaby mi kawa…, ale nie tu – chciałabym usiąść na tarasie…

Skinął na kelnera. Upudrowałam nos i malując usta spod oka patrzyłam, jak kelner przyniósł na talerzu na wpół złożoną kartkę. Witold sięgnął po pugilares. Czułam się zawstydzona, upokorzona, czułam się… łajdaczką. Jak mogłam choćby na chwilę uwierzyć Zosi.

Siedzieliśmy na szerokim bulwarze, pod markizą, zupełnie, jak w Paryżu. Nawet kamienice były tu sześcio-, najwyżej dziesięciopiętrowe.

– Witek, a z czego ty tu żyjesz? Czy to co drukują (wiedziałam, że jego „Ślub” ukazał się po hiszpańsku) może ci wystarczyć?

Witold swoistym sobie ruchem poprawił muszkę, pokręcił szyją, jakby go kołnierzyk uwierał.

– Nie, ale ja tu prowadzę rodzaj kursów, coś w rodzaju uniwersytetu. Naturalnie tylko dla najwyższych sfer… arystokracja, księżne, hrabiny, markizy…

– To wspaniale. A co ty im wykładasz?

– Historię filozofii, filozofię i pewnego rodzaju „savoir etre”.

– Ach, Witeczku, najmilszy, najukochańszy, jedyny pozwól mi asystować na takiej lekcji.

– Ty? Na tym kursie? Wykluczone.

– Witek, jeszcze raz cię proszę, pozwól mi przyjść.

– Opamiętaj się Bellu, powtarzam raz jeszcze, Bellu, opamiętaj się. Ty tego nie rozumiesz. Ty byś tam raziła. Te panie są z najwyższych sfer arystokracji, to są księżne, mówiłem ci już poprzednio, hrabiny, markizy. Sama byś się tam źle czuła.

Nie, nie mogłam się zgodzić na takie lekceważenie mojej osoby. Po dłuższej przerwie, po dobrym łyku kawy, powiedziałam:

– Witek, zupełnie śmiało możesz mnie przedstawić tym paniom. Jakoś wstydziłam się ci przedtem powiedzieć. Jestem baronem.

Witold patrzył na mnie przenikliwie.

– Tak, właśnie tak, otóż jestem baronem. Nasz rząd, nie mogąc przydzielić mi dewiz, nadał mi tytuł barona. U nas naturalnie to nie ma żadnego znaczenia, ale w Południowej Ameryce, powiedział premier, tytuł tam będzie… będzie, jak ulał, może się pani tam przydać.

– Bellu, opamiętaj się, Bellu, opamiętaj się. Nie wierzę, żeby premier nadał ci przed wyjazdem tytuł barona. Zawsze zdradzałaś pewne skłonności do mitomanii, przypominam to sobie. A w twoim paszporcie jest ten tytuł?

– Naturalnie, że jest.

– Pokaż paszport.

– Zostawiłam paszport w walizce, następnym razem pokażę ci, przyniosę specjalnie. (Nie zobaczy mnie on więcej, będę się przed nim ukrywała, trudno, ale od barona nie odstąpię, od barona, bij, zabij, nie odstąpię – postanowiłam).

Poprawiłam spiętrzone włosy na czubku jednym palcem.

– Witek chodźmy już, pójdziemy kawałek pieszo. Lubię patrzeć na te nieznane ulice i place.

No teraz… teraz, muszę coś wymyślić, muszę dotrzymać słowa danego Zosi…
 
***

Szliśmy szeroką avenidą. Z obu stron wznosiły się wspaniałe kamienice, nie nowoczesne, raczej z początków naszego stulecia. Marmurowe portale, marmurowe fasady. Stanęłam na wprost takiego właśnie domu, zakręciłam się trochę, odeszłam trzy kroki do tyłu, podeszłam dwa kroki naprzód, wróciłam na miejsce. Witek przyglądał mi się zdziwiony. Nagle, bez wstępu zapytałam:

– Słuchaj. Ile może kosztować ten dom?

– Ten dom? – Oczy jego rozszerzyły się ze zdumienia. – Ile może, pytasz się, kosztować ten dom?

– Tak – głos mój brzmiał hardo – ten dom.

– Przeszło milion dolarów.

– Nie może być, milion dolarów. – Zwróciłam się twarzą do kamienicy. – Milion – szeptałam – milion, więc nie półtora. Hm, to bardzo ciekawe. Wcale nie drogo – powiedziałam do Witka.

Drgnął i przesunął ręką po czole. Chwilę milczeliśmy, idąc dalej. Po chwili ukazał się wielki plac. Dzielnica w przeciwieństwie do dzielnicy gdzieśmy jedli obiad była wytworna, nobliwa, dystyngowana. Od czasu do czasu przez plac przesuwało się jakieś pojedyncze auto.

– Dlaczegoś się wyprowadziła od Wolskiego? To bardzo porządny człowiek. Cenię go i szanuję.

– A… a Zosię Chądzyńską?

– Przemiła i bardzo porządna dziewczyna. Dobra i bardzo ładna.

– Jednak on ma wysoką klasę – myślałam. – Na nikogo ani słówka. Czułam do niego serdeczność mimo książąt, hrabin i markizów. On jest świetny facet. Przystanęliśmy przed pięknym pałacem. Z obu stron szerokie schody prowadziły na wspaniały podest. Zrobiłam gest, jakby mnie coś poraziło.

– Witku, ile może kosztować ten… obiekt?

– Co znowu? Tobie naprawdę jest gorzej. Ten klimat dla człowieka nieprzyzwyczajonego…

– Powiesz, czy nie? A może wstąpimy do gospodarza?

– Wariatka. Jak Boga kocham. Ile? Ile? Na pewno dwa miliony dolarów, słyszysz, nie pesów. Dwa miliony dolarów…

– Tylko dwa miliony? – Rozczarowanie, zdziwienie, żałość przebijały w moim głosie. Tylko dwa, to wcale nie tak dużo (Anastazja odwraca się od swoich wybawicieli, odchodząc w szarość… w dal… w widnokrąg).

Witold szedł przodem, medytował nad czymś po cichu, zwolna ociągając się.

Powlokłam się za nim, odwracałam się co pewien czas i udawałam, że z trudem coś obliczam… osiemdziesiąt przez sto sześćdziesiąt cztery… szeptałam cokolwiek za głośno.

– Czekaj, Witek, nie mogę sobie dać rady, może masz kartkę i ołówek?

– Bellu, tam pod eukaliptusem stoi ławka, usiądziemy, łatwiej będzie ci wykonać to mnożenie.

Mnożyłam, dzieliłam, dodawałam, odejmowałam, przygryzałam usta, to znów brałam ołówek w zęby, patrzyłam nieprzytomnie przed siebie, wreszcie zapytałam:

– Witek, a czy nie można by tego pałacyku dostać o pół miliona chociażby taniej?

Witold milczał. Przyglądał mi się chwilę, odwrócił oczy. A nareszcie skoczył na równe nogi. Stanął przede mną, zakręcił się na pięcie, uderzył się w czoło po raz drugi – Jasne, jak dzień – krzyknął – jasne, jak dzień. A ta Zosia, to dopiero świnia. Powiedz ile ona zarobiła na tym? A to podła baba. I to dlatego wszystko, że się o dzień spóźniłem, o jeden dzień, i ona to wykorzystała…

Milczałam. Przecież nie mogłam wiedzieć, co on wymyślił. Machnęłam ręką. (Anastazja, córka cara – takim właśnie machnięciem zrezygnowała z korony Romanowych).

Witold potrząsał moim ramieniem.

– Wiem wszystko. O ty, mnie nie znasz… dla mnie nie ma tajemnic, przede mną niczego nie ukryjesz… Wszystko jasne. Więc oni mieli tyle pieniędzy. Aż tyle pieniędzy. No, tak, wiadomo. Cały naród w nędzy, a garstka głupich, nieudolnych pismaków dławi się po prostu milionami. Wiem. Wiem wszystko. My tu wiemy lepiej, niż wy w kraju. Postanowili kupić tu, w Buenos Aires dwa, trzy domy. Na wszelki wypadek, co? Ciebie wysłali, naturalnie, że ciebie, bo kto by ciebie podejrzewał… Haha, wspaniałe. Stara Bella, dowcipne. Rżeć, ryczeć, pękać, wyć, turlać się, bebeszyć. No i Zosia pośredniczyła… powiedz, powiedz tylko to, ile ona za to wzięła?

Siedziałam cicho, tak wstrząśnięta jego koncepcją, że nie wiedziałam co powiedzieć. Ach, więc on wymyślił, że ja przewiozłam przez granicę miliony dolarów (majątek związku literatów), żeby kupić dom i pałac na „domy twórcze” dla naszych pisarzy… Aż mnie zatkało. To ci dopiero opera… Przed oczyma przesunęły mi się cienie moich kolegów i koleżanek… nasza stołówka związkowa…

Mój Boże, mój Boże.

– Przyznaj się, tyś się nawet nie targowała? Co ci Zosia wskazywała, brałaś? O, ja ciebie znam. Że też oni nie mogli kogoś innego, kogoś z głową wysłać.

W tym miejscu poczułam się dotknięta.

– Z głową? Z głową, powiadasz? Więc ci powiem, niczego nie robiłam bez wyraźnej aprobaty Związku. Co dzień telefonowałam, wszystko uzgodniłam.

– Więc co dzień telefonowałaś? I płaciłaś za telefony?

– No, chyba, że płaciłam. Myślisz, że Argentyna zgodziłaby się na bezpłatne telefony… Gdyby Peron był tu jeszcze.

– Ach, więc i Perona znasz? Mogłem był się tego domyślić, dobre sobie…

– I Artigasa też znałam – powiedziałam hardo, znacząco (znowu Anastazja), patrząc mu w oczy. – Jeśli chcesz wiedzieć generał Artigas był moim kochankiem. Ale ja muszę już teraz wrócić, muszę się położyć. Chodźmy już.

Za rogiem był postój taksówek. Pojechaliśmy. Przez całą drogę Witold nie wypowiedział ani jednego słowa, ja też milczałam.

– Dziękuję ci za naprawdę czarujący wieczór. Dobranoc.

– Bellu. Bellu, w tych sferach, w których zwykłem przebywać, nie zostawia się kobiet przed drzwiami.

Podałam mu klucze od mieszkania. To co nastąpiło przeszło moją fantazję, a przecież potrafię sobie wyobrazić życie wyższych sfer. Witold otworzył z zatrzasku drzwi, pchnął mnie lekko, tak że razem wpadliśmy do jasno oświetlonego mieszkania. Na wprost mignęły nagie plecy Zosi, która na widok Witolda wielkimi skokami dopadła swego pokoju.

Witold pognał za nią, a ja za nim. Zosia, leżąc już, starała się prześcieradło naciągnąć do okolic brody. Witold krzyczał:

– Czego się można było od ciebie spodziewać? Podstęp, intryga, chciwość, chciwość, chciwość.

– Nie wiem dlaczego tak krzyczysz i o co ci idzie?…

– Nie wiesz? Nie? Ale pośredniczyć przy sprzedaży i zarabiać na tym grube hopy, to wiesz…?

– Opamiętaj się Witku. Witoldzie proszę cię, opamiętaj się – łagodnie starałam się przemawiać do niego.

Zosia, trzymając jedną ręką prześcieradło, drugą groźnie wymachiwała – Mam prawo robić interesy? Mam. Niby z jakiej racji, z jakiego tytułu, ty mi tu wymyślasz? Jakim prawem? Odpowiedz, odpowiedz.

Witek latał po pokoju i coś wykrzykiwał. Nie można było tego niestety zrozumieć, bo Zosia jeszcze głośniej i groźniej wykrzykiwała swoje.

***

Następnego dnia obudziłam się późno. Zosi już nie było. Wczesnym rankiem pobiegła do swojej pralni (prawie każdy Polak ma tu pralnię, wyciągnęłam wniosek, ale dlaczego tylko pralnie, dlaczego nie inne przedsiębiorstwa? W Polsce tych tendencji do pralni nie zauważyłam w obywatelach). Leżałam w blado-zielonej wannie, paliłam papierosa. Dobrze jest żyć – skonstatowałam.
 

Tekst z archiwum (skrót), nr 689 i 690/1958 r. (pisownia oryginalna).

 


List Gombrowicza do „Czajki” (a właściwie twórcza kompilacja jego listów przez nią dokonana)

Kiedy Witold Gombrowicz przeczytał, jak opisała go Izabela „Czajka” Stachowicz, odpowiedział gniewnymi listami, które „Czajka” złożyła w jeden, trochę dopisała i wydrukowała w… „Przekroju”:
 

Buenos Aires, 17. VIII. 58

Droga Belu,

przeczytałem. Głupstwo zrobiłaś, Belu, zamieszczając to w prasie. Raz dlatego, iż, rzecz jasna, nie umiałaś odtworzyć mego stylu towarzyskiego (takie wyrażenia, jak np. „ci powiadam”, albo „jak Boga kocham”, zupełnie nie są moje). A po wtóre, i co gorzej, parce que ça manque de grandeur*). Piszesz o mnie, jakbyś pisała o byle chłystku literackim. Zważywszy, że „Przekrój” jest poczytnym pismem, że Polacy mają, niestety, mentalność trywializującą i że mnie jednak zależy na tym, aby w kraju zdano sobie sprawę z mojej rangi i formatu, kiepską oddałaś mi przysługę. Ja sam z siebie robię pajaca – to wystarczy – inni niech się do tego nie biorą. Ale obcowanie z ludźmi wybitnymi jest trudne i wymaga pewnego taktu, którego Opatrzność w niezbadanych wyrokach swoich Ci odmówiła. Zresztą, Belu, trudno wymagać, żebyś nie pisała głupstw, w każdym razie wybij sobie z głowy, że ja wymawiam „Bellu” lirycznie i śpiewnie i w dodatku „ze specyficznym akcentem”. Nie, ja to wymawiam raczej z pewną świętą zgrozą. I uprzedzam, że jeżeliby Ci się jeszcze raz zechciało pisać o mnie bez mego zezwolenia, zniszczę Cię w prasie w sposób stuprocentowo okrutny. Nie ja jeden mam na Ciebie chrapkę, bo otrzymałem z kraju z 10 listów z wyrazami oburzenia i dyszących zemstą. Ten list jest prywatny. ALE JEŻELIBYŚ CHCIAŁA ZAMIEŚCIĆ GO W PRZEKROJU, NIE MAM NIC PRZECIWKO TEMU. Załączam wyrazy prawdziwego poważania.
 
WITOLD GOMBROWICZ

* ponieważ temu brak dostojeństwa („Przekrój”)

Czytaj również:

Niesamowita przygoda
i
ilustracja: Daniel de Latour
Doznania

Niesamowita przygoda

Stefania Grodzieńska

Na kierowców pędzących zakopianką od zawsze czyhają najrozmaitsze niebezpieczeństwa. Jednak to, co przydarzyło się Stefanii Grodzieńskiej…

W jaki sposób to się stało? W bardzo dziwny sposób.

Czytaj dalej