Cicha noc
i
„Wyspa umarłych” (I wersja), Arnold Böcklin, 1880 r. (domena publiczna)
Złap oddech

Cicha noc

Ewa Pluta
Czyta się 14 minut

Cisza obrzędowa, cisza ochronna, cisza jako odzwierciedlenie Tamtego Świata. Relacja człowieka z ciszą ma długą i bogatą historię. Czy w hałasie współczesności można jeszcze do niej wrócić?

„O, nie ma pan pojęcia, jaka to potęga cisza” – mówi swojemu rozmówcy, przybyszowi z tzw. wielkiego świata, nieznany z imienia bohater Traktatu o łuskaniu fasoli Wiesława Myśliwskiego. Dalej snuje swoją opowieść o cyklicznych powrotach ciszy tu, w kolonii domków letniskowych położonych nad zalewem, otoczonych lasami, z meandrującą nieopodal rzeką Rutką. Co roku ciszę wygania stąd sezonowy zgiełk, który przybywa wraz z letnikami. Ci mówią głośno i prędko. Przez telefon załatwiają niedokończone sprawy. Do późna palą światło w domkach, puszczają muzykę.

Cykl natury

Czy tą wakacyjną krzątaniną letnicy bronią się przed ciszą? Co by było, gdyby ją do siebie dopuścili? Co by im powiedziała? Może zabolałaby ich? Zawstydziła? Może wręcz zezłościła? Albo wzbudziła w nich żal? Tak, cisza mogłaby być trudna, lepiej więc ją przegnać. Ale niezależnie od wszystkiego ona wróci. Wślizgnie się tu późną nocą, wraz ze swoimi towarzyszami – ciemnością i bezruchem. Na dobre rozgości się tu jesienią, gdy wyczerpana przyroda zacznie obumierać, tracić swoją witalność, swoje kolory, kształty i zapachy, by zimą pogrążyć się w drętwocie. Wtedy znowu będzie można doświadczyć ciszy. „Tak wsłuchać się, naturalnie po sezonie, w to niebo, w ten zalew, w poranki, zachody, w noc, gdy księżyc w pełni, pójść w las, w te wszystkie drzewa, krzaki, zioła, w mchu się położyć” – bohater Traktatu… zachęca, by mimo wszystko dać się porwać potędze ciszy i zgodzić się na dyktowane warunki, na jej wzmaganie się i ubywanie zależne od pór roku. Energia ciszy jest nierozerwalnie związana z rytmem przyrody, wyznaczanym przez cykliczne odradzanie się i zamieranie życia. Cykliczność natury przekładała się niegdyś na podstawowe egzystencjalne doświadczenia człowieka. W przyrodzie istniały okresy bezruchu i ciszy, w życiu ludzi także.

Dziś o ciszy mówi się zwykle w kontekście cywilizacyjnych zagrożeń, jakie niesie jej brak. Na skutek nadmiaru decybeli szwankuje zdrowie fizyczne, cierpi nasza psychika. Cisza jest więc pożyteczna, ale czy tylko?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Prof. Piotr Kowalski, folklorysta, pisze w książce O jednorożcu, Wieczerniku i innych motywach mniej lub bardziej ważnych: „[…] warto zrobić wycieczkę do kultur, które inaczej traktowały i ciszę, i hałas, i zwyczajny gwar. Nie była to tylko kwestia psychicznego komfortu, ale generalnie sposobu bycia w świecie i jego rozumienia”. Czy do tamtej ciszy pełnej znaczeń możemy jeszcze wrócić?

Krzyk Wielkiego Gęgacza

Na początku był chaos… – tak zwykle zaczynają się mity kosmogoniczne. Ten pochodzący z Egiptu nie jest wyjątkiem. Jeszcze nie było ziemi i nieba, słońca i księżyca, gór i rzek, roślin i zwierząt. Żadnych punktów odniesienia, kierunków, nazw, form. Istniał jedynie Nu: nieograniczony, nieokreślony, wieczny bezkres wodny. Panowały w nim ciemność i cisza. Na powierzchni wody unosiło się wielkie kosmiczne jajo, zniesione przez praptaka ibisa. Jedna z egipskich koncepcji kos­mogonicznych mówi, że z jaja wykluła się gęś. Krzyk Wielkiego Gęgacza przerwał kos­miczną ciszę. Z chaosu wyłonił się świat. „Cisza, brak dźwięku i absolutna stagnacja to sposoby odwzorowywania przedkosmicznej pustki. […] Kosmiczny Praocean, z niekończącym się jednostajnym falowaniem obrazuje przedinicjalny stan rzeczy” – w książce O jednorożcu… zaznacza prof. Kowalski.

Mit kosmogoniczny opowiada o początku czasu, gdy bogowie i bohaterowie kulturowi podzielili się z ludźmi bezcenną wiedzą. Wskazali rośliny jadalne i te, którymi mogą się leczyć. Powiedzieli, jak uprawiać ziemię, by co roku dawała obfite plony. Podarowali zwierzęta do pomocy. Przekazali ludziom prawo – za jego łamanie wyznaczyli kary, a za przestrzeganie nagrody. Mit kosmogoniczny zawiera więc archetypiczny model wszelkiego tworzenia, dostarcza wzorców – związanych zarówno z czasem świątecznym, jak i codziennym. W kulturze tradycyjnej człowiek stara się reaktualizować mit początku za pomocą stosownych obrzędów, w których naśladuje gesty bogów. Religioznawca Mircea Eliade twierdzi, że poprzez naśladowanie boskich wzorców człowiek wyraża swój głód świętości i ontologiczną tęsknotę.

Można czasem odnieść wrażenie, że w kulturach tradycyjnych ludzie są jedynie pionkami w boskiej grze, nieustannie drżą przed niszczycielską siłą żywiołów, których nie rozumieją, ale próbują je obłaskawić. Uważna lektura tekstów kultury dostarcza wielu przykładów ich „sprawczości”. Różne społeczności przywołują w obrzędach mit początku nie wyłącznie po to, aby być bliżej bogów. „Tylko nawiązując kontakt z Tamtym Światem, wolnym od upływającego, destrukcyjnego czasu, wolnym od przemijania, chorób, śmierci, można było liczyć na wejście w posiadanie mocy niezbędnych do przeprowadzenia zmian w rzeczywistości śmiertelników” – podkreśla prof. Kowalski. Kontakt z sacrum wymagał jednak stworzenia odpowiednich warunków. Zachowanie ciszy było jednym z nich. Dlaczego?

Cienie nie mówią

W kulturach tradycyjnych cisza należy do podstawowych metaforycznych przedstawień Tamtego Świata, podobnie jak bezruch i ciemność. Zaświaty odwzorowują także locus horridus: bagna, pustynie, góry, lasy, rozstajne drogi. To tereny obce, przerażające, nie ludzkie, zamieszkane przez rozmaite istoty demoniczne.

Wbrew pozorom hałas nie znajduje się po stronie życia, lecz – tak jak cisza – odzwierciedla Tamten Świat. Krzyk, zgiełk, wrzask, jazgot, skowyt to zaprzeczenie uporządkowanej ludzkiej mowy oraz istoty komunikacji. Znany z zapisów folklorystycznych motyw szalonego polowania przedstawia gromadę duchów myśliwych. To ci, którzy przelali krew, a więc splamili się nieczystością śmierci. Oni będą już zawsze błąkać się po świecie bez celu. Duchy polujących podnoszą zgiełk, który zdradza, że są istotami przynależącymi do Tamtego Świata.

Jaki on jest? Radykalnie odmienny od ludzkiej rzeczywistości. Dziki, niebezpieczny, niepoznawalny. Wolny od przemijania, chorób, śmierci; na próżno szukać w nim przejawów biologii istnienia. Jest on domeną ciemności, w której nie można rozróżnić kształtów ani określić kierunków. Nos nie rozpozna zapachu. Zmysły są tam bezużyteczne. Czas? On tam nie płynie. Ciężar? W zaświatach materialność nie istnieje. Komunikacja? Tam słowa nic nie znaczą i nic nie mogą. Bezradne wobec sacrum, pozbawione kreatorskiej mocy. Po Tamtym Świecie błąkają się ich mroczni mieszkańcy – dusze-cienie. Spotkać ich mogą tylko wyjątkowo odważni i mocno zdeterminowani śmiałkowie, jak Orfeusz szukający swojej Eurydyki. Cienie nie mówią, tkwią w absolutnej ciszy, choć są sposoby, by wydobyć z nich artykułowany dźwięk. Po roku spędzonym w pałacu gościnnej Kirke Odyseusz udaje się za jej radą do mrocznej krainy Kimeryjczyków, gdzie w gaju Persefony ma znajdować się wejście do podziemi. Liczy on na spotkanie z mieszkańcem zaświatów, wróżbitą Tejrezjaszem, od którego chce się dowiedzieć, co powinien dalej robić w życiu. Odyseusz wywołuje wróżbitę, wlewając do ofiarnego dołu świeżą krew, symbol życia. Napojony nią Tejrezjasz przerywa ciszę i zaczyna wieszczyć. Odyseusz chce zajrzeć za kulisy swojego życia. Pragnie wiedzieć, dokąd ono go zaprowadzi, dlatego decyduje się na kontakt z radykalnie obcą sferą sacrum. Na tak odważny krok decydowali się również inni bohaterowie kulturowi.

Święty Antoni urodził się w bogatej rodzinie, mógł więc korzystać z majątku i cieszyć się chwilą. Nużył go jednak zgiełk miasta, męczyły gwar i towarzystwo innych ludzi. Zależało mu na poznawaniu prawdy i odkrywaniu siebie, pragnął spotkać się z Bogiem. Po śmierci rodziców rozdał majątek, swoją jedyną siostrę umieścił w klasztorze, sam zaś wyruszył na pustynię. Znowu nie był jedyny. Przed nim i po nim wielu bohaterów kultury wyruszało na pustynię, do puszczy, w góry, w głąb labiryntu, żeby zdobyć nową tożsamość, upewnić się w słuszności podjętej decyzji albo zweryfikować swoje plany. „[…] poznanie prawdy czy modlitwa wymaga wyjścia poza systemowo uporządkowany kosmos; wewnętrzny świat przecież nie daje się uchwycić za pomocą słów służących opisaniu rzeczywistości codziennego życia. […] Trzeba uwolnić się od ograniczeń ludzkiej kondycji, co oznacza symboliczną śmierć, zgodę na czasową destrukturalizację świata, w jakim na co dzień rozgrywa się człowieczy los” – zaznacza prof. Kowalski. Oznacza to m.in. zachowanie milczenia: cisza jest niezbędnym warunkiem spotkania z sacrum. Zresztą słowa zatrzymują się na granicy ludzkiego świata – poza nią, w kontakcie ze świętością stają się bezużyteczne. Świętość jest „nieopowiadalna”. Anachoreta Antoni mylił się, kiedy sądził, że wystarczy uciec od miasta i ludzi, by odnaleźć ciszę. Na pustyni dopadły go demony, hałas i wrzawa, które – jak się okazało – nosił w sobie.

Kojąca i złowroga

Od ciszy oczekujemy dziś, że nas ukoi (cisza regeneracyjna). W ciszy odpoczywamy (cisza rekreacyjna). W ciszy marzymy często o przyszłości i żałujemy przeszłości (cisza refleksyjna). Oczywiście, cisza jak makiem zasiał powoduje dyskomfort. Cisza przed burzą nie należy do przyjemności, o cichych dniach nie wspominając. Mimo wszystko przeważnie jawi się ona jako dobre, wzmacniające doświadczenie. Poza tym coraz mniej jest w świecie ciszy, co sprawia, że jej wartość rośnie. Nie zawsze tak było. Gdyby prześledzić historię relacji człowieka z ciszą, to okaże się, że przeważnie wzbudzała autentyczny lęk. Na gruncie antropologii tłumaczy się to powiązaniem ciszy z obrazami śmierci i zaświatów. Cisza jako symbol Tamtego Świata to również motyw, który powraca w literaturze.

Ten rodzaj ciszy nie koi, nie utula do snu, nie przynosi wytchnienia. Jest złowrogi, czasem prowadzi do szaleństwa. Od takiej ciszy chciałoby się uciec, ale nie ma dokąd. Staje się więc potrzaskiem. Znaleźli się w nim bohaterowie powieści Smuga cienia Josepha Conrada. „Gdy po zachodzie słońca wyszedłem na pokład, uczułem, że objęła mnie cisza i próżnia”, „Groźna, upalna cisza obejmowała nas zewsząd, zdając się trzymać statek w zupełnym bezruchu […]”, „Powitała mnie ta sama głucha cisza” – powieść Conrada utkana jest ze zdań o ciszy. Załoga statku pragnie usłyszeć choćby najlżejszy szmer. Nadmiar ciszy wywołuje tak wielkie napięcie, że Burns – pierwszy oficer, wycieńczony przez malarię – ostatkiem sił wyczołguje się z kajuty na pokład. Żebrze o jakikolwiek dźwięk, byle tylko przerwać ciszę, która doprowadza do rozpaczy. Niech ktoś powie cokolwiek. Oszalały oficer krzyczy: „Przeklęty statek z tchórzliwą, niemą załogą! Czemu ci ludzie stąpają na palcach, czemu żaden z nich nie tupnie nogą, nie otworzy gęby przy ciągnieniu brasów?”.

Conradowska cisza przypomina tę, która istniała na początku czasu, zanim z pramaterii wyłonił się świat. Wreszcie pierwsze krople deszczu – najpierw nieśmiało, potem coraz mocniej – uderzają o pokład. Górne żagle zaczynają łopotać. Wiatr wprawia w ruch niemal zastygły dotąd ocean. Statek nabiera prędkości. To kres chaosu, początek kosmosu. W Smudze cienia kulturowych tropów jest jednak więcej. Dryfowanie statku po Oceanie Indyjskim – wśród martwej ciszy, w ciemności i w pustce – można porównać do węd­rówki w zaświatach, po mrocznej krainie śmierci. Bohaterowie Conrada nie chcieli się w niej znaleźć, to oczywiste. Chcieliby z niej uciec. Czasem nie ma jednak wyjścia: trzeba przejść przez rytualną śmierć, by narodzić się na nowo.

Obrzęd przejścia

Chłopach Reymonta opisanych jest wiele obrzędów przejścia, ale ten weselny wydaje się najbardziej spektakularny. Jednocześnie jest on podszyty głębokim smutkiem głównej bohaterki, Jagny, która w trakcie oczepin zmienia swój status – z panny na mężatkę. Nie tak miało być. Jag­na już wybrała – innego, młodszego. Jednak „za starego każą iść”, co było doświadczeniem wielu kobiet w naszej kulturze. Dziś można się o tym przekonać, chociażby słuchając pieśni ludowych, z popularną Lipką na czele.

Najpierw gospodynie prowadzą Jagnę do komory. Reymont nie opisuje, co dokładnie się tam dzieje, ale można się domyślić z innych materiałów źródłowych, że swachy (gospodynie) zdejmują jej z głowy panieński wianek i zakładają czepiec. Gdy kobiety wyprowadzają Jagnę, ma ona już biały czepiec na zaplecionych warkoczach. Gospodynie sadzają ją na przykrytej pierzyną dzieży – drewnianym naczyniu przeznaczonym do wyrabiania i wyrastania ciasta, symbolizującym płodność. W trakcie oczepin Jagna jest bierna, bez charakteru, poddawana działaniom innych uczestników obrzędu. W kulminacyjnym momencie zachowuje całkowite milczenie. Co w istocie się z nią dzieje? Zmiana statusu wymaga znalezienia się poza kulturą, w niezróżnicowanym chao­sie. Należy wyzbyć się poprzedniej, ­zużytej już formy istnienia, nierzadko porzucić swoje imię, symbolicznie odciąć się od dawnego środowiska. Przejście rytualnej śmierci jest niezbędne, żeby narodzić się w nowej postaci. Bezruch i milczenie Jagny oznaczają, że przebywa ona w strefie śmierci, w stanie czasowej dezorganizacji, w obszarze sacrum. To sytuacja graniczna: już nie panna, ale jeszcze nie mężatka. Ryzykowne „pomiędzy”.

Kiedyś takich stanów „pomiędzy” było w życiu człowieka o wiele więcej. Kultura dostarczała scenariuszy ich przeżywania i niejako organizowała te trudne w swej istocie doświadczenia. Scenariusze były różne, lecz jedno je łączyło: cisza. Nadal zresztą stanowi ona nieodłączny element w kolejnych cyklach życia człowieka.

Umierający dom

Ten pogrzeb jest inny niż wszystkie. Nie umiera człowiek, umiera dom. Daria Pinigina urodziła się w nim i mieszkała całe życie. Tutaj miała umrzeć, naturalna kolej rzeczy. Nie spodziewała się jednak, że dom umrze pierwszy.

Daria jest bohaterką książki Pożegnanie z Matiorą Walentina Rasputina. W twórczości tego rosyjskiego pisarza często przewija się Syberia: jej mieszkańcy, przyroda, nieoczywiste piękno. Rasputina nie interesują syberyjskie miasta: Omsk, Irkuck, Nowosybirsk, interesuje go glubinka – mityczna rosyjska prowincja. Jego książki podszyte są lękiem – dość uniwersalnym zresztą – że wkrótce syberyjską wieś, z jej historią, tradycją, całą kulturą pochłonie postęp, miasto, nieznane. Najpełniej ten lęk wyrażony jest właśnie w książce Po­żegnanie z Matiorą, wydanej w 1976 r. Tytułowa Matiora to wieś położona na brzegu rzeki Angary. W związku z budową elektrowni wodnej wieś ma zostać zalana, wszystkie domy spalone, a mieszkańcy przesiedleni do miasta. Dla Darii koniec Matiory jest osobistym końcem świata. Nie wie, co dalej, idzie więc na cmentarz, a stojąc nad grobem rodziców, słyszy nagle głos. Nie dobiega on z zewnątrz, tylko z niej samej. Już wie, co ma robić.

Ściany bieli wapnem. Wcześniej je wypaliła, sama. Nawet okiennice pokrywa grubą białą warstwą wapna. Piec smaruje gliną. Dokładnie myje przepierzenie, okna i parapety. Posadzkę szoruje drapakiem i angarskim piaskiem. Czyści tak długo, aż na podłodze zaczyna odbijać się słońce. Na szybkach i w przedpiecku wiesza zasłonki. Naczynia kuchenne rozstawia na swoich miejscach. Nie opuszcza jej przy tym myśl, że o czymś zapomniała. Wiedziała, czego potrzeba, by pożegnać człowieka – tę wiedzę przekazali jej przodkowie. Nie miała jednak pojęcia, jak przygotować dom na nadejście śmierci. Jej przodkowie nigdy nie musieli żegnać domu. Gałązki jodły! Wiesza je w kątach izby, zatyka nad oknami. Teraz dom jest gotowy na odejście. „– Koniec – rzekła do nich. – Podpalajcie. Tylko żeby ani kroku do chałupy…”.

Daria szykowała swój dom na śmierć przez dwa dni. W tym czasie nie padło z jej ust żadne słowo. Bieliła, czyściła w absolutnej ciszy. Czy to celowy literacki zabieg, nie wiadomo, ale w tym czasie żadnych odgłosów nie wydawał też dom. A przecież stare domy są niezwykle dźwięczne. Podłoga skrzypi. Skrzypią osiadające belki. W kominie wyje wiatr. Piec huczy. Trzeszczą zawiasy w drzwiach. Ze strychu dobiegają stłumione szmery, np. świadczące o obecności kuny. Dom Darii zamilknął. „Owionęła ją niesamowita i pusta cisza – pies nie zaszczeka, nie zachrzęści kamyk pod niczyją stopą, nie rozlegnie się głos przypadkowy, nie zaszumi wiatr w ciężkich gałęziach. Wszystko dokoła jak gdyby wymarło”.

Matiora ginie pod wodą. Zalega cisza, jak po potopie, choć w tym przypadku nie ma szans na ponowne odrodzenie. Znowu jest złowroga, odsyła w zaświaty. Czasem jednak tego rodzaju ciszę, mimo jej grozy, wykorzystywano w różnych kulturach tradycyjnych z pożytkiem dla siebie i społeczności.

Otoczyć, ochronić

Zaraza dziesiątkuje sąsiednie wsie, jeszcze chwila i dotrze do naszej. Żeby ochronić wieś przed nadciągająca plagą, mieszkańcy na wszelki wypadek sięgali po różne środki magiczne. Miały one umocnić szczelność granicy zabezpieczającej orbis interior – wewnętrzny swojski świat. Takim zabiegiem było rytualne oborywanie wsi, czyli zaoranie jej dookoła, praktykowane w Polsce jeszcze w XX w. W ten sposób wyznaczano magiczną granicę, poza którą odsyłano śmierć i zarazę. Skuteczność tej praktyki była uzależniona od spełnienia konkretnych warunków, które miały doprowadzić do reaktualizacji czasu początku. Wieś oborywano zatem w grobowym milczeniu, w porach granicznych dnia – o północy lub o świcie – przy udziale szczególnych postaci: będących na czczo, ubranych w białe koszule. Za pługiem często szły dzieci, bliźnięta, dziewice – istoty w stanie inicjalnym, pozbawione seksualności, jak myślano. W milczeniu wracano do mitycznego czasu początku, kiedy wszystko było jeszcze możliwe.

Podobnie postępowano w trakcie działań uzdrawiających. Leczenie wymagało odtworzenia sytuacji inicjalnej: umieszczenia chorego i uzdrowiciela w przestrzeni zaświatowej. Wierzono, że stamtąd pochodzi moc, która pomoże wyzbyć się choroby: uroku, przestrachu, suchot, febry. Cierpiącego należało położyć na wznak, na deskach, grochowinach, słomie, czyli przedmiotach martwych, symbolicznie należących do Tamtego Świata. Uzdrowiciel szedł do potrzebującego w milczeniu. Nawet nie patrzył na mijanych ludzi, nie odpowiadał na ich pozdrowienia. W trakcie leczenia też panowała cisza, przerywana dopiero w kulminacyjnym momencie, gdy wypowiadał magiczną formułę.

Cisza była również niezbędna podczas zdobywania leczniczych roślin. Należało wyjść poza granicę oswojonego i bezpiecznego świata: do lasu, w góry, na pustkowie. W tajemnicy, o świcie, nierzadko wcześ­niej poszcząc. Z zachowaniem milczenia. W tym przypadku cisza mogła stanowić także ochronę przed siłami demonicznymi, które upodobały sobie wszelkie pustkowia. Człowiek stanowił tam łatwy łup dla zaświatowych mocy.

Po co pisać o ciszy utrzymywanej podczas rytualnego oborywania wsi, skoro ta praktyka magiczna jest już jedynie etnograficzną ciekawostką? Czy ktokolwiek wyprawia się dziś o świcie i na czczo na pustkowie, by zdobyć lecznicze rośliny? Oczepiny? Dziś ten obrzęd przejścia – jeśli w ogóle jest praktykowany – bywa frywolną zabawą, w której jest mało ciszy, a dużo zgiełku.

Nie chodzi o tęskną pogadankę: kiedyś wszystko było lepsze, trawa bardziej zielona, a cisza jakby cichsza. Chodzi o przypomnienie sobie dość banalnego faktu – w czym pomaga sięganie do historii kultury – że w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy z ciszy. Jak w dobrym kosmogonicznym micie: na początku był chaos, a więc także cisza. Z kolei przygody bohaterów kulturowych uświadamiają nam, że wyprawy po ciszę na nic się nie zdadzą, gdy zwyczajnie nie mamy jej w sobie.

Czytaj również:

Cnota, która pali
i
„Wstyd” (z serii "Miłość"), Max Klinger, 1887–1903 r./MET (domena publiczna)
Pogoda ducha

Cnota, która pali

Aleksandra Pezda

Katarzyna Chajbos, socjolożka i badaczka, objaśnia, czym jest wstyd, jak się go uczymy i przed czym może on nas hamować. Dlaczego nie możemy bez niego żyć i co ma z nim wspólnego współczesna Polska.

„Wstyd mi za mój kraj” – zastanowiło mnie to hasło, które słyszę coraz częściej, coraz głośniej i coraz bliżej mnie. Czytam je na transparentach protestujących ludzi. Nie przyszłoby mi do głowy wstydzić się za kogoś, na czyje zachowania nie mam w zasadzie wpływu. Bliżej mi do wściekłości niż do posypywania głowy popiołem. Wobec dopadających mnie zewsząd okrzyków zaniepokoiła mnie jednak moja „bezwstydność”. Zajrzałam więc do pracy Katarzyny Chajbos „Wstyd w życiu Polaków” i zrozumiałam. Niebezpiecznie daleko dałam się odpędzić od poczucia wspólnoty i solidarności. Lepiej gdybym nauczyła się wstydzić od nowa. Tylko czy to jeszcze jest możliwe?

Czytaj dalej