Cały świat w małej Czarnej Górze
i
Małgorzata Mirga-Tas "Romani Kali Daj 3"
Przemyślenia

Cały świat w małej Czarnej Górze

Aleksandra Lipczak
Czyta się 15 minut

Rozmowę z romską malarką, rzeźbiarką i aktywistką Małgorzatą Mirgą-Tas przeprowadziła Aleksandra Lipczak.

Aleksandra Lipczak: To dość niezwykłe miejsce, ta Czarna Góra.

Małgorzata Mirga-Tas: Romsko-góralska wieś na pograniczu Spiszu i Podhala. Początek Spisza, przy rzece Białce. W sumie zależy, czy początek, czy koniec, ale dla mnie to właśnie początek.

Uwielbiam ją, to moje miejsce na ziemi.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Mieszkasz tu od dziecka?

Wychowałam się na romskim osiedlu – tym samym, gdzie mieszkam dzisiaj. 

Moi dziadkowie i pradziadkowie mieszkali tu od niepamiętnych czasów. Pierwsze wzmianki o Romach w księgach parafialnych pochodzą z połowy XVIII wieku.

Był moment, kiedy chciałam ją porzucić. Wyjechałam do Krakowa na studia, potem do Irlandii. Po powrocie z moim mężem Marcinem, który też jest artystą, mieliśmy plan, żeby zamieszkać w Krakowie, bo tam byli nasi przyjaciele, projekty. Ale urodziło się pierwsze dziecko, a na dodatek mieliśmy wielkiego labradora. I okazało się, że Czarna Góra to dla nas fantastyczne miejsce do życia. Spacery z dzieckiem i psem z górami w tle, bliskość rodziny.

Czarna Góra od dawna przyciągała ludzi zafascynowanych romską kulturą. Od lat 70. przyjeżdżał tu znawca romskiej kultury Adam Bartosz, ściągali studenci, badacze, artyści.

To była w dużej mierze zasługa mojej rodziny. A to dość niesamowita rodzina. Babcia z dziadkiem byli niepiśmienni, ale udało im się wysłać dzieci do szkół i na uniwerstytety. Mój wujek Jan, który skończył krakowską AWF, był pierwszym romskim studentem w Polsce. Jest pisarzem, autorem znanych romskich baśni. Jego młodszy brat Andrzej, znany etnograf i badacz, był z kolei pierwszym Romem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ich siostra Stanisława skończyła Akademię Pedagogiczną.

Osiedle bardzo się zmnieniło przez ostatnie dekady. Ludzie powyjeżdżali za pracą do Anglii, Niemiec, na Śląsk. Kiedy byłam mała, mieszkało tu jakieś 300- 400 osób. Teraz jest nas około 80. Ale rodzą się nowe pokolenia, ludzie zaczynają wracać.

To mój azyl. Wszystko toczy się tu swoim rytmem, życie płynie spokojnie. Nawet mój mąż, który nie jest Romem, pokochał mieszkanie na tej naszej wyspie. W domu mówimy po romsku i polsku. Marcin sporo rozumie, tylko z mówieniem idzie mu gorzej. Sąsiedzi trochę się śmieją z tego, jak kaleczy język, ale dogaduje się z nimi bez problemu.

Małgorzata Mirga-Tas "Romani Kali Daj 2"
Małgorzata Mirga-Tas „Romani Kali Daj 2”

„Osiedle romskie” kojarzy się raczej z wykluczeniem, problemami społecznymi. A tutaj: idylla?

„Idylla” to przesada, ale na pewno jest to jedno z lepszych osiedli w Polsce. Wiem, bo trochę ich zjeździłam. Ludzie pracują, a ci, którzy mają pod górkę, mogą liczyć na pomoc z gminy.

Są co prawda osiedla, gdzie jest lepsza komitywa między ludźmi, gdzie jeden stoi za drugim murem. U nas jest zwyczajnie, ludzie się kłócą, godzą. Ale warunki życia są bardzo przyzwoite a ludzie starają się żyć godnie.

A Ty to portretujesz.

W moich pracach podejmuję wątki z osiedli romskich, ale też historię mojej własnej rodziny. To dla mnie nieustające źródło inspiracji.

Jak to się wszystko zaczęło? Wkurzyło cię Biennale w Wenecji w 2007 roku?

Nie tyle wkurzyło, co było mi zwyczajnie przykro, że mnie tam nie ma. Po raz pierwszy pojawił się tam Pawilon Romski. Tworzyła go Tímea Junghaus z Węgier, która jest jedną z niewielu romskich kuratorek w Europie, o ile nie na świecie. Zebrała artystów, których znała, ale z jakiegoś powodu nie było wśród nich nikogo z Polski. 

Biennale zbiegło się też z momentem, w którym urodziłam pierwszego syna. Całe dnie byłam z nim z domu, trochę odizolowana od świata. Patrzyłam, co robią inni, jak się rozwijają znajomi z roku i też chciałam coś robić.

Co by było, gdybym sama stworzyła ruch romskich artystów w Polsce? – pomyślałam. W grupie siła, doszłam do wniosku. I tak powstała Romani Art.

Była nas trójka: ja, Krzysztof Gil i Bogusława Delimata. Młodzi artyści, bo o nich mi chodziło. Udało nam się zdobyć dofinansowanie, zrobiliśmy kilkanaście wystaw. Chociaż nie było łatwo. Często, kiedy próbowałam coś zorganizować, byłam odsyłana do muzeum etnograficznego. Na zasadzie: „A, wy, etniczni artyści”. Kiedy tłumaczyłam, że jesteśmy profesjonalistami, którym marzy się wystawa w dobrej galerii, słyszałam, że może powinniśmy tworzyć inną sztukę.

Inną, czyli jaką?

Taką, w której tożsamość romska nie byłaby tak widoczna. Wątki romskie nie od początku dochodziły też do głosu w moich pracach. Podczas studiów na krakowskiej ASP myślałam: jestem na studiach artystycznych, traktowana jak wszyscy inni, nie ma powodu, żebym nadmiernie eksploatowała swoją tożsamość. Nie miałam potrzeby, żeby to pokazywać.

Byłaś pierwszą romską studentką na krakowskiej ASP?

Podobno pierwszą, która ją skończyła. Ludzie z mojego roku myśleli, że jestem cudzoziemką. Bo zawsze był jeden student albo studentka z zagranicy i myśleli, że to akurat ja, bo „egzotycznie” wyglądałam. Marcin, mój przyszły mąż, wyobrażał sobie na przykład, że jestem Arabką. A potem się okazało, że tym cudzoziemcem jest Jura ze Słowacji.

Większość ludzi na ASP nie zdawała sobie chyba sprawy z mojego pochodzenia. Nigdy tego nie ukrywałam, ale nie ogłaszałam też wszem i wobec: „Jestem Cyganką”.

W twoich pracach ten temat w ogóle się nie pojawiał?

Przez pierwsze lata na ASP nie ma czegoś takiego, jak „twoje prace”. Uczysz się techniki. Dopiero po trzecim roku możesz zacząć eksperymentować. Zaczęłam wtedy rzeźbić w tekturze, na wiele lat stało się to moją techniką. W ramach pracy dyplomowej zrobiłam zresztą wóz, romski tabor z tektury. Ale wcześniej bardziej niż „co”, czyli temat,  interesowało mnie „jak”, czyli forma.

Małgorzata Mirga-Tas – romski tabor z tektury
Małgorzata Mirga-Tas – romski tabor z tektury
Małgorzata Mirga-Tas – romski tabor z tektury
Małgorzata Mirga-Tas – romski tabor z tektury

Zaczęło się to zmieniać, kiedy w 2003 r. Adam Bartosz (wieloletni dyrektor Muzeum Okręgowego w Tarnowie, znawca kultury i historii Romów – przyp. red.) zaprosił do Tarnowa romskich studentów z Polski. Przyjechało nas jakieś dwadzieścia osób.

Tak mało, że postanowiliśmy stworzyć organizację. Narodził się Harangos. Zaczęliśmy działać i właśnie wtedy poczułam, że powinnam zacząć eksponować moją romską tożsamość. Że to ważne nie tylko dla innych, ale też dla mnie samej, bo wpisuje się w walkę z wykluczeniem.

Co robiliście?

Organizacja powstała, żeby pomagać romskim dzieciom i młodzieży w edukacji. Założenie było takie: skoro jest nas tak mało, zróbmy wszystko, żeby było nas więcej. To były różne działania: kolonie, warsztaty, wystawy, konferencje, koncerty. Między sobą dyskutowaliśmy o historii i sytuacji Romów w Polsce, perspektywach, jakie mają młodzi ludzie. Później nasze działania się umiędzynarodowiły, a ja zaczęłam pracować jako trenerka w projektach z młodzieżą romską z całej Europy. Od 2010 roku Harangos jest partnerem w międzynarodowym projekcie na temat Zagłady Romów.

Dzięki aktywizmowi Twoja sztuka też zaczęła ewoluować w „romską” stronę?

Najpierw przerzuciłam się z rzeźby na rysunek. Stało się to, kiedy mieszkałam w Irlandii, bo nie miałam tam warunków, żeby rzeźbić.

Zrobiłam portrety całej swojej rodziny. Było na nich dużo roślinnych dekoracji i ornamentów, taka łączność z naturą. Ale romskie tematy na dobre wkroczyły do moich prac chyba dopiero wtedy, kiedy z Martą Kotlarską zaczęłyśmy robić Romskiego Pstryka.

Każdego lata, razem z romskimi studentami, mieszkaliśmy przez jakiś czas na romskim osiedlu i pracowaliśmy z dzieciakami. Przy użyciu fotografii otworkowej robiliśmy ilustracje do romskich baśni. Zabawa ekstra, piękne fotografie, super projekt. A przy okazji zbierała się nam też świetna dokumentacja fotograficzna.

Za każdym razem, kiedy przeglądałam zdjęcia z osiedli w domu – a miałam ich mnóstwo, kupowałam wtedy dysk za dyskiem, żeby je jakoś pomieścić – myślałam: to są gotowe obrazy. Dotarło do mnie, że szukam inspiracji nie wiadomo gdzie, a mam ją pod nosem.

Chociaż ani ja, ani Marta, nie miałyśmy zamiaru w żaden sposób wykorzystywać tego, co widzimy na osiedlach, budować na tym artystycznej kariery. Są takie przypadki. My niekoniecznie chciałyśmy się dzielić tym, co tam widziałyśmy. Nie taki był nasz cel. Są tam trudne warunki życia, ale wcale nie jest znowu aż tak smutno. To miejsca, które tętnią życiem.

Małgorzata Mirga-Tas "Romani Kali Daj 3"
Małgorzata Mirga-Tas „Romani Kali Daj 3”

Moje obrazy to nie są ilustracje 1:1, przetwarzam to, co widzę. Łączę na przykład postaci z różnych osiedli, bo uważam, że do siebie świetnie pasują. Dodaję elementy popkultury. Był taki moment, że moi synowie mieli bzika na punkcie Gwiezdnych wojen i o niczym innym nie mówiło się u nas w domu. Więc na obrazach pojawiły się elementy ze Star Wars.

Albo motyw gry w karty. Często go wykorzystuję. To dlatego, że na jakie osiedle bym nie pojechała, zawsze spotykam zapalonych karciarzy.

Na początku ludzie, których odwiedzałyśmy z Martą, nie do końca nam ufali.  Ale potem zaczęli zapraszać nas sami. Jeden dzwonił do drugiego: „Są u nas dziewczyny, może za rok przyjadą do was?”. To było fajne. Przekonali się, że nie pokażemy publicznie niczego, czego oni sami by pokazać nie chcieli.

W tym samym czasie Romani Art przekształciło się Jaw Dikh!?

Po dwóch latach naszej działalności z Krzyśkiem i Bogusią stwierdziłam, że chciałabym też poznać artystów z innych krajów. Wpadłam na pomysł, żeby organizować letnie plenery i zaczęłam zapraszać do Czarnej Góry twórców, którzy wydawali mi się interesujący. Tak powstało Jaw Dikh!, czyli Chodź, zobacz – międzynarodowy plener artystów romskich i nie-romskich.

Chcieli przyjechać?

Nie wszyscy. Ale wielu reagowało z entuzjazmem. Delaine i i niedawno zmarły Damian Le Bas, bardzo znani artyści z Wielkiej Brytanii, odpisali: „Chętnie przyjedziemy, chcemy was poznać”.

Mija już 6. rok i mogę powiedzieć, że to jest niesamowity sukces. Przez plenery Jaw Dikh! przewinęli się najlepsi współcześni artyści romscy. W małej Czarnej Górze znalazł się cały świat.

Ludzie chcą tu wracać. Mówią, że czują się w Czarnej Górze jak w domu. Cała moja rodzina angażuje się w te plenery,  mimo tego, że moja mama nie mówi po angielsku, a moja siostra tak sobie. Jakoś się jednak dogadują: trochę po cygańsku, trochę po angielsku.

Dzieją się tam rzeczy naprawdę ciekawe. Widać to na wystawie „Prawo spojrzenia”, którą można oglądać w Krakowie [wystawa ta odbyła się w lutym 2018 roku w krakowskiej Galerii Szara Kamienica – przyp. red.] i która jest w jakimś sensie pokłosiem tych spotkań.

Ludzie, którzy przyjeżdżają na plenery do Czarnej Góry, są zaangażowani, leżą im na sercu różne sprawy. Chcemy przełamywać bariery i stereotypy, skończyć z wiecznym wykluczeniem Romów. W Polsce to mało znany termin, ale za granicą dużo mówi się o antigypsism, antycyganizmie. Z nim właśnie chcemy walczyć.

Zawsze myślałam, że artysta to artysta, nie ma koloru skóry ani wyznania, robi to, co lubi. Ale to nie do końca tak.

Był taki moment, kiedy inspiracją stał się dla mnie Harlem Renaissance. Moment, kiedy czarni artyści z USA wzięli sprawy w swoje ręce i zawalczyli o własny głos nie tylko w sztukach wizualnych, ale też muzyce i innych dziedzinach.

Do Czarnej Góry przyjeżdżają jednak nie tylko romscy artyści.

To dla mnie bardzo ważne. Nie chodzi o to, żeby się kisić w swoim sosie, w etnicznym getcie. Ważna jest wymiana artystycznych doświadczeń, spojrzenie z różnych perspektyw.

Kuratorem krakowskiego „Prawa spojrzenia” i wcześniejszej „Kali Berga”, które też była efektem pleneru w Czarnej Górze, jest Wojciech Szymański, który nie jest Romem. Nie uważam, że osoba z zewnątrz na pewno wie lepiej albo widzi więcej, ale po prostu zależy mi na tym, żeby pracować z kuratorami, którzy dobrze znają się na tym, co robią i nie traktują nas, romskich twórców, jako obiektu badań etnograficznych.

Pracowałam też zresztą z romskimi kuratorami i wśród nich również zdarza się stereotypowe myślenie.

To znaczy?

Wielu kuratorów tak bardzo boi się właśnie tego, że sztuka romska może być stereotypowo postrzegana, że na siłę próbują robić coś „nowoczesnego”. Zamiast pokazać to, co najbardziej autentyczne, wolą to negować. Znajoma kuratorka powiedziała mi na przykład, że bałaby się pokazać moje sceny z życia Romów, bo są za bardzo „sztampowe”.

Co w tym złego, że ja, Romka, pokazuję swój świat? Czy lepiej byłoby, jeśli robiliby to nie-Romowie? Przetwarzam tożsamość romską poprzez sztukę i nie wydaje mi się, żeby było w tym coś „stereotypowego”. Z Wojtkiem Szymańskim rozmowa wygląda zupełnie inaczej.

Punktem wyjścia do wystawy „Prawo spojrzenia” są zdjęcia twojego wujka, Andrzeja Mirgi.

Sytuacja wyglądała tak: w latach 70. i 80. na romskich osiedlach pojawił się z aparatem młody etnograf. Tyle że sam też pochodził z tego świata, mówił jego językiem, odwiedzał miejsca, które dobrze znał, gdzie mieszkała jego rodzina, fotografował ludzi, którzy mu ufali. To widać i dlatego jego zdjęcia są takie świetne.

Ja czuję się podobnie, kiedy pracuję na osiedlach. I nigdy nie chciałabym zawieść tego zaufania.

Małgorzata Mirga-Tas "Kako Andrzej"
Małgorzata Mirga-Tas „Kako Andrzej”

Zdjęcia Andrzeja Mirgi stały się inspiracją dla twoich obrazów.

Wujek robił zdjęcia parę dekad temu. Teraz ja pracuję na tych samych osiedlach, spotykam tych samych ludzi. Niewiele się tam zmieniło poza elewacjami domów. Nie jest trudno rozpoznać dzieciaki, które stały się w międzyczasie dorosłymi ludźmi.

Ale obrazy tworzę przede wszystkim na podstawie własnych zdjęć.

Bawisz się w nich tym, co stereotypowe. Są kolorowe tkaniny, cekiny, odlotowe kolory.

Wiele moich obrazów sytuuje się na pograniczu kiczu. Można powiedzieć, że pokazuję „typowych Romów”, a na romskich osiedlach ludzie rzeczywiście ubierają się, można powiedzieć, dość ekstrawagancko. Najwięcej kolorów w Polsce można zobaczyć właśnie na tam. Sweterki we wzory, spodnie z innej bajki, świecące buty. Uwielbiam ten styl, to przekonanie, że im więcej, tym lepiej.

Nie znoszę natomiast cepelii, mam dość tego, że romską kulturę postrzega się tylko przez taniec i falbany. Ciechocinek nie jest moim ulubionym festiwalem. Ale Romowie na moich obrazach to nie ten przypadek. To po prostu bardzo barwni ludzie, ciekawe charaktery.

Robiłam też cykl obrazów o romskich kobietach. Mocnych, z charyzmą.

O, na tym obrazie jest na przykład Serina, nasza sąsiadka. Uwielbiała grać w pokera i miała niesamowity charakter. Wszyscy chodzili do niej grać, przesiadywali u niej godzinami.

Nie chcę umniejszać roli mężczyzn, ale to właśnie romskie kobiety decydują o tym, że nasz świat się zmienia. To one posyłają dzieci do szkoły, dbają ich wykształcenie.

Tkaniny, które wykorzystujesz na obrazach, też nie są wcale przypadkowe.

Niektóre biorę z lumpeksu. Ale większość to fragmenty ubrań, które nosiła moja siostra, kuzynki, ciotki, znajome. Kiedy coś mi się u nich spodoba, od razu ostrzegam, żeby nie wyrzucały tego do śmieci, kiedy się znosi, tylko dały go mnie.

Jest więc element społeczny w mojej sztuce. Ludzie oddają mi rzeczy, bo wiedzą, że nich nie zniszczę, ale przetworzę. Kiedy robiłam instalację na wystawę „pany chłopy chłopy pany” w Nowym Sączu, wszystkie moje ciotki, moja mama, jej siostry, moje kuzynki robiły dla mnie liny z materiałów. Zdzwoniły się i pocięły własną pościel, kołdry. Przyjeżdżam do Czarnej Góry, a tu czeka na mnie 40 metrów lin, których mi brakowało. Totalne zaangażowanie, projekt artystyczno-społeczny.

Kiedyś do domu przyszła ciotka. Miała na sobie superspódnicę, czarną, z wzorem à la Jackson Pollock. Powiedziałam, że chciałabym ją kiedyś wykorzystać. A ona od razu mi ją oddała. Nie, żeby nie była do niej przywiązana, ale to, że znajdzie się na obrazie, było dla niej czymś naprawdę ważnym. Namalowałam ją właśnie w tej spódnicy.

Ta ciotka zmarła potem w Anglii z tęsknoty za Czarną Górą. Wyjechała za synem, ale wytrzymała tam trochę dłużej niż pół roku.

Ludzie, którzy wyjechali, chcą tu często wrócić. Moja inna ciotka i wujek odchowali w Anglii dzieciaki i wnuki i, jak mówią, na starość chcą wreszcie osiąść w Czarnej Górze.

A jak tobie żyje się dziś w tym kraju?

W Czarnej Górze Romowie i górale żyją obok siebie, osobno. Jest chyba jedno mieszane małżeństwo. Reszta mieszanych rodzin to takie, w których jedno z małżonków jest spoza Podhala – jak mój mąż, który pochodzi z Kluczborka.

Zdarzają się przypadki uprzedzeń, ale to pojedyncze sprawy. Górale za długo już z nami żyją tu w Czarnej Górze, żeby nas traktować inaczej.

Ja sama wykluczenia czy rasizmu doznałam dopiero, kiedy stąd wyjechałam.

W jaki sposób?

W zakopiańskim liceum imienia Antoniego Kenara, do którego chodziłam, było paru skinheadów. Trochę się wtedy bałam, chociaż nigdy nie zrobili mi krzywdy. Na studiach było super, chociaż w samym Krakowie zdarzały mi się nieprzyjemne sytuacje. Na przykład spotkanie z konduktorem, który nie wierzył, że jestem studentką i myślał, że podebrałam komuś indeks – bo “wszyscy Mirgowie są tacy sami”. To akurat zapamiętam na całe życie, ale resztę epizodów chyba wyparłam. Tak już mam, wolę nie pamiętać.

Dziś widzę po sobie, że jestem bardzo wyczulona na to, jak ludzie traktują moich synów. Chociaż zawsze staram się wziąć głębszy oddech i zastanowić, czy na pewno chodzi o uprzedzenia, czy może ktoś ma akurat zły dzień.

Niektóre rzeczy więc przemilczam.

Na co dzień mam też ten przywilej, że otaczam się ludźmi, których lubię, którzy mają podobne do mnie spojrzenie na świat. Siła uprzedzeń dociera do mnie wtedy, kiedy rozmawiam z ludźmi z innych miejscach w Polsce, z osiedli i słucham różnych historii o tym, jak jest.

Ale ciebie też to bezpośrednio dopadło. W 2016 roku nieznana grupa sprawców zniszczyła zaprojektowany przez ciebie pomnik w Borzęcinie upamiętniający Zagładę Romów.

Byłam w szóstym miesiącu ciąży, kiedy rzeźbiłam ten pomnik. Nie chciałam stawiać kolejnego kamienia z kołem od wozu. Wybrałam drewniane postaci, upadającą kobietę, mężczyznę. To była prosta, nieskomplikowana forma.  W drewnie, żeby był związek z naturą. Chciałam, żeby rzeźba żyła własnym życiem, nawet jeśli zaczną ją zjadać korniki.

Resztki pomnika w Borzęcinie, upamiętniającego Zagładę Romów
Resztki pomnika w Borzęcinie, upamiętniającego Zagładę Romów

O Zagładzie Romów mówi się, że to „niemy Holokaust”. To wynika z romskiej natury. Jeśli coś złego się wydarzy, Romowie wypierają to ze świadomości. Lepiej o tym nie mówić, trzeba się cieszyć tym, co jest teraz.

Do mojej babci przychodziła sąsiadka, Kaśka, z wytatuowanym na przedramieniu numerem. Obie były z Czarnego Dunajca. Kaśka przeżyła Auschwitz, moja babcia dwa razy uciekła z łapanki, ale jako szesnastolatka musiała tłuc kamienie i budować drogi w ramach robot przymusowych. Cały Czarny Dunajec zaharowywał się przy budowie drogi dla III Rzeszy.

Często widziałam jak babcia i Kaśka coś wspominają, płaczą, śmieją się. Ale byłam wtedy w liceum i nie byłam za bardzo świadoma tego, co przeżyły. Teraz żałuję, że nie zdążyłam o to zapytać.

W przeszłości zaczęli grzebać dopiero wykształceni Romowie, pierwsi romscy studenci i badacze – jak mój wujek, etnolog Andrzej Mirga czy pochodzący z Niemiec Romani Rose. Dzięki ludziom takim, jak oni, dziś mówi się wreszcie o Zagładzie Romów podczas II wojny światowej.

Co się wtedy stało, w 2016 roku?

Zadzwonił do mnie Adam Bartosz, z którego inicjatywy ten pomnik w ogóle stanął. Byłam w szoku, rozpłakałam się. Nie mogłam tego zrozumieć, bo to nawet nie był wandalizm. Wandale sprejują na murach napisy. A to była zorganizowana akcja. Ktoś zadał sobie wielki trud, żeby zniszczyć ten pomnik, przewrócić go, porąbać. Był potwornie ciężki, przymocowany do ziemi wielkimi metalowymi prętami i dodatkowo zabetonowany. A tu pręty powyginane, postaci porżnięte na kawałki, coś strasznego.

Sprawcy czuli się zupełnie bezkarni. Wiedzieli, że mogą zniszczyć cygański pomnik, bo jest na to przyzwolenie.

Udało się go jednak odbudować.

Pojawił się apel artystów i ludzi kultury do prezydenta, który zareagował i dał na to pieniądze. Ale ja wciąż mam u siebie ten stary. Będę przerabiać jego historię. To jest teraz mój priorytet.

A co to za projekt artystyczny, nad którym pracujesz?

Te zniszczone postacie z pomnika, ich szczątki, wyglądają dość makabrycznie. Kawałek głowy, ucięta ręka, tors. Wszystkie te kawałki będę teraz odlewała na nowo, w delikatnych materiałach. W wosku, porcelanie, mydle. Chcę je powielić. Będzie ich dużo, bardzo dużo. Mój zamysł jest taki, żeby było ich tak dużo, żeby stało się jasne, że nigdy nie znikną, nie zaginą, nie poddadzą rasizmowi. Mogą się multiplikować w nieskończoność.

Małgorzata Mirga-Tas
Małgorzata Mirga-Tas

Małgorzata Mirga-Tas:

Malarka, rzeźbiarka, aktywistka. Urodziła się w 1978 roku w Zakopanem. Jest absolwetnką krakowskiej ASP na Wydziale Rzeźby, mieszka i tworzy w Czarnej Górze na pograniczu Spiszu i Podhala. Stypendystka ministra kultury i rządu USA, wyróżniona na 42. Biennale Malarstwa „Bielska Jesień 2015”. Twórczyni i koordynatorka projektu Romani Art i Międzynarodowego Pleneru Artystów Romskich i nie-Romskich w Czarnej Górze JAW DIKH!

Czytaj również:

Kobiety, które wiedzą
i
ilustracja: Mieczysław Wasilewski
Wiedza i niewiedza

Kobiety, które wiedzą

Stasia Budzisz

Ja jestem wierząca, i w to też wierzę. Mówi się, że ludziom, którzy nie wierzą, to nie pomaga, ale czy to jest prawda, to ja nie wiem, ale trzeba może w to wierzyć, żeby to pomogło.

Oficjalnie ostatnią kaszubską czarownicę utopiono w 1836 r. w Chałupach. Ale w rzeczywistości samosądy miały miejsce jeszcze na początku XX w. Pamiętała to moja cioteczna babka, która do­s­konale znała się na „tych sprawach”. Potrafiła zdejmować uroki, odżegnywać różę i leczyć ziołami. To wystarczyło, by stać się w oczach społeczeństwa czarownicą. Bo przecież jakim cudem kobieta mogła zdobyć taką umiejętność, jeśli nie za sprawą diabelskich sztuczek?

Czytaj dalej