Całkiem niezła zemsta
i
visuals, ilustracja: Carlos PX/Unsplash
Opowieści

Całkiem niezła zemsta

Aleksandra Lipczak
Czyta się 19 minut

Z Samantą Schweblin, argentyńską pisarką, autorką powieści Distancia de rescate i Kentuki rozmawiała Aleksandra Lipczak

Aleksandra Lipczak: W Polsce ukazała się właśnie twoja powieść Kentuki. Ale mówisz o sobie, że jesteś raczej autorką opowiadań, która czasami pisze powieści.

Samanta Schweblin: To prawda, moje pisanie zaczęło się od opowiadań. Kiedy mam pomysł na tekst, instynktownie zmierzam najpierw zawsze w kierunku formy opowiadania. Można powiedzieć, że to mój zwykły tryb działania i myślenia.

Nie wszystkie pomysły znoszą jednak dobrze zwięzłość i rygor, którego wymaga ta formuła i to właśnie wtedy pojawiają się powieści. Po każdej z nich wracam jednak do opowiadań. Teraz, po wydaniu Kentuki, też pracuję nad ich nowym tomem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kentuki też miało być opowiadaniem?

Tym razem od początku miałam świadomość, że będzie to coś dłuższego. W przypadku mojej poprzedniej powieści, Distancia de rescate (z hiszp. „Bezpieczna odległość”, jej tłumaczenie też ukaże się wkrótce po polsku – przyp. aut.), wszystko zaczęło się od opowiadania, które stopniowo robiło się coraz dłuższe. „Kentuki” były na samym początku szkicem, w którym troje bohaterów opowiada historię swojej relacji z kentuki…

…czyli elektronicznym pluszakiem sterowanym przez Internet przez innego, anonimowego użytkownika z innego kraju.

Pisząc opowiadanie, musiałabym się skoncentrować na jednej z tych historii, a tym razem interesowało mnie to, co globalne. Chciałam stworzyć chór głosów, opowiadających o doświadczeniu, które łączy wszystkich ze wszystkimi. O bardzo różnych od siebie ludziach i kulturach, które pod wpływem technologii zaczynają kroczyć po podobnych do siebie ścieżkach.

Tego wszystkiego nie dało się opowiedzieć jednym głosem, w jednym opowiadaniu. Potrzebowałam wielości i wielokulturowości.

Jak w ogóle wpadłaś na to, żeby napisać o skrzyżowaniu maskotki ze smartfonem?

Pomysł zaświtał mi w metrze w Buenos Aires, kiedy jechałam zjeść obiad z moim tatą. Zastanawiałam się nad popularnością dronów, które przeżywały wtedy prawdziwy boom i nagle naszła mnie pewna myśl. Jak to możliwe, że istnieje coś tak skomplikowanego jak dron, a nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, żeby stworzyć coś tak prostego i oczywistego jak sterowane przez Internet domowe zwierzę czy maskotka?

Nie była to idea literacka, po prostu wydało mi się to dość dziwne. Kiedy opowiedziałam o tym tacie, bardzo się ucieszył i stwierdził, że muszę jak najszybciej opatentować swój „wynalazek” i że zarobię na tym mnóstwo pieniędzy.

Powiedziałam, że nie mam zamiaru, więc tylko westchnął głęboko i odparł rozczarowany: „W takim razie będziesz musiała napisać powieść”.

Szczerze mówiąc, nie wiem, czy zabrałabym się za tę książkę, gdyby nie ten komentarz. Temat kentuki, jak je później nazwałam, był na przeciwległym biegunie od czegokolwiek, co uważałam za dobry materiał na powieść.

Udowodniłaś, że jest wprost przeciwnie.

Jeszcze zanim zabrałam się za pisanie Kentuki, coś we współczesnej literaturze nie dawało mi spokoju. Był to widoczny w wielu tekstach wysiłek, żeby zachować coś, co nazwałabym technologiczną higieną.

Czytałam na przykład opowiadanie i widziałam, że jego autor lub autorka robi wszystko, co może, żeby przypadkiem nie napisać: „napisał do przyjaciółki na Whatsappie”. Trwała druga dekada XXI w., a do drzwi bohatera ktoś pukał, żeby obwieścić mu ważną nowinę. W literackich magazynach natykałam się z kolei na wiersze, w których ktoś wchodził na Instagrama i które w związku z tym były prezentowane jako „technopoezja”.

Sama przyłapywałam się też na tym, że też za wszelką cenę próbuję unikać w moich tekstach takich nazw jak Facebook czy Whatsapp.

Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego żyjąc w świecie, w którym przyjmujemy wpływ technologii na nasze życie jako coś całkowicie naturalnego, kiedy ten aspekt przenika do literatury, widzimy w tym coś dziwnego. Tak dziwnego, że trzeba to od razu zaetykietować jako science fiction albo „tech”. Pomyślałam, że to ciekawa sprzeczność.

Może po prostu za szybko się to dzieje?

Zmiany technologiczne dzieją się nie tylko szybko, ale też mają w sobie łatwość, bezwysiłkowość. Przesunięcie mebla spod jednej ściany pod drugą wymaga pewnego namysłu, męczy fizycznie. Naciśnięcie klawisza czy guzika – już nie.

Wiąże się z tym myślowa pułapka, która dotyczy rzekomego braku konsekwencji, jakie mają te wszystkie łatwe i proste ruchy w wirtualnej sferze. Co takiego mogłoby się w końcu zmienić w moim życiu, jeśli nacisnę ten przycisk. Wrzucę zdjęcie. Skomentuję post.

W rezultacie w sieci jesteśmy więc zupełnie innymi ludźmi niż poza nią. Nie mówimy tego samego w odpowiedzi na tweeta, co podczas spotkania twarzą w twarz w kawiarni. Istnieje rodzaj przyzwolenia na brak zahamowań, właśnie przez brak względu na realne konsekwencje tego, co dzieje się w cyfrowym świecie.

visuals, ilustracja: Carlos PX/Unsplash
visuals, ilustracja: Carlos PX/Unsplash

Istnieje wiele ograniczeń o charakterze moralnym, etycznym, prawnym, dotyczących prywatności i intymności, które mają związek z korzystaniem ze smartfonów, laptopów, aplikacji, mediów społecznościowych. Wydaje mi się problematyczne, że do tej pory nie przemyśleliśmy na poważnie tego, dokąd to wszystko zmierza, co jest możliwe, co akceptowalne i jak to pogodzić z wolnością. Uważam też, że literatura, na społecznym poziomie, jest miejscem, gdzie ćwiczymy wyobraźnię i myślimy o tym, o czym do tej pory nie mieliśmy jeszcze okazji pomyśleć. Pisarze i pisarki są rodzajem forpoczty, która wyprawia się w nieznane, a potem wraca do swojego batalionu z obserwacjami i przemyśleniami.

Z jakimi wróciłaś ty?

Elektroniczny pluszak kentuki łączy ze sobą dwoje ludzi, dwa miejsca, dwa zupełnie różne światy. Ma to związek z pewną myślą, która nie dawała mi spokoju. Są na świecie kultury liczące tysiące lat, są też takie, jak argentyńska, które mają niecałe 300 lat. Potencjalne różnice są bardzo duże, ale technologia sprowadza nas na ten sam poziom: dotyka nas wszystkich w dokładnie ten sam sposób, w tym samym czasie i w tym samym języku. Wielkim, uniwersalnym językiem świata jest dziś właśnie język technologiczny.

Od prawie dekady mieszkam w Berlinie, który jest prawdziwą wieżą Babel. Wiele razy zdarzyło mi się siedzieć w autobusie obok kobiety w hidżabie albo innej osoby, którą interpretuję jako trudną do odczytania, kogoś pochodzącego z kultury zupełnie innej niż moja. Kiedy widzę ją jednak pochyloną nad telefonem, jak koresponduje przez Whatsappa, wszystko na powrót staje się znajome. Bo decyzje technologiczne, które podejmuje, żeby wysłać wiadomość, to, jakich przycisków i emotikonów używa, jak długi jest tekst – tego wszystkiego obie nauczyłyśmy się równocześnie. Niezależnie od kulturowych różnic, posługujemy się dokładnie tym samym kodem.

Kentuki to szokujący portret naiwności, z jaką korzystamy dziś z technologii. Bohaterowie powieści wpuszczają w jakimś sensie do domu obcych ludzi, ujawniają im swoje dane oraz adresy i robią mnóstwo innych lekkomyślnych rzeczy, które muszą skończyć się źle.

Pisząc tę powieść, chciałam nakreślić granice, które nigdy nie powinny zostać przekroczone, a następnie przekroczyć je razem z moimi bohaterami i zobaczyć, co się stanie. A przede wszystkim chciałam pokazać, że to nie jest tak, że mówisz: „O, czerwona linia. Czy to niebezpieczne ją przekroczyć?”. Chodziło o unaocznienie sytuacji, w której ludzie podejmują najzwyklejsze, codzienne decyzje i nagle orientują się, że czerwona linia jest jakieś siedem kilometrów za nimi, a wyrządzonych szkód nie da się już naprawić.

Równocześnie – i tak właśnie narodziła się powieść Kentuki – zaczęłam się zastanawiać, jak zająć się technologią w literaturze w taki sposób, żeby nie napisać powieści „technicznej”. Jak napisać o niej książkę, która nie zdezaktualizuje się za 10 lat? Jak zrobić z technologii literacki i symboliczny temat?

Jak?

Najbardziej „techniczny” szczegół, jaki opisuję w Kentuki, to chyba ten, że ich użytkownicy mają w domu Internet albo że łączą się przez Wi-Fi. Mówienie o technologii jest dla mnie raczej pretekstem, żeby mówić o komunikacji między ludźmi.

Kentuki symbolizują w jakimś sensie świat mediów społecznościowych. Symbolizują, choć jednocześnie są czymś osobnym.

Jak wygląda twoja relacja z Facebookiem i Twitterem?

Od czasu do czasu aktywizuję się w mediach społecznościowych, ale z reguły raczej mnie to nudzi. Nie mam więc z nimi większego problemu. Doświadczam za to czegoś innego. Jako że mieszkam w Berlinie, z daleka od hiszpańskojęzycznego świata, całe moje życie zawodowe skierowane jest na zewnątrz. Intensywnie współpracuję na przykład z Claudią Llosą, peruwiańską reżyserką, z którą robimy film na podstawie mojej powieści Distancia de rescate. Będzie gotowy pod koniec sierpnia albo na początku września. Codziennie spędzamy jakieś trzy-cztery godziny na Skypie. Przez Skype’a udzielam wywiadów, jak teraz, ale i spotykam się z przyjaciółmi, rozmawiam z mamą, biorę udział w zebraniach z agentami.

Znam na pamięć szczegóły tła, na jakim widzę ludzi, z którymi zwykle się łączę. Nie znam jednak reszty ich domów. Wchodzę więc w ich przestrzeń, ale zarazem jest to tylko jej wycinek.

Przyłapałam się na myśleniu: jak to możliwe, że Claudia wstaje od komputera, żeby pójść do łazienki, a ja zostaję sama z tym obrazem i nie mogę zobaczyć, co jest obok? Z jednej strony, mam moc, żeby codziennie być przez parę godzin w Barcelonie, gdzie mieszka, wiedzieć dokładnie, jaka jest tam pogoda, a nie mogę choćby troszeczkę przekręcić kamery.

Łatwo zapanować nad kawałeczkiem, który pokazujemy ludziom. Na zasadzie: w kadrze jestem schludna i profesjonalna, ale poza nim mam spodnie od piżamy i kompromitujący bałagan. Wizja wyjścia poza wycinek, który narzuca druga osoba, była dla mnie bardzo kusząca i o tym są właśnie Kentuki. To opowieść o tym, co się dzieje, kiedy kamerę można przesunąć.

Obsługujący pluszaka voyeur ma władzę nad tym, kto wpuszcza go do domu. Ale w twojej powieści równie ciekawe okazuje się to, co można zrobić kentukim.

Dla mnie samej było to odkrycie. Na początku interesowała mnie właśnie figura podglądacza i władza, jaką dysponuje. Podczas pisania zaczęłam jednak zdawać sobie sprawę z perwersyjnego potencjału, jaką ma też druga część tego równania. Okazało się, że jest mnóstwo sposobów na to, jak zranić elektroniczną maskotkę, poddać ją próbie, sprawdzić, jak daleko można się posunąć w testowaniu jej wytrzymałości.

Niezależnie od tego, po której stronie się znajdują, bohaterowie i bohaterki, których opisujesz, są w gruncie rzeczy bardzo samotni.

Pozornie cały świat jest połączony i podłączony, ale w rzeczywistości ten, kto wchodzi w kontakty z innymi, posiłkując się technologią, często robi to właśnie dlatego, że doskwiera mu głęboka samotność.

W Niemczech przeżywa boom aplikacja o nazwie Helping. Jej działanie opiera się na założeniu, że czegokolwiek byś nie potrzebowała, wśród użytkowników znajduje się ktoś, kto gotów jest to zrobić za 20 euro: od zawieszenia obrazu po podlanie kwiatków. Rozmawiałam o tym wczoraj przy kawie z przyjacielem. Zastanawialiśmy się, jakim typem człowieka musisz być, żeby nie mieć nikogo, kto zaopiekuje się twoimi roślinami, kiedy wyjeżdżasz na wakacje. Może wcale nie chodzi o brak znajomych tylko o niechęć do zawracania im głowy? Obawę przed zaciąganiem zobowiązań? W grę mogą wchodzić bardzo różne kwestie jak na przykład odwaga wpuszczania innych do swojego życia czy umiejętność proszenia o pomoc. O cokolwiek chodzi, na pewno ma to jednak związek z ogromną samotnością.

Kentuki to opowieść o poczuciu całkowitego odłączenia oraz izolacji, a także o towarzyszącym im pragnieniu kontaktu albo bycia kimś innym. Dużo miejsca zajmuje w niej też kwestia języka i myślę tutaj o specyficznym sposobie porozumiewania się, który rozwija każdy duet kentuki-właściciel.

Kentuki nie potrafią mówić i ich oprogramowanie uniemożliwia bardziej rozwiniętą komunikację. Każda z opisywanych przeze mnie par znajduje jednak sposób, żeby to obejść, choćby malując na podłodze tabelę z literami.

Każda z wybranych form komunikacji wyznacza też granice relacji, jaką nawiązuje się z drugą stroną. To samo dzieje się w naszym świecie. Nie mamy przecież takich samych stosunków z kimś, kogo poznaliśmy na Twitterze, jak z kimś, z kim rozmawiamy przez Whatsappa. Nie mówiąc już o najbardziej intymnym z nich wszystkich Skypie, kiedy właściwie zapraszamy kogoś do domu.

Technologia i jej wpływ na nasze życie to temat, który wciąż krąży ci po głowie?

Nie, to już totalnie zamknięty dla mnie rozdział. Odpowiedzią na moje pytania i niepokoje są właśnie Kentuki, a ja jestem już zupełnie gdzie indziej.

visuals, ilustracja: Carlos PX/Unsplash
visuals, ilustracja: Carlos PX/Unsplash

W Polsce ukaże się też wkrótce twoja pierwsza powieść, Distancia de rescate: opowieść o kobiecie, która umiera, ale nie może sobie przypomnieć, co się stało. W tle są toksyczne opryski i korporacja Monsanto. Horror polityczny – to dobre określenie?

Gest polityczny kojarzy nam się z walką, silną postawą po jednej z dwóch stron. Nie neguję tego, ale czasami zapominamy, że polityczność może też przybierać inne formy.

Przekazywanie intensywnych emocji – na przykład strachu – też może być polityczne. Kiedy czytasz na jakiś temat książkę pełną statystyk i danych, po roku zwykle nic nie pamiętasz, chyba że temat dotyka cię w bezpośredni sposób. Jeśli natomiast czytasz o jakimś problemie społecznym coś, co paraliżuje cię ze strachu, w pierwszym odruchu rzucasz się na statystyki, dane i inne informacje, żeby dowiedzieć się, o co do cholery chodzi i co robić, żeby tego uniknąć.

Odbiór powieści Distancia de rescate, która została przetłumaczona na kilkanaście języków, w dużym stopniu zależy jednak od tego, jakimi informacjami dysponuje wcześniej społeczeństwo, które ją czyta.

Z jednej strony jest tu historia miasteczka objętego zagadkową klątwą, z drugiej – opowieść o umierającej matce, która nie może sobie przypomnieć, co stało się z jej dzieckiem.

Moją powieść można czytać na co najmniej kilka sposobów. Weźmy Meksyk. Byłam pewna, że moja książka zostanie tam odczytana tak samo politycznie jak w Argentynie, bo on też ma ogromne problemy z glifosatem. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że Meksykanie mają na ten temat mniej informacji. Wychodzi na to, że Argentyńczycy są dużo bardziej wciągnięci w politykę i lepiej orientują się, czym jest glifosat i jakie są skutki toksycznych oprysków, z powodu których umierają co roku tysiące ludzi.

Meksyk, z jego mocną, wręcz magiczną relacją ze śmiercią i jej symbolicznym wymiarem, przeczytał Distancia de rescate jako powieść fantastyczną: zwierzęta umierają, bo tak, ludzie umierają, bo ich miasteczko dotknęło zło i tak dalej. Wszystko, co ma związek z realnym problemem, zostało wpisane w porządek kreacji, fantazji.

Inne społeczeństwa, które nie mają aż takiego problemu z glifosatem, koncentrowały się z kolei na drugim wielkim temacie powieści, jakim jest macierzyństwo i wpisany w nie wieczny lęk o bezpieczeństwo twojego dziecka. Distancia de rescate to powieść, która oferuje czytelnikom trzy-cztery możliwe trasy, a lektura zależy od tego, z jakimi wcześniejszymi informacjami się do niej przystępuje.

W związku z gigantycznymi uprawami soi, na każdego Argentyńczyka przypada sześć litrów toksycznych pestycydów rocznie: to najwyższy wskaźnik na świecie. Co trzeci z tych ludzi narażony jest na kontakt z niebezpiecznymi chemikaliami. W powieści nie pada jednak w żadnym momencie nazwa „glifosat” ani inne bezpośrednie nawiązanie do problemu.

Istnieją w Argentynie wsie, gdzie większość ciąż kończy się poronieniami, a dzieci, które przychodzą na świat, rodzą się z deformacjami, zwierzęta padają martwe, a ludzie masowo umierają na nowotwory. Glifosat przedostaje się do wody oraz pożywienia i zagraża też ludziom w miastach.

Wiedziałam jednak, że temat zabójczych herbicydów będzie czymś zupełnie obcym dla sporej części czytelników i może nie zostać przez nich w ogóle odczytany. Mimo wszystko postanowiłam trzymać się jak najdalej od informacyjnego tonu i niczego nie tłumaczyć. Skoncentrowałam się na tym, żeby stworzyć opowieść o kobiecie, która umiera i nie wie dlaczego. Chciałam opowiedzieć tę historię z perspektywy niewiedzy, przerażenia. Brak bezpośrednich sygnałów, że odnoszę się do jak najbardziej realnego problemu, był ceną, którą musiałam zapłacić, żeby stworzyć przekonujący tekst.

Zawarłam jednak sama ze sobą układ. Chociaż nie mówię wprost o glifosacie w powieści, postanowiłam, że będę dążyć do tego, żeby informacja o nim znalazła się na okładce i że będę o nim mówić w wywiadach.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się bałam przy lekturze. Chyba nie jestem jedyna, bo argentyński dziennik „Clarín” zatytułował tekst o tobie: „Autorka, która przestraszyła cały świat”.

Strach, macierzyństwo, lęk przed utratą dziecka – połączenie tych tematów działa tak samo na wszystkich, na każdej szerokości geograficznej.

Mam też pewien defekt, który staje się zaletą, kiedy przychodzi do budowania napięcia. Chodzi o to, że moje własne pomysły raczej mało mnie interesują. Kiedy przychodzi mi coś do głowy i pytam samą siebie: „zapisać to?”, moja odpowiedź brzmi często: „eee, po co?”.

W zestawieniu pisania z realnym życiem zwykle wygrywa to ostatnie. Kiedy muszę wybrać między rozwijaniem pomysłu, który miałam rano a wyjściem do kina na wielki film albo kolacją z przyjacielem, życie zawsze wydaje mi się ciekawsze.

Przestrzeń własnych pomysłów jest przestrzenią do pewnego stopnia przewidywalną, znaną. Po co się tam na dłużej zatrzymywać? Dlatego mam wobec niej bardzo wysokie wymagania. Moje własne pomysły muszą mi zapewniać odpowiednio wysoki poziom napięcia i bez reszty mnie wciągać. Inaczej nie jestem w stanie oddać się pracy, bo czuję, że nie jest tego warta.

Idee, nad którymi się ostatecznie pochylam to te, co do których mam w głowie jasność. Niekoniecznie myślę tu o aspekcie fabularnym – tym, co się wydarzy w opowiadaniu czy powieści. Chodzi mi bardziej o porządek emocji. Zajmuję się tylko tymi tematami, które odpowiadają na moje najgłębsze niepokoje czy rozterki i to chyba właśnie stąd bierze się napięcie obecne w tym, co piszę.

Napięcie to dla mnie wcale nie ta dramatyczna decyzja, którą musi podjąć bohater: uratować autobus pełen dzieci czy kobietę swojego życia? To coś innego, dużo bardziej subtelnego.

To znaczy?

To uczucie, kiedy czytasz książkę i z każdym zdaniem nabierasz pewności, że ta lektura zmieni twój sposób myślenia o świecie. Ten rodzaj mądrości życiowej, którą może dać ci książka, to dla mnie coś wyjątkowego, prawdziwa świętość.

Pisanie i czytanie to rodzaj ćwiczenia, które polega na wyobrażaniu sobie siebie w określonych okolicznościach. Pozwala zmierzyć się z ekstremalnymi doświadczeniami i emocjami, z najgłębszymi lękami, a potem wrócić do rzeczywistości z pewną dawką nowej wiedzy.

Tym właśnie jest dla mnie napięcie: poczuciem, że dzięki książce coś zrozumiem, że czytanie dotyka samego sedna mojej istoty. Tego samego oczekuję od swoich pomysłów. Jeśli mi tego nie dają, idę do kina.

Jak budujesz ten mistrzowski suspens? To efekt kalkulacji czy intuicji?

W procesie pisania są dwa momenty. Pierwszy, nieświadomy, ma związek z intuicją. To chwila, kiedy emocje przekładają się na słowa. Powstaje wtedy rodzaj brudnopisu w bardzo początkowej fazie. Przewodnikiem jest wówczas ciało i im mniej wtrąca się głowa, tym lepiej. Na tym etapie rozum paraliżuje. Kiedy wkracza na scenę, kończy się zabawa.

Potem nadchodzi jednak drugi moment, kiedy to głowa ma pierwszeństwo. Kiedyś błędnie nazywałam ten etap redakcją czy korektą. Jakby istniało coś, co jest złe i co trzeba poprawić. Z czasem zrozumiałam jednak, że to drugi wielki moment tworzenia, może nawet ważniejszy niż ten pierwszy. Wiesz już, dokąd zmierzasz i teraz możesz skupić się na tym, jakich narzędzi użyć, żeby tam dotrzeć.

Wtedy pozwalam działać rozumowi, chłodno kalkuluję i próbuję kontrolować to, co będzie przeżywał czytelnik albo czytelniczka. Powiedziałabym, że usiłuję stworzyć perfekcyjnie dopracowaną trasę emocjonalnej podróży. Piszę nie tylko na komputerze, ale i w głowie czytelnika. To ta część pisania, która jest najbardziej precyzyjna, wręcz matematyczna, ale również bardzo kreatywna.

W wywiadach mówisz, że mieszkanie w Berlinie dobrze robi twojemu pisarstwu.

Przyjechałam tu na roczne stypendium, ale dość szybko zorientowałam się, że zostanę na dłużej. Berlin przez wiele lat był dla mnie białym, czystym biurkiem. Zapewniał mi samotność i izolację, których potrzebuję do pisania. Ale na biurku urosła z czasem sterta papierów, obowiązki, nowi przyjaciele, relacja z miastem. Byłoby dziwne, gdyby stało się inaczej, nie można na zawsze żyć w bańce.

W jakimś sensie i tak mam jednak poczucie, że w niej tkwię. Jestem daleko od mojego poprzedniego życia. Daje mi to ciszę i dużo czasu, dwie rzeczy, o które dziś bardzo trudno, a bez których nie wyobrażam sobie pisania. Nie są mi potrzebne non stop, ale muszę ich doświadczać przynajmniej od czasu do czasu.

Dużo podróżuję, a przynajmniej więcej niż bym chciała. Moje podróże są bardzo intensywne, bo mają zwykle związek z prezentacjami książek. Są piękne, bo poznaję moich czytelników, tłumaczy i wydawców, ale mnie wykańczają. Wrócić do Berlina, oznacza wrócić do spokoju i prywatności. To moja higieniczna przestrzeń. Pozwala mi błyskawicznie wejść na nowo w tryb pisania, co jest dla mnie fundamentalne.

Wciąż prowadzisz w swoim mieszkaniu warsztaty dla hiszpańskojęzycznych autorów i autorek?

Uwielbiam prowadzić warsztaty, dużo się przy okazji sama uczę. Ale w tym roku, jako że moi uczniowie byli już gotowi samotnie wypłynąć na głębokie wody, zwolniłam ich i zamiast prowadzić lekcje w domu, uczę kreatywnego pisania na uniwersytecie w Barcelonie.

Domowe warsztaty pisania to w Argentynie cała kultura. Kiedy o tym opowiadam za granicą, wielu ludzi nie rozumie, o czym mówię. Dorastając w Buenos Aires, myślałam, że tak to działa na całym świecie. Ale kiedy zaczęłam podróżować po Ameryce Łacińskiej i Europie, odkryłam, że to bardzo argentyńska tradycja.

Sama, kiedy skończyłam 18 lat, zapukałam do drzwi pisarza, którego szczególnie lubiłam. Tak dosłownie, poszłam do jego domu i powiedziałam: chcę brać udział w pana warsztatach. Mieć dostęp do czegoś takiego w młodym wieku, móc pracować i uczyć się pisania w niewielkiej grupie to skarb. Mniej ma to wspólnego z konceptem pisarza-geniusza, który przychodzi na świat z niezwykłym talentem, a więcej z wizją pisania jako rzemiosła, przekazywanego od mistrza do ucznia.

Jesteś dziś jedną z najbardziej rozchwytywanych argentyńskich autorek. Tak w Argentynie, jak i w innych krajach Ameryki Łacińskiej, najciekawszy głos w literaturze należy dziś do kobiet. Mówi się nawet o nowym latynoamerykańskim boomie – tym razem sfeminizowanym.

Boom z lat 60. był całkowicie męską sprawą, kobietom przypadła w nim co najwyżej rola towarzyszek i opiekunek.

Dlatego to, co dzieje się dziś na literackich scenach w Ameryce Łacińskiej, jest tak ważne i ciekawe. Zdarza mi się często, że kiedy wracam z księgarni, orientuję się, że większość książek, które kupiłam, zostało napisanych przez kobiety. Nie robię tego z myślą: tak trzeba. Po prostu mam poczucie, że to właśnie tam dzieją się dziś rzeczy nowe i interesujące. Nie dlatego, że kobiety piszą lepiej od mężczyzn, ale dlatego, że tworzą literaturę mniejszości, do niedawna nieobecnej, która nareszcie znalazła swoją przestrzeń. Tak jak głos każdej grupy, która właśnie go odzyskała, brzmi on oryginalnie i mocno. To literatura, która dostarcza wielu odkryć i w której wiele się dzieje. Jest jak łyk świeżej wody pochodzący ze świata, który od dawna tkwił w tym samym miejscu.

A przecież to kobiety więcej czytają. Pamiętam swoje podróże transportem publicznym w Argentynie, kiedy miałam kilkanaście lat. Na 10 czytających osób osiem to były właśnie czytelniczki. Może to wszystko, co się teraz dzieje, to poniekąd konsekwencja tego faktu.

Jaki związek ma to, co dzieje się w literaturze z masowymi feministycznymi manifestacjami na ulicach Chile, Argentyny czy Meksyku?

Mobilizacja, która ma dziś miejsce w Ameryce Łacińskiej, to coś niesamowitego. Nie chodzi tylko o to, że wychodzisz na ulice i spotykasz tam inne walczące kobiety. Chodzi o to, że rozmawiasz w kuchni ze swoją teściową, która przez całe życie była nieuleczalną maczystką i nagle okazuje się, że i ona zaczęła myśleć zgodnie z nowym, równościowym paradygmatem. Feminizm w takich krajach jak Argentyna to dziś naprawdę masowy, uniwersalny ruch.

Z drugiej strony, kiedy patrzysz na historię ruchów feministycznych, po dwóch krokach naprzód następowały zawsze trzy kroki w tył. Można się więc spodziewać kontrofensywy i próby poskromienia wszystkich tych dzikich, pięknych stworzeń, od których zaroiło się na latynoskich ulicach.

Tak jak już mówiłam, wierzę, że literatura to miejsce, w którym społeczeństwa robią wypady w stronę przyszłości, żeby sprawdzić, co tam na nie czeka. To, o czym myśli się w literaturze, w realnym świecie wydarzy się za 10 lat.

Na tym opiera się też związek literatury z feminizmem. Pomyślmy o tym – proponują autorki. Spróbujmy sobie wyobrazić, jak mogłyby wyglądać nowe związki, praca, macierzyństwo, tożsamość.

Rynki na to reagują i dlatego dzisiaj w Ameryce Łacińskiej książka napisana przez kobietę ma większe szanse na publikację niż ta, którą napisał mężczyzna. Coś, co było niewyobrażalne 20 lat temu, dzisiaj jest faktem

Nie wiem, czy to dobrze. Chociaż w sumie, dlaczego nie? To całkiem niezła zemsta.

Samantha Schweblin, fot. Alejandra López
Samantha Schweblin, fot. Alejandra López

Samanta Schweblin:

Jedna z najbardziej znanych i nagradzanych argentyńskich pisarek, jest autorką trzech zbiorów opowiadań i dwóch powieści: Distancia de rescateKentuki. W 2017 r. jej debiutancka powieść była nominowana do Man Booker International Prize. Dwa lata później na tzw. długiej liście Bookera znalazł się tom opowiadań Pájaros en la boca/Mouthful of Birds. Jej książki zostały przetłumaczone na ponad 20 języków.

Czytaj również:

Książki mówią do nas po imieniu
i
Jean-Baptiste-Camille Corot, „Kobieta czytająca w studiu”, 1868 r. National Gallery of Art, Washington, domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Książki mówią do nas po imieniu

Tomasz Wiśniewski

Po cichu, na głos, samotnie lub w grupie. Na stojąco, siedząco czy leżąco. Znamy mnóstwo sposobów lektury, choć jako gatunek oddajemy się jej od niedawna. Argentyński eseista i bibliofil Alberto Manguel sięga do źródeł historii czytania.

Jak to możliwe, że wydrukowane na białej kartce czarne znaczki potrafią wywołać w naszych umysłach obrazy, sprawiając, że widzimy słyszymy wydarzenia, o których traktuje tekst, fizycznie w nich nie uczestnicząc? Przez nasze oczy śledzące zapisane słowa może wniknąć historia, która wzruszy, wzbudzi gniew, a nawet wywoła emocje, których nigdy nie zapomnimy. Czytający nie tylko odkodowuje pewien komunikat; lektura sprawia również, że treść staje się częścią jego tożsamości. Na ile też to, co dzieje się z nami podczas lektury, ma związek z „zewnętrznym” tekstem, a na ile z „wewnętrzną” wyobraźnią? Inaczej mówiąc: czy źródłem znaczeń jest tekst, czy jego odbiorca? Czy czytanie to nasza naturalna umiejętność, czy pewien „wynalazek”? Biorąc pod uwagę fakt, że pismo i jego rozumienie pojawiają się późno w historii naszego gatunku, wydawałoby się, że mamy do czynienia z czymś nienaturalnym. Ale jeśli tak, dlaczego nasz mózg to w ogóle potrafi? A skoro potrafi, to dlaczego ta umiejętność pojawiła się tak późno?

Czytaj dalej