Bóg jest kobietą. Mężczyźni to mordercy – relacja z Berlinale
i
„Gospod postoi, imeto i’e Petrunija”, reż. Teona Mitevska, zdjęcie: materiały promocyjne
Przemyślenia

Bóg jest kobietą. Mężczyźni to mordercy – relacja z Berlinale

Jan Pelczar
Czyta się 16 minut

Nieustannie trzeźwy Mr. Jones. Okropnie pijany Herr Honka. Walcząca o akceptację Petrunija. Poznajcie bohaterów pierwszego weekendu Berlinale. 

Żadna z dotychczasowych premier 69. Festiwalu w Berlinie nie była tak oblegana jak nowy film Fatiha Akina Der goldene Handschuh (Złota rękawica). Żaden tak diametralnie nie podzielił publiczności. Przypomina się zeszłoroczna canneńska burza wokół obecnego jeszcze na ekranach polskich kin Domu, który zbudował Jack Larsa von Triera. Tym bardziej, że w obu przypadkach główny bohater to seryjny morderca. Von Trier wymyślił swojego dla prowokacji, opowieści o sobie, artystach i sztuce, co błyskotliwie podsumował już na tych łamach Jakub Popielecki. Akin przeniósł na ekran bestsellerową i nagradzaną, głośną w ostatnich latach w Niemczech, powieść o prawdziwym oprawcy.

Poddasze, które zbudował Herr Honka

Fritz „Fiete” Honka zyskał przydomek „Rozpruwacz z Hamburga”. Między 1970 a 1975 r. zamordował cztery prostytutki. W większości przypadków poćwiartowane ciała przechowywał na poddaszu swojego mieszkania. Tytuł książki i filmu nawiązuje do knajpy „Do złotej rękawicy”  w portowej dzielnicy, której bywalcy upijali się do nieprzytomności. Część ofiar Honka poznał właśnie w tej mordowni. Akin epatuje okrucieństwami (jako pornografia przemocy może liczyć na etykietę soft – dzięki ustawieniom kadrów), co dla części widzów i krytyków jest nie do wytrzymania. Mniej szokował – pokazywany w Berlinie jedynie branży i potencjalnym kupcom – film o Tedzie Bundym Extremely Wicked, Shockingly Evil, and Vile (Niezwykle okrutny, szokująco zły i podły), gdzie zastosowano inną strategię wygładzania historii, w której szuka się przyczyn. Chwalona, od czasu światowej premiery na Sundance, za kreację Zaca Efrona fabuła ma trafić tam, gdzie dostępny jest już dokument o Bundym – do Netflixa. Der goldene Handschuh może mieć problem z tak mainstreamową dystrybucją – wydobywa z oprawcy to, co najbardziej patologiczne.

„Der goldene Handschuh”, reż. Fatih Akin, zdjęcie: materiały promocyjne
„Der goldene Handschuh”, reż. Fatih Akin, zdjęcie: materiały promocyjne

 

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ukryty pod protezami i charakteryzacją Jonas Dassler jest niebywale przekonujący w scenach ślepego gniewu, gdy niespełniona żądza przemienia się w popęd bezlitosnego mordercy. 23-letni aktor nie czyni swojego bohatera atrakcyjnym, to typ odrażająco brzydki, niepohamowanie zły, okrutnie nieporadny. Scenograf Tamo Kunz pieczołowicie, co potwierdzają archiwalne fotografie umieszczone w napisach końcowych, odtworzył wygląd poddasza. Na ścianach zdjęcia nagich kobiet wydarte z magazynów pornograficznych. Brzydkie meble, serwety, lalki patrzące niemo na kolejne zbrodnie. Z czasem coraz więcej choinek zapachowych, opakowań po odświeżaczach powietrza. Jaskinia smrodu i obrzydliwości, jak u jednej z ofiar w Siedem Davida Finchera. Poddasze, które zbudował Honka, istniało naprawdę. Każdy trzeźwy uciekłby na widok takiego miejsca. Przynajmniej dziś. Dlatego obraz obleśnej, śmierdzącej, seksistowskiej, zalanej wódką, pełnej przemocy, opresji, otępiałej i pozbawionej nadziei rzeczywistości może być nie do zniesienia. Akin nie poprzestaje na sportretowaniu mężczyzny, który nienawidził kobiet, bo traktował je jak mięso. Rozszerza perspektywę, by widz zrozumiał, dlaczego nikt nie zwrócił uwagi na mordercę, dlaczego nikt nie szukał tych, które zniknęły po wyjściu z lokalu w jego towarzystwie. W tytułowej „Złotej rękawiczce” są inni stali bywalcy – każdy na swój sposób przegrany, każdy w inny sposób odgrywający się na reszcie. Do tego świata wprowadzeni zostają dwaj młodzi outsiderzy – powtarzająca klasę licealistka i zapatrzony w nią nowy uczeń. Z nimi do świata zakonserwowanego w powojennym lepie apatii, degeneracji i cynizmu powracają bunt, strach i reakcja na upokorzenie.

Bóg jest brzydki i niepotrzebnie studiował historię

W pociągu, którym jechałem do Berlina, podsłuchałem rozmowę dwojga pasażerów. Też byli w drodze na festiwal. Dziewczyna cytowała kolegów z pracy: „Niemieckie filmy dzielą się na te o wojnie i te (tu zmiana tonu w miejsce mrugnięcia okiem) nie o wojnie”. Jest to podział nie do zastosowania na Berlinale. Złota rękawiczka mówi o skutkach wojny równie wiele, jak pozornie bardziej związany z tematem wojny Obywatel Jones o jej przyczynach. Oba czynią zarazem najmocniejszy przytyk do grzechu współczesnej obojętności. Wobec nowego filmu Akina trudno przejść obojętnie – część uzna go za obrzydliwy i niepotrzebny, inni wytrzymają turpistyczną konwencję i wydobędą sens z opisania makabry. Krytycy, którzy chcieliby dostosować prezentowane premiery do dzisiejszej wrażliwości, zarzucają Akinowi, że każe widzowi patrzeć na okrutne traktowanie kobiet. Na takie pytania nie muszą odpowiadać „siostry i brat Mitevscy” – twórcy macedońskiego filmu Gospod postoi, imeto i’ e Petrunija (Bóg istnieje, na imię ma Petrunija). Tytułowa bohaterka też jest ofiarą mężczyzn, dręczoną przez nich głównie słownie. Grozi jej też lincz. Rzecz dzieje się współcześnie. 32-letnia kobieta traktowana przez wszystkich, z matką na czele, jak nieletnia dziewczynka, znajduje w sobie siłę do kontrataku. Takiej woli, możliwości, potencjału brakowało ofiarom Herr Honki. Petrunija wie, jak walczyć o swoje, chociaż poznajemy ją w pozycji biernej ustalonej. Chowa się pod kołdrą przed pobudką matki i wsuniętym pod pościel śniadaniem. Za godzinę ma spotkanie o pracę. W drodze Petrunija dowie się jeszcze, że powinna skłamać na temat swojego wieku i przypisać sobie tylko 25 lat. Słowa krzywdzące, jak wiele nieuczciwych rad.

„Gospod postoi, imeto i’e Petrunija”, reż. Teona Mitevska, zdjęcie: materiały promocyjne
„Gospod postoi, imeto i’e Petrunija”, reż. Teona Mitevska, zdjęcie: materiały promocyjne

 

Praca będzie w szwalni. Szef siedzący w otoczeniu kilkudziesięciu kobiet okaże się mieć bezczelną odzywkę na wszystko. Na prawdziwe 32 lata odpowie: a wyglądasz na 42. Doda, że Petrunija jest brzydka, nawet seksu z nią by nie chciał. Poza tym nie ma doświadczenia i głupio zrobiła, studiując nieprzydatną historię. Na co mu taka sekretarka? Arogancka siła patriarchatu przemówi raz jeszcze, gdy Petrunija udowodni, skąd się wzięła pierwsza część tytułu. W czasie dorocznego rytuału wyławiania krzyża z lodowatej wody spontanicznie wskoczy do rzeki i okaże się najszybsza. Tego już będzie za wiele – ogolonym na łyso młodzieńcom, chłopakom z długimi włosami, policjantom i duchownym. Religijne rytuały nie powstały przecież dla kobiet. Broniąc swoich praw, Petrunija spotka się z próbami zastraszania, zawstydzania, szantażowania, nieuzasadnionej ingerencji w prywatność. Przedmiotowe traktowanie zna już z domu. Stąd jej błyskawiczne reakcje m.in. na obecność duchownego w policyjnym pokoju przesłuchań. Cięte riposty wzbudzały entuzjazm berlińskiej publiczności. Wprowadzone do filmu wyreżyserowanego przez Teonę Mitevską pytanie: „A co, jeśli Bóg jest kobietą?” zadziałało uniwersalnie. Siedziałem między dziennikarkami z Chin i Niemiec – obie śmiały się i wkurzały w tych samych momentach. Gorzej z ekranową obecnością reporterki stołecznej telewizji, która w najbardziej komediowym wątku próbuje relacjonować sensacyjne wydarzenia z procesji. Poszerza kontekst, gdy kłóci się z byłym mężem, nie chce podporządkować się konformistycznemu szefowi czy spiera z biernym i słabym operatorem kamery. Ale powtarzane przez nią morały i przesłania, które z łatwością dostrzegliby sami widzowie, osłabiają wymowę filmu.

Obywatel Jones i wielki głód prawdy

Powtarzalność to jeden z głównych zarzutów kierowanych do twórców filmowych przez Pauline Kael. Należąca do najsłynniejszych krytyczek filmowych w dziejach stała się, 18 lat po śmierci, bohaterką dokumentu. Pokazany na Berlinale w sekcji „Panorama” film What She Said: The Art of Pauline Kael (Co powiedziała: sztuka Pauline Kael) nie jest wielkim wydarzeniem, ale dla krytyków i kinomanów to pozycja obowiązkowa.

„What She Said: The Art of Pauline Kael”, reż. Rob Garver, zdjęcie: materiały promocyjne
„What She Said: The Art of Pauline Kael”, reż. Rob Garver, zdjęcie: materiały promocyjne

 

Jednak po wyjściu z sali nie myślałem wiele o samym dokumencie. Zacząłem się zastanawiać, co Kael napisałaby o Obywatelu Jonesie – najnowszym filmie Agnieszki Holland. Może uznałaby za stosowne przedstawienie amerykańskiemu czytelnikowi postaci głównego bohatera? W końcu Peter Sarsgaard, kreujący w Obywatelu kolejny w swojej karierze czarny charakter, przyznał się dziennikarzom, że nigdy wcześniej nie słyszał ani o Jonesie, ani o Wielkim Głodzie. A na amerykańskiej uczelni pracę dyplomową pisał z… historii.

"Obywatel Jones", reż. Agnieszka Holland, zdjęcie: materiały promocyjne
„Obywatel Jones”, reż. Agnieszka Holland, zdjęcie: materiały promocyjne

 

Mr. Jones, jak się do niego zwracają i jak brzmi oryginalny tytuł filmu, miał na imię Gareth. Był Walijczykiem, świetnie wyedukowanym dziennikarzem. Na tyle świetnie, by w latach 30. XX w., jeszcze przed własną trzydziestką, wyrobić sobie nazwisko na wywiadzie z Hitlerem. I kontynuować karierę jako doradca premiera Lloyda George’a. Wtedy go poznajemy. Zabiega o zgodę na wyjazd do Moskwy, by zrobić wywiad ze Stalinem, ale ma jednocześnie przeczucie, że na miejscu znajdzie inny temat. Gdy dowiaduje się o Wielkim Głodzie, ma poczucie misji, bo przed laty na Ukrainie jego matka uczyła angielskiego. Jest w postaci Garetha Jonesa pewna doza naiwności, ale też szczególny rodzaj uśmiechniętej odwagi. Takim portretuje go James Norton, w kreacji stanowiącej świetne antidotum na mordercze grymasy Jonasa Dasslera.

Plan pokazów na Berlinale ułożył się tak, jakbyśmy, uciekając przed siekierą Jacka Torrance’a ze Lśnienia, trafili na bieg z Forrestem Gumpem, zarażającym życiowym optymizmem. To rodzaj szczepionki, która pozwala przetrwać najtrudniejsze sceny, gdy główny bohater trafia na Ukrainę. Jej działanie osłabia bohater Sarsgaarda, nagrodzony Pulitzerem dziennikarz „New York Timesa” Walter Duranty. Postać od Jonesa barwniejsza, ale i antypatyczna. Dzieje miłośnika artystów, orgii, dzieł sztuki i fikcji, pisanej także do gazet, człowieka, którego można bez przesady nazwać ojcem chrzestnym fake newsów, zafascynowały scenarzystkę Andreę Chalupę – Amerykankę ukraińskiego pochodzenia. Postanowiła uczynić go drugoplanowym bohaterem opowieści o dziennikarzu, którego nie udało się zdyskredytować. Gdy Walijczyk pierwszy poinformował świat o Wielkim Głodzie na Ukrainie, Duranty na łamach swojego dziennika zaprzeczył. Ówczesny fake news miał otworzyć amerykańskiemu biznesowi drogę do interesów ze Związkiem Radzieckim. Jones przypuścił kontratak za pomocą mediów Williama Randolpha Hearsta.

Ten pierwowzór postaci Obywatela Kane’a znalazł się także w dokumencie Roba Garvera o Pauline Kael, gdy analizowano jej głośny tekst o scenariuszu Hermana J. Mankiewicza do słynnego filmu Orsona Wellesa. Taki zbieg okoliczności nie może dziwić, bo Obywatel Jones tylko pozornie opowiada prostą historię młodego bohatera, który chce dotrzeć do tajemnicy, by uratować świat. Między wierszami przemyca całą obłudę skomplikowanego globalnego porządku, a raczej międzynarodowego chaosu. Tylko momentami tempo narracji gna jak u Stevena Spielberga. Gareth to nie Indiana. Dla niego tłem będą nie przygodowe pościgi, a gry eisensteinowską konwencją podczas jazdy pociągiem. Operator Tomasz Naumiuk w scenach moskiewskich nasyca obraz barwami. Gabinetowe narady w Londynie i wyśmiewanie ostrzeżeń młodego doradcy brzmią niemal współcześnie. Znajomą melodię ma pytanie: „Czy myślisz, że Hitler wierzy w to, co mówi?”.

„Bez wolności prasy nie ma demokracji” – powtarzali w Berlinie twórcy Obywatela. Ich bohater wierzył w obiektywne dziennikarstwo, obsesyjnie skupione na faktach, nieopowiadające się za żadną ze stron. Nigdy nie pił alkoholu ze swoimi rozmówcami. Łatwość, z jaką przyjmowane są jego odmowy, wydaje się jednym z nielicznych uproszczeń scenariusza. Chyba że jest to uprzedzenie widza przyzwyczajonego do standardów panujących w mediach dzisiejszej doby.

Scenariusz Obywatela mocno akcentuje bierność, zakłamanie i korupcję. Przy takim trójpodziale – u władzy, urzędników i dziennikarzy – los ludzi przestaje się liczyć. Obywatel Jones jest niczym dowód na prawdziwość tego morału.

Prosty i mocny sposób podejmowania aktualnych tematów – to przekonało do tekstu Chalupy Agnieszkę Holland.

„Ma dziewczyna szczęście. Debiutancki scenariusz trafia do autorki o światowej sławie i nie przepada” – uśmiechała się w Berlinie Holland.

Przyznawała, że niechętnie sięga po kolejne z licznych propozycji zajęcia się tematami wielkich dramatów XX w. Ten scenariusz też chciała jedynie przejrzeć. Ale wciągnął ją prosty sposób opowiedzenia wielowątkowej historii. Oraz posłużenie się Folwarkiem zwierzęcym.

Strukturę filmu zbudowano wokół scen z George’em Orwellem piszącym Folwark. Nie ma pewności, czy Orwell i Jones się kiedykolwiek spotkali. Spekulacja scenarzystki ma podstawy, bo obracali się w podobnych kręgach. Chalupa pracowała nad scenariuszem 14 lat, a w chwilach zwątpienia szukała czegoś, co może rozświetlić historię nieprzepracowanej do dziś między Ukrainą i Rosją zagłady milionów ludzi. Wybrała Folwark, bo to, co w książce przechodzą zwierzęta, w rzeczywistości przeszli ludzie na Ukrainie w czasie Wielkiego Głodu. Opisał to we wspomnieniach dziadek Andrei, jeden z tych, którzy przetrwali Hołodomor. Chalupa dowiedziała się też, że po drugiej wojnie światowej Folwark przetłumaczono na ukraiński i rozdawano w obozie koncentracyjnym. Odkrycie nie zrobiło wrażenia na jej wuju.

„Tak było, ja też to wtedy czytałem, mam taki obozowy egzemplarz” – powiedział. To był dla Chalupy znak od losu. Historię opisała w „The Atlantic”, a później przyszła wiadomość, że produkcja dostała zielone światło i jej scenariusz po latach zostanie zrealizowany. Po wielu przeróbkach została w nim scena, której nie da się zapomnieć. Z płaczącym za matką dzieckiem.

„Przetrwała wiele poprawek. Pochodzi ze wspomnień mojego dziadka. Był świadkiem takiego zdarzenia” – powiedziała w Berlinie Chalupa.

Wielki Głód na Ukrainie pojawia się w centralnej części filmu, proporcjonalnie nie zajmuje wiele czasu projekcji, ale pozostawia wstrząsające wrażenie. W zaśnieżonej, bezwzględnej rzeczywistości Holland i Naumiuk nie zastosowali już nasycania obrazu barwą. Pokazują beznadziejną sytuację w sposób możliwie naturalny. Ogromne przestrzenie, miliony ludzi skazanych na śmierć. Cały aparat władzy pozostaje czujny. Pilnuje, by każdego pozbawić jakichkolwiek szans. Półgodzinny fragment filmu, który spędzamy z Jonesem na Ukrainie, mija niemal bez muzyki. Wyjątkiem jest pieśń chóru ukraińskich sierot skomponowana, jak cała oryginalna ścieżka dźwiękowa filmu, przez Antoniego Komasę-Łazarkiewicza. Powstała do słów kupletu nieznanego autora opisującego tragedię Wielkiego Głodu. Takich świadectw jest niewiele. Holland wspominała, że podczas zdjęć w niemal opustoszałych do dziś ukraińskich wioskach ekipa spotykała stare kobiety, które przetrwały Hołodomor. Wiele miało przyznać, że opowiadały o nim po raz pierwszy od dzieciństwa. Tabu dotykało nie tylko stosunków państwowych, przeniknęło też rodziny. Korzenie milczenia pokazuje sam film – strach przed nieubłaganymi konsekwencjami był w sterroryzowanym społeczeństwie powszechny. Na konferencji prasowej w Berlinie jeden z rosyjskich dziennikarzy zastanawiał się, jak Holland, która wprost opowiada o okrucieństwach czasów stalinowskich, skomentuje fakt odradzającej się popularności Stalina w Rosji.

Holland odpowiedziała: „To tragiczne. Rosja jest krajem pięknej kultury, wspaniałych ludzi, ale często wybiera ciemność zamiast światła. Popularność Stalina z przytoczonych przez pana sondaży znaczy tyle, ile znaczyłyby tu w Berlinie wyniki wskazujące, że Niemcy uważają Hitlera za jednego ze swoich najwybitniejszych przywódców. To dla mnie porównywalne. Stalin był przecież jednym z największych masowych morderców w dziejach ludzkości”.

Przy Stalinie blednie niejeden Herr Honka. Gareth Jones spycha w cień większość dziennikarzy.

Czytelnicy, słuchacze i widzowie zdają sobie sprawę ze słabości czwartej władzy i zaczynają ją wyręczać. Dzięki dostępowi do Internetu sami opowiadają własne historie, zaspokajają wielki głód prawdy.

Dzięki ludziom

Zapowiadany w polskiej prasie jako „francuski Kler” film Grâce à Dieu (Dzięki Bogu) rekonstruuje podobny proces. Najnowsze dzieło François Ozona wydaje się jednak bliższe w formie Spotlightowi niż ostatniej produkcji Wojciecha Smarzowskiego. Reżysera zainspirowała strona „La Parole libérée” założona w Lyonie przez dawnych skautów z obozów katolickich. Opisali na niej swoje intymne historie, gdy po latach milczenia zaczęli pojedynczo występować przeciw księdzu Bernardowi Preynatowi, który molestował wychowanków przez lata, nie tylko na wyjazdach. Hierarchia broniła duchownego, jak długo mogła.

„Grâce à Dieu”, reż. François Ozon, zdjęcie: materiały promocyjne
„Grâce à Dieu”, reż. François Ozon, zdjęcie: materiały promocyjne

 

Tytuł filmu wziął się od słów stojącego na czele archidiecezji kardynała Philippe’a Barbarina. Na jednej z konferencji prasowych powiedział, że część zarzutów „przedawniła się, dzięki Bogu”. Ozon nie skupia się jednak na grzechach Kościoła, nie analizuje mechanizmów rządzących hierarchią. Interesują go przede wszystkim ofiary. W niemal dokumentalny sposób podąża za ich decyzjami. Oddaje im głos, czyni narratorami niespiesznie prowadzonej opowieści. Na przykładach trzech mężczyzn możemy zobaczyć, jak różne, ale za każdym razem nieodwracalne i głębokie, skutki przyniosło działanie księdza pedofila. Zaczynamy od pierwszej ofiary, która złożyła doniesienie. Alexandre (Melvil Poupaud) odniósł zawodowy sukces, jest szczęśliwy w małżeństwie, ma dzieci. Z żoną pozostali zagorzałymi katolikami. Następnie poznajemy François (Denis Ménochet), późniejszego założyciela strony, najzagorzalszego aktywistę sprawy przeciwko hierarchii kościelnej, ateistę zmierzającego ku apostazji. Skłócony z częścią rodziny zostanie liderem „La Parole libérée”. Najpóźniej dołączy Gilles (Swann Arlaud), któremu życie rozsypało się najmocniej. W miejsce zatrutej wspólnoty powstaje nowa, oparta na zaufaniu. Tak jak w każdej społeczności i w tej pojawią się konflikty. W niej również nie będzie łatwo wytrwać, ale w miejsce krzywdy przyjdzie zadośćuczynienie. A i skutków terapeutycznych nie sposób przecenić. Opowiedzenie własnej historii i nazwanie traumy może pomóc kolejnym ofiarom.

Dzięki ludziom okres przedawnienia w sprawach o pedofilię został we Francji wydłużony. W styczniu rozpoczął się proces Barbarina oskarżonego o ukrywanie sprawy. Preynat też ma wkrótce stanąć przed sądem. W filmie, opartym na relacjach jego oskarżycieli, ksiądz podczas mediacji i konfrontacji próbuje traktować dorosłych mężczyzn jak dzieci. Zwraca się do nich niczym do podopiecznych. W identyczny, bezwiednie protekcjonalny sposób odnoszą się do Petrunii z filmu Bóg istnieje wszyscy mężczyźni i jej matka. Wzajemnego porozumienia, wspólnoty doświadczeń, gestów empatii nie zastąpi nic. Stąd w Berlinie entuzjastycznie przyjęto, wyświetlony w sekcji „Panorama” film Mid90s. Aktor Jonah Hill (Wilk z Wall Street, Moneyball) debiutuje nim jako reżyser w pełnym metrażu. Jego opowieść o przyjaźni między młodziutkimi skejtami z Los Angeles ostatniej dekady XX w. to fajerwerk obwieszczający pojawienie się nowego talentu. Międzynarodowa publiczność długo oklaskiwała Hilla po pokazie w Zoo Palast. Wcześniej widzowie chłonęli sceny, które sami pamiętają z lat 90. Wielokrotnie wybuchali śmiechem, cieszyli się, gdy powracała muzyka słuchana na pierwszych imprezach, wzruszali się na widok braterskiej przyjaźni.

„Mid90s”, reż. Jonah Hill, zdjęcie: materiały promocyjne
„Mid90s”, reż. Jonah Hill, zdjęcie: materiały promocyjne

 

Niedzielny wieczór z Mid90s był jak idealny after. Po doświadczeniu horrorów zgotowanych innym przez mężczyzn u władzy, mężczyzn obdarzonych zaufaniem i mężczyzn pozbawionych perspektyw; po obserwowaniu drogi krzyżowej, którą musi przejść kobieta, by udowodnić mężczyznom ze wszystkich wymienionych kategorii, że można przyznać jej równe prawa; po ważnych filmach o tym, jak się wzajemnie wyniszczamy w czasach pokoju – Jonah Hill zabrał nas do domu, do dzieciństwa. Szczęśliwi, w których to wspomnienie budzi sentyment, nie grozę.

 

Czytaj również:

Teatrzyk okrucieństwa
Przemyślenia

Teatrzyk okrucieństwa

To w sumie zabawne, że Faworyta jest jednym z tegorocznych oscarowych – nomen omen – faworytów. Nagrody Amerykańskiej Akademii znane są ze swego ciążenia ku hollywoodzkim krzepiącym narracjom w rodzaju tegorocznego Green Book. A trudno przecież o dwie bardziej skrajne wizje kondycji ludzkiej. W Green Book Peter Farrelly snuje marzenie o tym, że nasze złe odruchy to zaledwie fasada dla sympatycznego i empatycznego serducha. Tymczasem Yorgos Lanthimos w Faworycie argumentuje, że kultura, etykieta i dobre maniery są tylko maską, pod którą czyhają dyrygujące nami okrutne atawizmy. To jednak żaden oscarowy mezalians. Pozostaje przecież w dobrym tonie, by w tym słoju kinowego miodu znalazła się jakaś łyżka arthouse’owego dziegciu. Kupa śmiechu: oscarowym listkiem figowym jest w tym roku film wycelowany w instytucję listka figowego.

Co w skali oscarowej stawki jest może anomalią, w filmografii Lanthimosa pozostaje jednak regułą. Może i grecki reżyser pracuje tu na cudzym scenariuszu, może i zatrudnia coraz większe gwiazdy, może i robi delikatny ukłon w stronę mainstreamu. Grunt, że o kompromisie nie ma mowy. Tak, kostium epoki sprawia, że nie musimy pół filmu główkować, o co w ogóle chodzi (jak w Kle czy Alpach), bo mamy do czynienia z postaciami z kart historii. Ale Lanthimos wykorzystuje ten kostium przeciwko niemu samemu. Spektakularne suknie i wystawne wnętrza zazwyczaj są celem samym w sobie, mają oddawać ducha czasów i wyglądać ładnie, kropka. W Faworycie wyglądają jednak inaczej: dziwnie. W obiektywie Lanthimosa dworski przepych osiąga bowiem groteskowe stężenie, jest jak zbyt gruba warstwa pudru, pod którą coś gnije i bulgocze.

Czytaj dalej