Bóg, inwestor i cztery ściany
i
Prace grupy projektowej OMA – kompleks Holland Green w Londynie, 2008 r.; zdjęcie: Sebastian van Damme, dzięki uprzejmości OMA
Opowieści

Bóg, inwestor i cztery ściany

Zygmunt Borawski
Czyta się 15 minut

„W świecie architektury porażki stanowią tabu, podobnie jest w ogóle we współczesnym społeczeństwie. Przenika je skrajnie okrutny etos sukcesu” – mówi w rozmowie z Zygmuntem Borawskim Reinier de Graaf, holenderski architekt.

Zygmunt Borawski: Pańska książka Four Walls and a Roof [Cztery ściany i dach], która opowiada o codziennych trudnościach, z jakimi muszą zmagać się architekci, jest zadziorna, ironiczna, zabawna. Ale zarazem wyjątkowo pesymistyczna. Dlaczego ją Pan napisał?

Reinier de Graaf: Uznałem, że jest potrzebna. Tak w ogóle nie uważam się za pesymistę. Ludzie często mnie o to pytają. Lubię moją pracę, uwielbiam architekturę. Nie żałuję, że wybrałem ją jako swój zawód. Ale to tylko zawód, o czym architekci chyba zapominają. Na temat architektury powstało mnóstwo książek, nie znam jednak żadnej, która byłaby podobna do mojej. Większość opowiada o budynkach. Budynek traktuje się jak wielkie osiągnięcie. Znajdziemy w tych książkach mnóstwo dumy i przechwałek. Stanowią wyraz nieprawdopodobnego wręcz zadowolenia z siebie. Doszedłem do wniosku, że trzeba przekłuć balon. Napisałem więc książkę nie o dziełach architektonicznych, lecz o pracy architekta. To istotna różnica. Próbuję przybliżyć czytelnikom, jak naprawdę owa praca wygląda, z czym się trzeba liczyć, kiedy się ją wykonuje. Dokonałem zmiany paradygmatu: nie proszę, by świat patrzył na architekturę, ale wykorzystuję ją jako pryzmat do patrzenia na świat. Ogólnie rzecz biorąc, architekci sami sobie szkodzą tym ciągłym mówieniem o budynkach. Wykonują trudny zawód, muszą godzić wiele różnych interesów. Są zależni od sił, z którymi pracują, i sporo wiedzą na ich temat. Z konieczności są realistami. Nie mogą sobie pozwolić na otwartą krytykę. Dlatego ich praca pozwala spojrzeć na współczesną rzeczywistość z interesującej perspektywy. We wszystkich ustrojach, systemach, społeczeństwach powstają budynki. Każde społeczeństwo ma tu własne, specyficzne wzory działania. Jeśli pewnego dnia będę musiał zaprzestać wykonywania zawodu, moim najważniejszym dziedzictwem nie będą moje budynki, lecz to, czego nauczyłem się o świecie, kiedy powstawały.

Jak według Pana powinien być zorganizowany nasz zawód? Jaką rolę odgrywają architekci?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W książce przywołuję wiele przykładów historycznych, z niezbyt odległej przeszłości. Piszę o Johnie Bancrofcie – był to angielski architekt projektujący budynki publiczne od lat 60. XX w. Piszę o Ernście Neufercie – autorze monumentalnego dzieła do podręcznika do projektowania architektonicznego. O anonimowych projektantach lotniska w Atlancie uważanego wciąż za największy pod względem liczby pasażerów port lotniczy na świecie. Piszę też o byłych architektach Bauhausu, którzy ze Związku Sowieckiego wyemigrowali z powrotem do Niemiec Wschodnich.

Prace grupy projektowej OMA – wieżowiec De Rotterdam w Rotterdamie, 2013 r.; zdjęcie: Ossip van Duivenbode, dzięki uprzejmości OMA
Prace grupy projektowej OMA – wieżowiec De Rotterdam w Rotterdamie, 2013 r.; zdjęcie: Ossip van Duivenbode, dzięki uprzejmości OMA

Wszyscy oni po prostu wykonywali swoją pracę. Oczywiście każdy robił to inaczej. Liczy się jednak, że razem coś stworzyli i pozostawili po sobie ważną spuściznę. Interesują mnie, bo zajmowali się robotą, nie szukali uznania, a tym bardziej „sławy”. Uważali swoje projekty za ogniwa w łańcuchu ewolucji, a nie za akty wiecznej rewolucji. Nie kierowało nimi pragnienie nieustannego pierwszeństwa.

Moim zdaniem we współczesnej architekturze zagubił się cenny wymiar. Chcę, byśmy zrobili krok wstecz i spojrzeli na naszą pracę po prostu jak na pracę. Pozwólmy, by stała się częścią ewolucyjnej sekwencji. Jeśli architekci w ogóle zmieniają świat, to robią to kawałek po kawałku, inkrementalnie. Nie mogą twierdzić, że cokolwiek zrewolucjonizowali.

Rzecz jasna, nasza praca ma charakter materialny. W pewnym sensie jest bardzo widoczna, co rodzi rozmaite nasze lęki i obawy. Z powodu tych lęków często przybieramy pozę pełną arogancji i pychy. Nie uważam, by architekci byli z natury aroganccy. Po prostu jest to sposób radzenia sobie ze strachem i brakiem pewności siebie. Ja sam, ilekroć projekt jest na ukończeniu, bardzo się denerwuję, bo jeśli będzie klapa, czeka mnie nieprawdopodobna kompromitacja. Sądzę, że w przypadku wielu innych zawodów porażki nie są aż tak widoczne.

Dlaczego więc ludzie boją się o porażkach mówić głośno, czy to w przypadku architektury, czy w ogóle? Pańskim zdaniem jest to znak czasów?

W świecie architektury porażki stanowią tabu. Jak pan zauważył, podobnie jest w ogóle we współczes­nym społeczeństwie. Przenika je skrajnie okrutny etos sukcesu. Etos narzucony przez gospodarkę rynkową, konkurencję itp. Moim zdaniem żadne przedsięwzięcie nie jest w pełni udane. W życiu nie ma sytuacji typu win-win. We wszystkim kryje się jakiś haczyk. Przesadne skupianie się na sukcesach, ukrywanie za wszelką cenę tego, co nie wyszło, oddala nas od „prawdy”, a więc również utrudnia dokonywanie przełomowych odkryć. W laboratorium porażka jest nieodzowna. Jest częścią eksperymentu. W przypadku badań nie można mówić o porażce, lecz o różnych wynikach. Architektom dobrze by zrobiło, gdyby przyjęli podobne podejście.

Wspomniał Pan o gospodarce rynkowej. W Pańskiej książce znajduje się esej zainspirowany Kapitałem w XXI wieku Thomasa Piketty’ego. Jaki wpływ ma gospodarka rynkowa na dzisiejszą architekturę?

Upraszczając, rzecz wygląda następująco: dawniej architektura była narzędziem interesu publicznego, później zaczęła służyć interesom prywatnym. A to istotna różnica. Kiedy reprezentujesz interes publiczny, reprezentujesz też po trosze samego siebie – przecież stanowisz część społeczeństwa. Reprezentujesz instytucje, na które głosowałeś albo które pragniesz utrzymać. W przypadku interesów prywatnych wszystko wygląda inaczej. Oczekuje się, że będziesz lojalny wobec obcego podmiotu, który po prostu powierzył ci zlecenie. Kiedyś dawało się pogodzić pracę z własną misją. Teraz trzeba nieustannie udawać, że twoje interesy są pokrewne z interesami klienta. Im więcej masz klientów, tym bardziej rozbieżne są ich interesy i tym trudniej jest ci zachować włas­ny punkt widzenia, bo stajesz się narzędziem różnorodnych poglądów. Musisz więc udawać, że twoje dzieła układają się w całość, jak dzieła architekta sprzed pół wieku. W obecnej sytuacji to zupełnie niemożliwe. Docieramy do dziwnego paradoksu. Wydaje mi się, że fenomen „autorskiego” stylu w architekturze to w istocie próba sztucznego narzucenia spójności budynkom powstałym w warunkach, które wykluczają autentyczną spójność. Jeśli tak, Frank Gehry jest znakomitym produktem gospodarki rynkowej. Jego styl pozwala traktować jako całość budynki powstałe w odpowiedzi na różne oczekiwania.

Czyli uważa Pan, że Frank Gehry nie mógłby dziś zmienić swojego stylu?

Byłoby to trudne. Musiałby twierdzić, że to decyzja artystyczna. Archi­tekci sięgają po tego rodzaju argumenty, bo argumenty z porządku ideologicznego straciły siłę. Rynek potrzebuje spójności wynikającej ze stylu słynnego architekta, bo sam nie potrafi żadnej spójności zaproponować.

Czytając Pańską książkę, odnosimy wrażenie, że choć jest Pan człowiekiem pozbawionym złudzeń, to zarazem próbuje Pan zmieniać świat na lepsze. Jest oczywiste, że ma Pan powołanie. Czuję więc pewien dysonans. Dlaczego uczestniczy Pan w projektach, które przyczyniają się do gentryfikacji? Dlaczego buduje Pan w krajach autorytarnych i pseudodemokratycznych? W ustrojach obcych Panu pod względem ideologicznym?

Cóż, to kolejny powód, dla którego powstała moja książka. Architekt, w przeciwieństwie do dziennikarza, pisarza czy artysty, z natury rzeczy nie może niczego jednoznacznie przyjąć ani odrzucić.

Dlaczego?

Bo architektura jest sztuką negocjacyjną. Zawsze tak było. Nawet w szczytowym punkcie modernizmu. Negocjatorzy i mediatorzy nie mogą stanowczo opowiadać się po żadnej ze stron. To sprzeczne z naturą ich pracy. Właśnie dlatego architekci nieustannie muszą tworzyć projekty zaspokajające­­ ­interesy, które niekoniecznie są ich interesami – tak wygląda na przykład ich praca w gospodarce rynkowej. Pytanie, jak to robić, kiedy się na to decydować i czy ma się świadomość, co się robi. Niektórzy powiedzieliby, że świadome i rozmyślne działanie jest gorsze moralnie niż działanie z niewiedzy. Ja jednak nie podzielam tego punktu widzenia. Uważam kwestię świadomego działania za jeden z najciekawszych, najbardziej intrygujących i najcenniejszych aspektów architektury. Bo właśnie w ten sposób architekt zmienia świat. Decyduje się na infiltrację, na współudział, brudzi sobie ręce, wchodzi w sytuacje, których nie można uznać za nieszkodliwe. I od środka wpływa na ostateczne skutki, przynajmniej odrobinę.

Tak naprawdę nie ma dobrych i złych zleceń. Każde przedsięwzięcie odzwierciedla świat dokoła. Słuszne i niesłuszne motywy wciąż się ze sobą ścierają. Jedyny obowiązek moralny polega na tym, by ocenić, która ze stron zwycięży. Jeśli możesz się przyczynić do tego, żeby wygrała odpowiednia strona, przyjmij zlecenie. W książce piszę o tym wprost. Niekiedy moje oceny albo oceny mojej pracowni okazywały się błędne, bo nie da się wykonywać tego zawodu, jeśli się odmawia w każdej sytuacji, która nie jest idealnie czysta. Głównie dlatego, że takich sytuacji nie ma, a jeśli nawet się zdarzają, to pewnie są mało ciekawe. Docieramy tu do powszechnego zjawiska, które krytykuję w mojej książce. Otóż brakuje architektów gotowych wziąć się za budowę dużych społecznych osiedli. Wszyscy wolą projektować opery, galerie sztuki i przyjmować inne zlecenia, jakie pozostają jeszcze w gestii sektora publicznego. Dzięki temu nie brudzą sobie rąk, lecz zarazem zamykają się w sektorze odpowiadającym za niedostrzegalny wręcz odsetek budynków. Na pewno tworzą piękne dzieła, ale świata ani trochę nie zmieniają. Tak, owszem – wykonaliśmy parę lat temu zlecenie, które przyczyniło się do gentryfikacji Londynu. Jednak zyski z tego osiedla poszły na odnowienie Muzeum Designu, ogólnodostępnej instytucji publicznej. Nie twierdzę, że rynek mieszkaniowy w Londynie jest dobry, bo nie jest. Po prostu w tamtym przypadku udało się dzięki niemu coś uzyskać. Gdyby zlecenie polegało wyłącznie na zbudowaniu luksusowych domów, pewnie byśmy się na to nie zdecydowali.

Moim zdaniem bardziej problematyczna jest siedziba CCTV, Centralnej Telewizji Chińskiej w Pekinie ukończona w 2012 r. Dlaczego biuro, w którym Pan pracuje, postanowiło ją zaprojektować?

Kiedy odbywał się konkurs, w roku 2001, w Chinach zachodziły głębokie przemiany. Sam fakt, że urzędnicy mieli takie, a nie inne oczekiwania, świadczył, że pragną czegoś nowego, że chcą stać się bardziej transparentną firmą, trochę na wzór BBC. Opis wymagań konkursowych, które dostaliśmy, brzmiał naprawdę szczerze. Wydaje mi się jednak, że przeceniliśmy zdolność państwa chińskiego do zmian. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy wszystko wygląda inaczej. Nie mamy zdolności jasnowidzenia. W tym przypadku szczerze opowiadamy o włas­nych przeczuciach i błędach.

Wielokrotnie atakował Pan modę na architekturę przyjazną środowisku. Dlaczego? Jakie są skutki tej mody? Co Pańskim zdaniem powinno się robić?

Hasło „przyjazne środowisku” ma taki sam status co „pokój na świecie”. Wszyscy się zgadzają, że to słuszny ideał. Moim zdaniem znaleźliśmy się w dziwacznej sytuacji: uwaga poświęcana architekturze przyjaznej środowisku jest odwrotnie proporcjonalna do skali zjawiska. Powstaje wiele małych i potencjalnie użytecznych projektów, które nie naruszają równowagi ekologicznej. Mnie natomiast interesują interwencje na wielką skalę. Zachowanie środowiska i przeciwdziałanie zmianom klimatycznym to sprawa wagi ponadnarodowej, potrzeba więc ogromnego, ponadnarodowego przedsięwzięcia. Zrobiliśmy duży projekt dla Unii Europejskiej. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że Unia powstała jako projekt przemysłowy. Utworzono wspólny rynek węgla i stali, żeby nie doszło do kolejnej wojny między Francją a Niemcami. Pomyślałem więc, że byłoby fajnie, gdyby Unia, obecnie dużo większa niż w latach 50., wzięła się za kolejny wielki projekt tego rodzaju. Mógłby on skutecznie odwrócić uwagę od wszystkich tych ezoterycznych, politycznych kryzysów tożsamości w jej krajach.

Prace grupy projektowej OMA – nowy Timmerhuis w Rotterdamie, 2015 r.; zdjęcie: Ossip van Duivenbode, dzięki uprzejmości OMA
Prace grupy projektowej OMA – nowy Timmerhuis w Rotterdamie, 2015 r.; zdjęcie: Ossip van Duivenbode, dzięki uprzejmości OMA

Czy ma Pan na myśli Pański projekt Low Carbon Europe?

Tak, zamówiła go European Climate Foundation, by przedstawić Unii propozycję przekształcenia sektora energetycznego do roku 2050 i ograniczenia emisji gazów cieplarnianych o 80%. Cel bardzo ambitny, ale mają szczegółową strategię. Zaczęli od tego, by zmienić sektor energetyczny w Europie. Ustaliliśmy, że jeśli zastąpić krajowe polityki w zakresie odnawialnych źródeł energii wspólną polityką i przydzielić państwom specjalizacje w zależności od położenia geograficznego – energia wiatrowa w Holandii, słoneczna we Włoszech i tak dalej – wydajność znacznie wzroś­nie. Przy czym w zasadzie w całości byłaby to energia odnawialna. Cóż, jak mawiał architekt i myśliciel Buckminster Fuller, wystarczy dla wszystkich, jeśli tylko znikną granice. Niestety, nasz projekt powstał w 2010 r., kiedy z przyszłością Unii Europejskiej można było wiązać większe nadzieje.

W książce wspomina Pan też o inteligentnych miastach. Co się za tym kryje i skąd Pański sceptycyzm?

Inteligentne miasto to obszar miejski, w którym wykorzystuje się rozmaite sensory zbierające informacje pozwalające w bardziej efektywny sposób zarządzać zasobami. Moim zdaniem prywatne firmy udają w ten sposób, że działają w interesie publicznym. Wdzierają się do sfery urbanistyki i usług publicznych, za które odpowiadała dotąd administracja i wybieralni urzędnicy. Twierdzą, że lepiej sobie z tym poradzą. W rzeczywistości chodzi im po prostu o możliwość sprzedawania rozmaitych technologii. Głównym celem jest zysk prezentowany jako „dobro wspólne”. To nieprawdopodobna wręcz hipokryzja. Wystarczy przeanalizować język, jakim posługują się firmy, kiedy promują inteligentne miasta. Bardzo przypomina język biblijny. Pojawiają się zwłaszcza tematy rozgrzeszenia i odkupienia. Firmy piszą, że świat stoi na krawędzi zagłady. Potem okazuje się, że jest wybawienie – o ile zrobimy to, czego oczekują. Słowem, udawanie Pana Boga.

Jak wobec tego wygląda przyszłość miast? Jakie są przepowiednie i dlaczego tak bardzo fascynuje Pana ich niepowstrzymany, przerażający rozwój?

Odnoszę wrażenie, że w naszym sposobie myślenia o miastach dokonała się niezauważalna zmiana. Megamiasto nie jest po prostu większym miastem. To zupełnie inny byt. Miasto można do pewnego stopnia kontrolować, w przypadku megamiasta o żadnej kontroli nie ma mowy. Obecnie obserwujemy procesy, które sami wprawiliśmy w ruch. W fizyce istnieje pojęcie masy krytycznej. Jeśli zostaje ona przekroczona, każde rozszczepienie jądra atomowego w sposób łańcuchowy inicjuje następne rozszczepienie. Właśnie tym jest megamiasto. My, obywatele, stajemy się już tylko widzami. Możemy jedynie przyglądać się kolejnym reakcjom. Zjawisko to jest dla mnie fascynujące. Współwystępuje z przejściem od sektora publicznego do gospodarki rynkowej, która rozwija się podobnie. Konsekwencje naszych działań stają się coraz bardziej skomplikowane. Megamiasta są na swój sposób odpowiednikiem gospodarki rynkowej. Wyłoniła się zupełnie nowa kwestia, z którą mamy całkiem nowe relacje.

A prowincja? Czym dziś jest i czy ma przyszłość?

Prowincja po części stanowi rezerwuar, dzięki któremu miasto może być tym, czym jest. Jednak prowincja może także pełnić wiele innych funkcji. Mamy do czynienia z dziwną kombinacją: otóż prowincja poprzedza miasto, a zarazem jest w stanie je zastąpić. Stamtąd pochodzą zasoby naturalne, produkty rolnicze, energia. Ale też właśnie tam udają się ludzie, kiedy nie potrzebują już miasta. Tereny prowincjonalne służą i wypoczynkowi, i przemysłowi. Są osobliwą hybrydą romantycznego z racjonalnym. Na prowincji znajdziemy wielkie ośrodki gromadzenia danych, gigantyczne zmechanizowane gospodarstwa rolne oraz szwajcarskie domki w stylu alpejskim i ośrodki wczasowe. Sądzę, że w im mniejszym stopniu będziemy panowali nad miastami, tym bardziej prowincja będzie uosabiała obie te skrajności.

Kiedyś uważaliśmy miasto za twór człowieka poddający się kontroli, naturę natomiast za nieposkromiony twór Boga. Teraz chyba się to zmienia. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Prowincja stała się dziwną sferą ludzkiej awangardy, a miasto stało się dżunglą, dzikością, którą niegdyś kojarzono z naturą. Zatoczyliśmy arcyciekawy krąg. Uświadomiliśmy sobie, że prowincja jest bardziej sztuczna, niż sądziliśmy, a miasto bardziej naturalne. I że sami stanowimy część natury. To też interesujące – w ostatecznym rozrachunku jesteśmy gatunkiem zwierząt, co prawda obdarzonych umysłem, ale jednak zwierząt.

 


Reinier de Graaf

Holenderski architekt i partner w biurze Office for Metropolitan Architecture, które zostało założone przez Rema Koolhaasa w 1975 r. Jego opublikowana niedawno przez Harvard University Press książka Four Walls and a Roof (Cztery ściany i dach) doczekała się pozytywnych recenzji nie tylko w pis­mach branżowych, lecz także w kręgach, które z architekturą mają niewiele wspólnego. Autorowi udało się bowiem przedstawić w uniwersalny i przystępny sposób problemy profesji architekta.
 

Czytaj również:

Miasto bez końca
i
Nocne marki, Edward Hopper, 1942 r. The Art Institute of Chicago
Marzenia o lepszym świecie

Miasto bez końca

Paulina Wilk

W połowie naszego stulecia prawie połowa ludzi będzie mieszkać w slumsach. I to jest całkiem niezła wiadomość.

Smukły Burdż Chalifa znika w słońcu. Jego powłoka połyskuje, odbite promienie zmuszają, by opuścić głowę. Najwyższy budynek świata łatwiej oglądać wieczorem, gdy rozbłyska elektrycznym światłem, a wokół trwa widowisko fontann tryskających w rytm romantycznych piosenek. Rodziny tłoczą się przy balustradach i próbują zrobić mu zdjęcie. Ale on nie mieści się w kadrze, wystaje ponad zmyślony wielkomiejski pejzaż. Rzeczywistość to nie jego sprawa – on jest nieprawdopodobny, przerasta wyobrażenia. Jak cały Dubaj. Burdż Chalifa stanowi przede wszystkim komunikat. Swoją obecnością mówi: granice istniały wczoraj, przyszłość jest po to, by je niweczyć lub przesuwać.

Czytaj dalej