Ballada o Diabliku i Liceum Czarnej Magii
i
"Diabeł śmiejący się", Jan Matejko; źródło: Dom Jana Matejki w Krakowie
Doznania

Ballada o Diabliku i Liceum Czarnej Magii

Przekrój
Czyta się 13 minut

To działo się dawno. Jeszcze wtedy, gdy szkoła podstawowa miała siedem klas. Jeszcze wtedy, kiedy duży Wojtek był taki, jak teraz na przykład Ziutek. Z siedem lat temu. Po latach ta opowieść jest jakby trochę poszarpana, podobna do starej książki z wierszami albo innej, z oberwaną okładką, w której były baśnie. Te książki, do nikogo nie należąc, długo włóczyły się po sypialniach…

A skąd się wziął ten Diablik?

Czy tam gdzieś może ktoś umarł albo poszedł do szpitala, lub więzienia na długie lata?

A może Diablik włóczył się w jakiejś dalekiej osadzie z kolędnikami? Potem przyszło przedwiośnie i poprzebierane śmierci i Herodowie zrzucili swoje kostiumy, poszli do domów, a on, prawdziwy, został sam? Może nie wiedziano, co z nim zrobić i dlatego odwieziono go do domu dziecka.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jak go przywieźli? Przywożą przecież zawsze przed obiadem. Jest się najpierw w pogotowiu opiekuńczym. Potem ktoś z tego pogotowia rozwozi do domów dziecka. Załatwiają, przekazują w kancelarii, a ten nowy wychowanek czeka i nie wie, co dalej będzie. Tak było z Wojtkiem.

A jak przywozili Diablika, była noc. I rozpętała się wczesna kwietniowa burza. W deszczu i błyskawicach podjechało czarne auto przed główny budynek. Dom stał ciemny i wydawało się pusty.

Wysiedli z auta dwaj nieznajomi. Wyciągnęli Diablika, zaczęli się dobijać do drzwi, potem odjechali nie wiadomo dokąd…

Wojtek widział to wszystko. Nie przez dziurę w sęku, jak można zobaczyć dużego diabła, lecz przez pękniętą szybę.

Wojtek też był dopiero pierwszy dzień — a właściwie pierwszą noc — w domu dziecka. Był wtedy mały, czuł się bardzo nieswojo w nowym miejscu i tej nocy długo nie mógł zasnąć…

***

Diablika przydzielili do tej samej grupy co i Wojtka. Zaraz następnego dnia Diablik pobił się z Aniołami. Bo w tej grupie było też dwóch braci Aniołów.

Zaczęło się tak:

Miał ze sobą Wojtek paczkę, w niej trochę słodyczy. Ciastka, cukierki, dwie pomarańcze. Przyszli Aniołowie. Włosy blond, oczy niebieskie, twarze dość tępe.

Mówią Aniołowie:

— Twoje — moje. Twoje — nasze! Spółka.

Wojtek nie zrozumiał, a Aniołowie wyciągnęli ręce. Po paczkę. Chłopak chwycił mocniej. Nie pomogło. Zabrali i poszli.

W sypialni było jeszcze trzech takich młodszych jak Wojtek. Zaczęli tłumaczyć, że trudno. Wielka jest siła Aniołów, a skarżyć jeszcze gorzej. Gdyby Wojtek dał paczkę od razu, może by mu coś zostawili.

I przyszedł Diablik. Ciemne włosy, śniady. Pyta:

— O co chodzi?

Ci młodsi się ośmielili. Tłumaczą, co i jak. Aniołowie zabrali „nowemu” paczkę. Wysłuchał Diablik i wyszedł.

Zaraz potem coś zaczęło łomotać. To Diablik wywabił podstępnie starszego Anioła do umywalni. Chociaż był mniejszy od niego, szatańską sztuką sprał starszego Anioła. Z młodszym poszło łatwiej.

Wraca Diablik. niesie Wojtkowa paczkę:

— Masz.

Wojtek go prosi, żeby sobie wziął, ile chce, a Diablik się krzywi pogardliwie i odpowiada, że nie potrzebuje.

Wtedy Wojtek wyciągnął rzecz najpiękniejszą. Pomarańczę. Jak płonącą jaskrawym światłem latarnię…

— Weź to — prosi.

Spojrzał Diablik na pomarańczę. Jej ognista uroda widać go urzekła. Zawahał się.

— Weź no, weź! — prosi Wojtek. — Poczęstuj się.

— Dobra, ale tylko połowę.

I poczęstował się. Kapał pomarańczowy sok. Diablik miał na imię Mirek.

Nie było cyrografu. Jeżeli kropla krwi, to nie Wojtkowej, lecz Diablika. Kropla krwi na wardze po walce z Aniołami. Ale tego dnia razem z płomienną pomarańczą oddał Wojtek Diablikowi duszę.

I Diablik tę duszę przyjął…

***

Wojtek poszedł do klasy trzeciej, a Diablik — mimo że z wieku wypadałaby szósta — do siódmej.

W początku maja kierownik domu dziecka zawołał Diablika do gabinetu.

— Diablik, czy ty chodziłeś wczoraj z mapą do szefowej naszej kuchni?

— Chodziłem.

— A czy to prawda, że jej pokazywałeś, jak się dostać na Łysą Górę?

— Sama chciała — obruszył się Diablik. — Jedzie tam gdzieś na wczasy.

— Sprawdzę — odparł kierownik — ale jest ważniejsza sprawa. Chodzi o wybór szkoły. Kończysz siódmą klasę. Co dalej?

— Chcę się uczyć w Liceum Czarnej Magii.

Wtrąciła się sekretarka:

— Ależ, panie kierowniku! Ja już dawno pracuję w Oświacie. Władzom oświatowym takie liceum nie podlega. Jak nie podlega naszym oświatowym władzom, to go chyba wcale nie ma.

Diablik spojrzał z ukosa na sekretarkę:

— Mam zapisany numer telefonu.

— Sprawdzę — oświadczył kierownik.

Diablik podał karteczkę. Numer był trzynastocyfrowy. Kierownik podniósł słuchawkę, wykręcił, chwilę nasłuchiwał.

— Coś nie tak — stwierdził. — Albo zajęte, albo po prostu sowa huka. No, masz, jak nie wierzysz — oddał słuchawkę Diablikowi.

Hen, na drugiej stronie przewodu, wyraźnie hukała sowa.

— Panie kierowniku — mówi znowu sekretarka — pan pozwoli. Uważam, że to nieporozumienie. Skąd taki długi numer? Ja już dawno pracuję w Oświacie i…

Przysunęła telefon, lecz wtedy ze słuchawki wypadł piorun kulisty i strzelił panią sekretarkę w ondulację.

W chwilę po ocuceniu pani sekretarki, kierownik podjął rozmowę z Diablikiem.

— Uważam, że to nie ma sensu. Po co sobie zawracać głowę Liceum Czarnej Magii? Mam dla ciebie inną szkołę. — Jaką? — zdziwił się Diablik.

— Szkołę Hodowlaną. Dzwonił do mnie wczoraj dyrektor Puto. „Kolego — mówił — kolego, mamy dużo wolnych miejsc, a mało kandydatów. Chłopcy i dziewczęta z domu dziecka powinni iść do nas. Wy, kolego, rozumiecie, że w naszej szkole jest dużo miejsc i przyślecie dzieci. A jak dzieci mają rodziców, to rodzice nie rozumieją”.

— Ja chcę iść do Liceum Czarnej Magii — rzekł Diablik.

— Szkoła Hodowlana jest blisko, ma piękny internat. Po ukończeniu ma się dobry zawód. Uważam, że będziesz zadowolony…

"Diabeł z głową ptaka", Jan Matejko; źródło: Dom Jana Matejki w Krakowie
„Diabeł z głową ptaka”, Jan Matejko; źródło: Dom Jana Matejki w Krakowie

A Diablik, kiedy wyszedł od kierownika, powiedział Wojtkowi:

— Jeżeli chodzi o szkołę hodowlaną, to ja mogę wyhodować bazyliszka.

Dlaczego Diablik zdecydował się na hodowanie bazyliszka?

Czy chciał pokazać kierownikowi, że odpowiadają mu zwierzęta dziwniejsze niż konie, krowy i owce? Czy miał zamiar od razu po przyjściu do Hodowlanej zrobić na złość dyrektorowi Puto? A może… nie jest wykluczone, że pragnął zaimponować… Putównie, córce dyrektora Puto, która była w tej samej klasie, co on.

Jak wiadomo, bazyliszek lęgnie się z jaja, które zniesie kogut. Intendent domu dziecka i kierownik mieli własne kury. Mieli też wspólnego koguta. Tego ptaka wybrał Diablik.

Kogut wodził stadko kur w cichym ogródku za głównym budynkiem. Mało kto się tam kręcił.

Diablik przelazł za siatkę, a Wojtek został na czatach. Miał uważać, czy ktoś nie idzie.

Kogut chodził poważnie, władca stada, ojciec licznych kurcząt. Nawet w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na Diablika.

Diablik zaczął kruszyć chleb. Kogut się zainteresował, podszedł bliżej, a za nim kury. Ale Diablik kury odpędził, wolał rozmowę sam na sam.

Zaczął od objaśnienia, czym jest właściwie czarna magia.

Czarna magia to są najrozmaitsze czary, tajemnicze słowa, które mogą sprawić, że obłok staje się człowiekiem a człowiek obłokiem. Że dziewczętom, takim jak na przykład Putówna, ukazują się lustra, w których widać jak fruwają tajemnicze czarne motyle…

Kogut z niedowierzaniem przekrzywiał głowę. Pogdakiwał. To wszystko nie trafiało mu do przekonania.

Diablik się jednak nie zraził. Zaczął trochę ostrzej. Skrytykował dyrektora Puto. Oświadczył, że jemu, Diablikowi, Szkoła Hodowlana się nie podoba. Tłumacząc właściwie dlaczego, zażądał od koguta zniesienia jajka.

Tu kogut już wydał się zaniepokojony. Przestępował z nogi na nogę, w jego pogdakiwaniu wyraźnie było słychać oburzenie. Diablik też zaczął głośniej.

Ale Wojtek na czatach szybko się znudził. Niewiele z rozmowy zrozumiał, zaczął się rozglądać, gapić na wiosenne drzewa. Mijały kwadranse… Słońce się zniżało. Dla koguta szedł czas nocnej grzędy w kurniku, a dla chłopców kolacja, mycie i spanie.

Spojrzał Wojtek przez siatkę; Diablik zmęczony przekonywaniem, ale nie ustępuje. Kogut jakby się załamywał. Obejrzał się Wojtek w drugą stronę.

Patrzy — idzie gruby pan o dyrektorskim wyglądzie, gruba pani, a z nimi dziewczyna. Taka sobie, może ze czternaście lat. Potem wyjaśniło się, że to państwo Putowie szli z wizytą do kierownika.

Wtedy obrócił się i Diablik. Zobaczył dziewczynę. Zbladł, poczerwieniał. Drgnął, jakby chciał uciec. Kogut nie zorientował się chyba o co chodzi, ale zachowanie Diablika i widok Putów zrobił na nim piorunujące wrażenie.

Nagle się zdecydował.

Przysiadł, zapiał, zagdakał i… zniósł jajko.

Putówna, która przez siatkę zobaczyła Diablika, nie wiadomo dlaczego poczuła się obrażona. Nadąsała się i odwróciła głowę.

Tymczasem kogut ze zgrozą patrzył na zniesione czarne jajko.

Kiedy Putowie weszli w drzwi budynku, kogut zapiał jeszcze raz strasznym, jakby nie kogucim głosem i poderwał się do lotu. Zamiast jednak spaść po paru metrach, jak zwykle koguty, wzbijał się coraz wyżej i wyżej.

Był jak brunatny orzeł.

Jak brunatna planeta pod zachodzącym słońcem.

Punkt.

I znikł zupełnie.

***

Następnego dnia, zaraz po obiedzie, kierownik znowu wezwał Diablika.

— Diablik, do nas codziennie rano przywożą mleko. Prawda?

— Przywożą.

— Mleko odbiera zawsze szefowa kuchni. Gotuje się z niego zwykle zupy mleczne. Dzisiaj nie mogło być zupy mlecznej. Nie mogło być, prawda?

— Prawda — przyznał Diablik.

— A kto dziś rano namawiał szefową kuchni, żeby odczyniła mleko?

— Wcale nie odczyniła, tylko odmówiła — bronił się Diablik.

— Wszystko jedno. W każdym razie ona mleka nie przyjęła i pojechali z powrotem.

— Tak, panie kierowniku, ale dzisiaj mleko było ochrzczone.

— Jak to: ochrzczone?

— Zwyczajnie, wodą. Sam widziałem, stanęli przed bramą, jeden poszedł po wiadro i dolali wody.

Kierownik zamilkł. Bębnił palcami po stole, chciał — zdaje się — jeszcze zagadnąć o koguta, którego zniknięcie wiązało mu się czemuś z osobą Diablika, ale nie wiedział, jak zacząć.

— Idź już, Diablik. A pamiętaj, żadnych Liceów Czarnej Magii. Szkoła Hodowlana.

Kiedy Diablik był już przy drzwiach, kierownik jeszcze sobie coś przypomniał:

— Aha, czy to prawda, że obiecywałeś córce dyrektora Puto królewską koronę?

Diablik nie odpowiedział.

***

Jajko kogucie powinna wysiedzieć ropucha. Z tej wiosny chłopcy pamiętają mnóstwo ropuch, które pacały przed oknem sypialni Diablika. Ale on przebierał. Trudno jest znaleźć solidną, uczciwą ropuchę, która potrafi wychować bazyliszka.

A do połowy maja Diablik bardzo często chodził boso. Siódmoklasiści, nawet trzynastoletni, zwykle wstydzą się być boso. Przed laty także… nawet w bardzo ciepłe dni, kiedy trudno wytrzymać w trampkach, a ziemia jest bardzo ciepła i życzliwa stopom.

To chodzenie boso miało jednak związek z hodowaniem bazyliszka. Bo bazyliszek się wylągł. Oczywiście Diablik nie trzymał go w sypialni.

Kiedyś zawołał Diablik Wojtka.

— Ładnie rośnie, chcesz zobaczyć? Wojtek chciał.

— Zdejm sandały.

— Po co?

— Tak trzeba.

Wojtek zdjął. Diablik poprowadził ścieżką przez park, przez łąkę. Mały Lasek do puszczy.

Ścieżka, którą szli, nagle drgnęła i chciała uciec. Wojtek mało się nie przewrócił, ale Diablik zręcznie przytrzymał ją nogą. Nadchodziły ciężkie, burzowe chmury. Zrobił się półmrok. Było jakoś dziwnie.

— Mirek! A ja słyszałem, że jak bazyliszek spojrzy, to ludzie kamienieją.

— Nie bój się — powiedział Diablik i rozsunął gałęzie.

Na maleńkiej polance stał uwiązany dziwny zwierzak. Podobny do wielkiego indyka i do małego smoka. Był pokryty łuską. Stał tyłem, uwiązany do słupka.

— A jak się odwróci i spojrzy? — szepnął Wojtek.

W tej chwili bazyliszek odwrócił głowę.

I… nic się nie stało. Bo na dziobie umocował mu był przedtem Diablik… ciemne okulary.

— Możesz go pogłaskać — pozwolił Diablik.

Wojtek wyciągnął rękę. Dotknął szorstkich łusek…

Wracali tą samą ścieżką. I znów ścieżka próbowała uciec spod nóg, ale nie mogła. Teraz i Wojtek wiedział, że ścieżkę, wiodącą do uwiązanego w lesie bazyliszka, trzeba delikatnie przytrzymać za kępkę chwiejącej się na wietrze trawy palcami nóg. Albo po prostu kopnąć ją gołą piętą, żeby się uspokoiła.

Być może, Diablik jeszcze dlatego chodził boso, bo wcale nie wybierał się do Szkoły Hodowlanej. Był pewny, że trafi jednak do Liceum Czarnej Magii. Liceum bardzo odległego, więc chciał na drogę zabrać ze sobą wspomnienie parkowej i leśnej ziemi. Pasma ciepłego piachu a nawet ostrego żwiru. Wszystko, co się czuje późną wiosną pod nagimi stopami…

***

Czy Putówna nigdy nie dotknęła łusek bazyliszka? Czy może jednak Diablik jej go pokazał, a ona powiedziała, że to znowu nic takiego bazyliszek? Nie wiadomo.

Diablik zaczął jeszcze wypiłowywać pierścień. Pierścień miał być tajemniczy i zaklęty. Diablik zaklinał go przez parę dni, ale przed końcem roku szkolnego zniechęcił się i powiedział Wojtkowi, że dziewczyny są głupie.

Ten pierścień niewykończony, niedoklęty ma teraz Wojtek, chowa go na pamiątkę.

Podobno, kiedy żegnano klasy siódme, zdarzył się w szkole dziwny wypadek.

Putówna występowała — czyli śpiewała piosenkę.

Gdybym to ja miała skrzydełka, jak gąska…

— To sobie miej — mruknął Diablik i Putównie wyrosły skrzydełka.

Zająknęła się, ale nie chciała dań poznać, że ją jakieś sztuki Diablika obchodzą. Śpiewała dalej:

Poleciałabym ja za Jasiem do Śląska…

Diablik się zdenerwował i powiedział: „To sobie leć!”

Przez otwarte okno wywiało Putównę.

Czy to prawda? Siódmaków sprzed lat też już wywiało w świat. Poszli do szkół, do pracy, niektórzy studiują. Trudno spotkać takich, co pamiętają…

Dyrektor Puto wprawdzie przyznaje, że jeździł wtedy do Katowic, wypiera się jednak, że musiał stamtąd zabrać córkę. W każdym razie, kiedy ostatni raz rozmawiał kierownik z Diablikiem, nie było mowy o Putównie.

Kierownik tłumaczył jedynie Diablikowi, że szefowa kuchni wcale nie sprowadza deszczu, tylko ma reumatyzm i wie, kiedy będzie padało. Mówił, że Diablik, czy nie Diablik, ale musi słuchać wychowawców, bo on, kierownik, nie ma zamiaru ciągle wołać go na rozmowy. W końcu kazał, żeby Diablik szykował się na egzamin do Szkoły Hodowlanej.

A Diablik stanowczo nie chciał.

Wojtek teraz nie uważa, że Szkoła Hodowlana była zła. Jeśli ktoś kocha prawdziwe konie, ich jasno rozwiane grzywy… jeżeli lubi łagodne, posłuszne owce, powinien wybrać po skończeniu podstawówki taką szkołę.

Jeżeli ktoś chciał ulepszyć rodzinie telewizor, to nawet jeżeli ten telewizor trochę wybuchł, powinien jeszcze w szpitalu napisać podanie, żeby przyjęli go do Technikum Radiowo-Telewizyjnego. Jeżeli jednak ktoś woli czarną magię, to niech… wybiera Liceum Czarnej Magii.

Cóż by Diablik robił w Szkole Hodowlanej?

Pewnie i Diablik tak uważał, bo nie posłuchał kierownika. Zamiast się szykować do Hodowlanej, bez pozwolenia poszedł się kąpać. Co gorsza, wziął ze sobą Wojtka. Dołączyli się też bracia Aniołowie, którzy — mimo świętego nazwiska — również nie słuchali wychowawców.

Wojtek pamięta, że był wtedy upał I kurz. Ziemia parzyła. W drodze Diablik tłumaczył Wojtkowi, że Liceum Czarnej Magii ma jeszcze ładniejszy internat niż Szkoła Hodowlana. Przy stołówkach internatowych trzyma się zwykle świnie, które zjadają resztki. W Liceum Czarnej Magii jest oczywiście inaczej. Są przecież zwierzęta bardziej dla tego Liceum pożyteczne. To wymarzone miejsce dla Diablikowego bazyliszka.

Szli do takiego jeziorka pod lasem. Jeziorko od tej chyba kąpieli nazywają Czarcim Dołem.

W jeziorku jest najpierw całkiem płytko, ale po paru krokach zaczyna się głębia.

Teraz Wojtek już wie, że z takiej kąpieli może wyniknąć coś strasznego… Diablik i Aniołowie wypłynęli na środek. Trzeba przyznać, że pływali dobrze. Wojtek chlapał się przy brzegu.

Ale kiedy pobrodził trochę, troszeczkę dalej, stało się to… dno uciekło gdzieś w tył, a tafla wody błyskawicznie zbliżyła się do oczu i zakryła mu głowę.

Wynurzył się:

— Mirek, ratu…

Wtedy Diablik zaczął sunąć w jego stronę, a Aniołowie do brzegu.

Można nieźle pływać, ale ratować jest trudno. Prawdę powiedziawszy, ratowanie wcale nie jest piękne, jest pełne obrzydliwej, duszącej wodą śmierci.

Na brzegu stali Aniołowie, dobiegli jeszcze jacyś ludzie, ale nikt nie rzucił się na pomoc.

Wreszcie jakoś Diablik wypchnął Wojtka na płyciznę.

— Brawo, brawo! — wołali ludzie stojący na brzegu.

Aniołowie nawet, zdaje się, śpiewali: „Gloria, gloria…” Kiedy jednak Diablik chciał wyjść z wody w tym samym miejscu, gdzie poprzednio Wojtek, pośliznął się i padł w tył…

"Diabeł z rozwartą paszczą", Jan Matejko; źródło: Dom Jana Matejki w Krakowie
„Diabeł z rozwartą paszczą”, Jan Matejko; źródło: Dom Jana Matejki w Krakowie

A jak odwozili Diablika, to był jasny dzień. Upał. Dużo ludzi zebrało się, żeby go odprowadzić. Wszyscy byli bardzo ciekawi, bo przecież nie chodziło o zwykłego chłopca. Szli wielką gromadą, w przodzie kroczył dyrektor Puto i Putówna. Wojtka prowadziła za rękę szefowa kuchni.

Szefowa mówiła Wojtkowi, żeby się nie martwił. To przecież nie jego wina. Gdyby mu było smutno, może do niej wstąpić. Porozmawiają o czarach.

Szefowa uważała, że kto wie, czy droga do Liceum Czarnej Magii nie prowadzi właściwie przez to jeziorko. Wojtkowi obiecywała dokładki, kiedy będzie budyń, i prosiła, żeby nie płakał.

I nie płakał.

Dół wykopali Diablikowi głęboki jakby po to, żeby miał bliżej… do… piekła.

Jak go już mieli opuszczać, szefowa kuchni szepnęła Wojtkowi: „Pożegnaj się”.

Wojtek się przepchnął, „cześć” — powiedział. I podniósł głowę do góry, bo za żadne skarby nie chciał płakać.

A wśród gęstych liści na drzewie siedział bazyliszek. I mały kolega Diablika jednak nie wytrzymał.

— Mirek!!! — krzyknął. I rozbeczał się.

Ale wtedy Diablik nagle ożył i wyjrzał z trumny. Dopadł do niego bazyliszek. Podstawił mu grzbiet. Diablik wskoczył. Bazyliszek puścił się kłusem.

W pierwszej chwili wszyscy zgłupieli

Pierwszy zorientował się dyrektor Puto, że do Liceum Czarnej Magii ucieka uczeń przeznaczony Szkole Hodowlanej.

Dyrektor Puto rzucił się w pogoń. Za nim Putówna, bo jej od razu zaczęło zależeć na Diabliku, i inni.

Ścigany bazyliszek przystanął, odwrócił głowę i spojrzał spod okularów.

Oni też stanęli.

Bo prawie wszyscy trochę skamienieli

 

Zbigniew Brzozowski

 

Tekst pochodzi z numeru 1628/1976 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

 

Czytaj również:

666 twarzy Bestii
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Wiedza i niewiedza

666 twarzy Bestii

Adam Węgłowski

Heksakosjoiheksekontaheksafobia. Ten skomplikowany termin istnieje naprawdę. A oznacza rzecz bardzo prostą: odwieczny zabobonny lęk przed liczbą 666.

„Wszyscy zostaną zabici, którzy nie oddadzą pokłonu obrazowi Bestii – straszył autor biblijnej Apokalipsy św. Jana wieszczącej koniec świata. – […] Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć”. Te słowa głęboko zapadły w pamięć czytelnikom Biblii. I tak od prawie 2 tys. lat trwa wypatrywanie mitycznego Antychrysta, Szatana czy innego Zła kryjącego się za trzema szóstkami. Wydawałoby się nawet, że w naszych czasach „liczba Bestii” jest popularna jak nigdy wcześniej!

Czytaj dalej