Bal w Jaszczurówce
i
„Autoportret na tle drzwi”, Stanisław Ignacy Witkiewicz, ok. 1910 r., Muzeum Narodowe w Poznaniu (domena publiczna)
Doznania

Bal w Jaszczurówce

Irena Krzywicka
Czyta się 2 minuty

Chodził po ulicach Zakopanego olbrzymi, piękny, nasępiony – takiego zobaczyłam po raz pierwszy jako dziewczynka.

Przede wszystkim widziało się jego chmurne, wspaniałe oczy, nie patrzące na nikogo, a zaraz potem, bo szedł szybko, olbrzymie łydy, opięte w grube wełniane pończochy. Była widocznie zima, ho pamiętam jeszcze bardzo grubą, watowaną kurtkę, futrzaną czapę, nasuniętą na zmarszczone brwi, krótkie „sportowe” spodnie i narciarskie buciory, z których wystawały owe heroiczne łydy, dające pojęcie o reszcie struktury ich właściciela. Nosił sławne imię i nazwisko: Stanisław Witkiewicz, po ojcu, znakomitym malarzu i krytyku, jednym z „odkrywców” Tatr i twórcy „stylu zakopiańskiego”, ale nosił jeszcze drugie imię – Ignacy. Zresztą, bawiąc się kapryśnym słowotwórstwem zarówno w twórczości swojej, jak w życiu, sam sobie nadał mnóstwo nazwisk: Witkacy, Witkasiewicz itd. Z pierwszych, na pół dziecięcych wspomnień pamiętam jeszcze jakieś mętne słuchy, jakoby ojciec nie kazał mu się wcale uczyć, jakoby wychowywał go zdała od książek, na „łonie” natury, niemal, jak pierwotnego człowieka. Nie wiem skąd się te słuchy wzięły i w jakiej mierze odpowiadały prawdzie, w każdym razie, jeśli coś było w nich rzeczywistego, to rezultat takiego prymitywnego wychowania okazał się dość osobliwy.

Poznałam się z Witkacym już jako dorosła osoba. Był wówczas autorem niezliczonych, surrealistycznych obrazów, które straszyły w wielu mieszkaniach inteligencji warszawskiej i krakowskiej, setek fascynujących, choć nie „malarskich” (jak twierdzili plastycy) portretów, malowanych zawsze tą samą manierą, katastroficznych i dekadenckich powieści oraz sztuk, w których obok niezrozumialstwa i mętniackiej filozofii trafiały się znakomite, trafne sceny, zaprawione przepysznym często humorem. Witkacy miał gorących zwolenników, równie gorących przeciwników. Jednych raziła jego przeraźliwa manieryczność, kabotyństwo, poza, a w twórczości jego widzieli wyłącznie efekciarstwo, inni uważali go niemal za geniusza.

Ciekawe, że bliski tym ostatnim był Boy-Żeleński. Trudno sobie było wyobrazić dwóch bardziej różnych ludzi: jeden skromny aż do przesady, drugi celebrujący samego siebie nieustannie, jeden – realista, racjonalista, drugi – nasycony po dziurki od nosa irracjonalizmem, wróg wszelkiej jasności. Różnic znalazłoby się więcej, ale niewątpliwy jest fakt, że Witkacy, jeżeli nie jako twórca, to jako osobowość był w znacznej mierze kontynuatorem przybyszewszczyzny, która w latach młodości tak fascynowała Boya. Może temu należy przypisać fakt, że kiedy powiedziałam Boyowi coś pochlebnego, a jednocześnie wyraziłam się niechętnie o Witkacym, Boy odparł ze szczerym zdumieniem: „Ale co też pani! Kim jestem ja, kim on. Co za porównanie!” – „No właśnie – zawołałam gorąco – ale na niekorzyść jego”. – „Na niekorzyść moją” – powiedział Boy stanowczo. Była to już doprawdy skromność zbyt daleko posunięta, dla mnie po prostu irytująca. Ale świadczy ona o tym, jak Witkacy, który mógł oddziałać na tak tęgą głowę, jak Boya, działał na głowy słabsze. To zresztą wyniknie z dalszego ciągu tego opowiadania.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Witkacy zaczął malować mój portret. Źle mówię – zaczął. Namalował go, jak wszystkie chyba swoje portrety, w ciągu jednego seansu. Bral w tym celu kawał kolorowego kartonu, najczęściej zielonego, zawsze tego samego formatu i bardzo pośpiesznie, przy pomocy pasteli rozpoczynał pracę. Różnego szamaństwa i epatowania modela było przy tym co niemiara. Jeżeli portretowanie odbywało się u niego w domu, Witkacy pokazywał zainteresowanemu osobliwą „umowę”, której egzemplarz może ktoś jeszcze posiada, określającą wzajemne prawa i obowiązki modela i jego samego. Pamiętam tyle, że nie wolno było rozmawiać, spóźniać się, robić krytycznych uwag itd. Natomiast, jeżeli model był osobą płacącą, mógł nie zaakceptować towaru (może mnie pamięć myli, ale zdaje mi się, że tak właśnie Witkacy w swojej osobliwej umowie określał portret, używał takiego właśnie określenia, zohydzającego, w jakże findesieclowy sposób, nie jego samego, tylko nabywcę, burżuja płacącego za dzieło sztuki, jak za towar). Ale że Witkacy był typem zapóźnionym w swojej epoce, więc różne jeszcze inne obelżywe słowa, skierowane do nabywcy filistra trafiały właściwie w próżnię. Burżuje-filistry nie zamawiali portretów u Witkacego – były dla nich zbyt dziwaczne, zamawiała je natomiast inteligencja, raczej goła. Najczęściej jednak Witkacy malował po prostu bezpłatnie, przyjaciół, znajomych lub kobiety, które chciał zdobyć. I wtedy zresztą celebrowania było wiele, żadne uwagi niedozwolone, artysta pił kawę lub wódkę, co skrupulatnie zaznaczał na każdym portrecie, zdobiąc je u dołu, obok podpisu, dziwacznymi formułami, w rodzaju N n 5t Cof (Tę) i różnymi, tylko dla siebie zrozumiałymi hieroglifami. Patrzę w tej chwili na swoje cztery portrety, które ocalały mi z wojny. Pierwszy jest na ładno i na „słodko”. Bardzo niedobry. Drugi, o silnej deformacji, dość potworny, odpodobniony, ale siła wyrazu bardzo duża, jakieś wyższej kategorii podobieństwo psychiczne. Trzeci portret, z profilu, łudząco podobny, przedstawia moją głowę niby jakiejś „dziewicy ognia” – płomyki we włosach, niżej wybuchający wulkan. Czwarty portret mógłby być portretem czyimkolwiek, jest w nim „dziwność”, ale nic ze mnie. Wszędzie głowy otoczone są „aurą”, jakimś osobliwym parowaniem, smugami, płomykami, mgłami, cieniami, które Witkacy rzekomo widział wokół głów swoich modeli. Krążyła nawet legenda, której on nie zaprzeczał, że czasem widuje aurę zupełnie specjalną i że człowiek z taką aurą wkrótce umiera. Gadki takie bardzo pasowały Witkacemu do jego satanicznej pozy.

Był niezwykle piękny. Nie wiem, czy spotkałam kiedy w życiu równie pięknego mężczyznę. Wiedział o swojej urodzie, obnosił ją umiejętnie, ale bez jakiejś taniej kokieterii. Przeciwnie, twarz raczej kamienna, oczy groźne, chmurne, uśmiech rzadki, zachowanie oschłe, wyniosłe, wzgardliwe. I to w stosunku do wszystkich. 

Znałam Witkacego bardzo mało, byłam dopiero początkującą pisarką, toteż zdziwiłam się bardzo, kiedy zapukał do drzwi pensjonatowego pokoju, w którym mieszkałam od paru dni, przybywszy do Zakopanego zimą. Wszedł, usiadł, wlepił oczy ponuro w podłogę i milczał. Nie bardzo wiedząc od czego zacząć, poczęłam go „bawić” rozmową. Moje usiłowania trafiały w próżnię. Po pewnym dopiero czasie Witkacy podniósł głowę, przeszył mnie na wskroś spojrzeniem swoich wspaniałych, groźnych oczu i zapytał z drwiną: 
– Pani się podobno przyjaźni z tymi skamandrytami, z Boyem? Tak? No, oczywiście.
– A co się panu w tym nie podoba?
– A co ma mi się podobać? Popularność, łatwizm. Numerki niezawodne. Phh! – prychnął z pogardą.
Gniew mnie ogarnął. Tym tonem mówić o Tuwimie, Słonimskim, Boyu. Powiedziałam sucho: 
– Możebyśmy zmienili temat rozmowy.
– Zmieniam go wtedy, kiedy sam uznam za stosowne – powiedział, znów oczy wbił w podłogę i zamilkł na długo. Kręciłam się niespokojnie na krześle. Właściwie nie wiedziałam co robić. Witkacy nagle uczynił nie podnosząc ciężkich powiek, dość osobliwe wyznanie: 
– W kobiecie interesują mnie tylko usta, nogi i środek. Piersi dla mnie mogą w ogóle nie istnieć.
– A czy pan myśli, że mnie to w najmniejszym stopniu obchodzi? – warknęłam i nie wiem, czymby się skończyła ta pierwsza wizyta, gdyby nie to, że weszła jakaś znajoma i rozmowa potoczyła się normalniej o książkach, teatrach, znajomych, z tym, że trudno nam było znaleźć jakąś wspólną płaszczyznę gustów, czy upodobań. Witkacy zresztą nie znosił, żeby rozmowa na dłuższy czas odbiegała od jego osoby, a że znajoma była najwyraźniej zafascynowana jego urodą i osobliwymi manierami, więc pożegnali się wkrótce i wyszli razem.

Jednakże zjawił się znów u mnie po kilku dniach, zupełnie odmienny, miły, uśmiechnięty. Przyniósł mi jakieś zakalcowate niemieckie dzieło filozoficzne, którego nie tknęłam, ale rozmowa potoczyła się w bardziej przyjaznym tonie. Trwała zresztą krótko. Witkacy spochmurniał nagle i raczej stwierdził, niż zapytał: 
– Pojedzie pani ze mną na bal do Jaszczurówki.
Bale w Jaszczurówce miały opinię zabawnych. Ucieszyłam się.
– Pojadę – odparłam.
– Pojedzie pani ze mną, ale to nie nakłada na mnie żadnych zobowiązań co do powrotu. Wracać możemy każde z osobna. Zresztą to się zobaczy. W każdym razie żadnych zobowiązań.
– To mi bardzo odpowiada.
W dwa dni potem, późnym wieczorem zjawił się u mnie Witkacy i beznamiętnym tonem oświadczył: 
– Sanie czekają. Jedziemy z jeszcze jedną kobietą.
To narzucanie mi towarzystwa osoby nieznajomej, bez uprzedniego zapytania mnie o zgodę zdziwiłoby mnie, gdyby ze strony Witkacego cokolwiek mogło dziwić. Zeszłam na dół, przywitałam się z jakąś opatuloną po czubek nosa postacią, siadłam koło niej w saniach, Witkacy umieścił się na przodzie, koło górala i ruszyliśmy z kopyta w mroźną, skrzącą noc zimową po chrupiącym pod płozami sanek śniegu.
Było już koło północy i sala w Jaszczurówce kipiała tłumem, ale Witkacy miał zarezerwowaną lożę, nieco na podwyższeniu, częściowo skrytą przed oczyma ciekawych. Nieznajoma mi towarzyszka zabawy okazała się młodą, ładną kobietą w wieczorowej sukni. Nie byłam zachwycona tym, że mamy obie jednego „kawalera” i że, jeżeli nawet Witkacemu chciałoby się tańczyć (zresztą nie wiedziałam, czy on tańczy) będę musiała co najmniej połowę czasu podpierać ścianę. Jakież jednak było moje zdziwienie, kiedy po wejściu do loży okazało się, że czeka tam na nas jeszcze pięć, czy sześć kobiet. Wstały wszystkie na nasz widok i przywitały się w milczeniu. Byłam wściekła. Dobrze się zapowiadał bal, na który się tak cieszyłam! W tej prawie odgrodzonej od sali loży nie było nadziei, aby ktokolwiek poprosił którą z nas do tańca. Zrezygnowałam z myśli o zabawie i postanowiłam czekać, co będzie dalej. Zresztą sytuacja poczęła się rozwijać dość osobliwie.
Witkacy skinął, dosłownie – skinął, i wszystkie obecne kobiety, ile ich tam było, rzuciły się ku mnie, usługując mi na wyprzódki. Jedna poczęła ściągać ze mnie wieczorową narzutkę, druga, przeciwnie ochraniała mnie troskliwie, twierdząc, że wieje. Trzecia nalewała wino, czwarta koniecznie chciała sprawdzić, czy nie przemoczyłam pantofli, wysiadając z sanek. Piąta, szósta… już nie wiem co, dość, że zakotłowały się koło mnie powabne przeważnie postacie kobiece, obnażone ręce i ramiona usługiwały mi, otaczały uściskami, malowane twarze cisnęły się tuż przed moimi oczami – myślałam, że się uduszę. Byłam oszołomiona i przerażona przesadną uprzejmością tych nieznajomych pań, których nazwisk nie znałam, które nie wiem czemu rzuciły się ku mnie z taką zaborczą gorliwością. Spojrzałam bezradnie na jedyną znajomą w tym towarzystwie osobę, na Witkacego, prosząc go wzrokiem o pomoc. Siedział chmurny, popijał wino i uważał całą sytuację najwyraźniej za zupełnie naturalną. 
Nagle do loży weszło dwóch mężczyzn. Odetchnęłam z ulgą. Może zapał tych pań skieruje się w inną stronę. Jeden z nich był bardzo wysoki, bardzo chudy, z nosem, jak ostrze noża i skórą koloru pergaminowego papieru, z którego się odwinęło tłustą kanapkę. Drugi mały, z zadartym noskiem, wąsikiem, pulchnymi usteczkami przejrzałego niemowlęcia i biegającym spojrzeniem. Zrobiło się krótkie zamieszanie, obaj panowie usiedli, nie zwracając najmniejszej uwagi na obecne kobiety i wpili się dosłownie wzrokiem w Witkacego, który raczył ich obdarzyć bladym uśmiechem.
Zapanowało milczenie, dość osobliwie kontrastujące z muzyką taneczną i odgłosami zabawy, płynącymi z sali. Poczułam się dość nieswojo, powiedziałam jakiś martwy komunał, w rodzaju: „Jak się ludzie świetnie bawią” i wyciągnęłam rękę po ciastko, leżące na paterze.
– Widzicie przecież, że ona chce ciastko – warknął Witkacy, patrząc groźnie na obecne kobiety. Wszystkie rzuciły się natychmiast do podawania, nakładania, częstowania, ale tylko mnie jednej. Któraś podniosła chusteczkę, która spadła na podłogę. Uff! Mężczyźni za to nie zwracali na nas żadnej uwagi. Poczęli prowadzić półgłosem, w nabożnym skupieniu rozmowę z Witkacym, tak górnolotną i mętną, że nie rozumiałam z niej ani słowa. Zresztą Witkacy mówił mało, monosylabami, niechętnie, jakoś miękko i blado, natomiast ten mały, z wąsikami plótł coś gorączkowo, pośpiesznie, z napięciem, jak gdyby natychmiast musiał rozwiązać jakieś zawiłe zagadnienie. Bo też ta rozmowa miała charakter (pseudo)filozoficzny. Tymczasem pięć czy sześć idiotek zamęczało mnie uprzejmościami… Gdzie tam uprzejmościami! Wszystkie służyły mi, jak niewolnice. I nagle zrozumiałam sytuację. No cóż – harem, a ja na ten wieczór miałam być najukochańszą żoną maharadży. Tak, nie było wątpliwości. Ależ wytresował sobie Witkacy to stadko. Bo z całą pewnością bez zachwytu pełniły tę służbę.

Zaczęło mi być bardzo nudno. Usiłowałam jakoś włączyć się do męskiej rozmowy, ale wysiłki moje spełzały na niczym. Witkacy zresztą nie zwracał na mnie żadnej uwagi, choć siedziałam przy jego boku. Był coraz bardziej senny, mętny, niewyraźny. W pewnym momencie, leniwym ruchem wstał od stołu i wyszedł. Wraz z nim znikli: chudy i z wąsikami. Zostałam w towarzystwie wyłącznie damskim, ale wszystkie panie, z chwilą, kiedy wyszedł Witkacy poczęły mi okazywać wyraźną antypatię i rozmawiać cicho między sobą. Poczęłam się więc gramolić z mojej kanapki. Siadłam niebacznie w kącie, za długim stołem i nie łatwo mi się było stamtąd wydostać. Manewrując siedzeniem i rękami, przeczołgałam się jakoś do wyjścia loży, kiedy nagle stanął przed nami znów Witkacy, olbrzymi, wspaniały, piękny i promieniejący. Gwałtownym ruchem niedźwiedziej łapy schwycił mnie za ramię i przesunął z powrotem na dawne miejsce. Zaszła w nim zdumiewająca zmiana. Wyprostował się, twarz nabrała barwy, oczy płomieniały. Inny człowiek. Wrócili też obaj panowie, bardzo ożywieni. Witkacy począł być interesujący, mówić z temperamentem, z humorem raczej wisielczym, ale nieodpartym. Przy stole zrobiło się wesoło i zajmująco. Nareszcie poczułam, że jestem na zabawie, choć nikt nie myślał o tańcu. Panie odżyły pod łaskawym wzrokiem króla-słońca, panowie napróżno usiłowali dotrzymać mistrzowi kroku w zawrotnej werwie intelektualnej i nadrabiali swoje ubóstwo nie znającymi miary pochlebstwami. Zdaje mi się, że przyszedł jeszcze ktoś i jeszcze, wszyscy, wpatrzeni z nabożeństwem w kipiącego, parskającego stającego dęba artystę.
Zresztą większość jego żartów i powiedzeń była bardzo okrutna: dotyczyła każdego po kolei z zebranych, obnażała wszystkie jego wady, śmiesznostki, słabostki i nawet podłości. Ten, nad którym Witkacy zaczynał się pastwić, bladł, przymrużał oczy, pod razami, mienił się na twarzy, ale znosił wszystko i czekał, kiedy z kolei drwiny i pioruny trafią w następnego, czy w następną. Było mi bardzo nieprzyjemnie, bo dowiadywaliśmy się rzeczy przykrych i brzydkich, a ludzie ci byli bezbronni wobec rozpasanego temperamentu słownego tego kata o cudownej, płomiennej twarzy. Wreszcie kolej przyszła na mnie. Witkacy poraził mnie najpierw żywym ogniem, który buchał mu z głębokich oczodołów, jak z wulkanów, po czym biorąc obecnych na świadków, zawołał:
– Wyobraźcie sobie, że ona jest przyjaciółką Boya. Boya – brr! – tu wybuchnął śmiechem. Wszyscy mu zawtórowali. – Ale my jej wybijemy z głowy to drobnomieszczańskie upodlenie.
Tu zaczął małpować gesty, głos, zachowanie Boya z wielkim aktorskim talentem, po czym ruszył do ataku. Ręce, nogi, wszystko było w robocie.
Wcisnęłam się szamocąc bezradnie w kącik mojej sofy, myśląc rozpaczliwie jak się stamtąd wydostać, czując, że za chwilę jego wielkie, ciężkie ciało runie na mnie. Pozostałe towarzystwo przyglądało się z zainteresowaniem naszemu szamotaniu się i gotowa byłam już narobić krzyku, kiedy nagle płomień Witkacego przygasł, twarz przybladła, odetchnął ciężko, oparł się o ścianę i przymknął oczy. Po tym spojrzał na mnie bokiem, wzruszył ramionami i odsunął ze zniechęceniem. Znów usiadł z głową pochyloną do przodu, milczący i ponury, z rzadka tylko dogryzając zebranym.
Dość już miałam tej zabawy i zapragnęłam gorąco pójść do domu, ale usiadłam tak nieszczęśliwie, że ani rusz nie mogłam się wydostać. Postanowiłam więc czyhać na sposobną chwilę.

Na sali kipiała zabawa, muzyka taneczna łaskotała rytmicznie nerwy, w naszej loży panowało światło przyćmione, ale na sali, ku której biegły moje tęskne spojrzenia, było widno, wesoło, kolorowo. Nagle ten z wąsikami oparł głowę na rękach i począł głośno szlochać, oskarżając się o przeróżne występki, podłość, szmatławość itd. Witkacy patrzał na niego z mdłym zainteresowaniem i nagle znowu wyszedł. Ja mając dość tej zakopiańskiej dostojewszczyzny, przesunęłam się nieznacznie do wyjścia.
Ale znów zagrodził mi drogę powracający Witkacy. („To on tak krótko robi siusiu?” przemknęło mi przez głowę). Znów buchał ogniem i siarką, znów powiewał niewidzialną grzywą i grzebał niewidzialnym, trochę końskim, trochę szatańskim kopytkiem. Wszystkie kobiety patrzały w niego rozmodlone, ale ja, której tego wieczora przypadł zaszczyt jego względów, poczułam prawdziwą panikę, słysząc ponownie grzmot lawiny jego słów, diabelski śmiech, widząc spocone czoło i nieopanowane gesty. Nie było najmniejszej wątpliwości: to kokaina. I ten szlochający wąsatek też padł jej ofiarą. Ale to nie był koniec. Bo oto, po krótkiej nieobecności zjawił się ten z długim i zagiętym, jak nóż-finka nosem i przybrawszy heroiczną pozę, wygłosił do nas krótkie, ale dobitne przemówienie na temat naszej marności. Witkacy szalał z zachwytu. 
Wtem nagle nosacz wydobył autentyczny rewolwer i patetycznym gestem przyłożył sobie do skroni. Witkacy śmiał się szatańsko, wąsatek podniósł głowę i osłupiał, kobiety pisnęły, jakichś dwóch przybyszów zrobiło parę nieporadnych gestów w celu rozbrojenia samobójcy. Na próżno, bo oto ten zmienił zamiar. Oderwawszy rewolwer od skroni i powiódłszy po nas nieprzytomnym wzrokiem począł celować kolejno do każdej z siedzących osób, jakby zastanawiając się, gdzie będzie najdogodniej ulokować kulę. Tym razem zrobił się zamęt, kobiety wlazły pod stół, wąsatek za nimi, tylko Witkacy groźny i wspaniały nie ruszył się z miejsca i hypnotyzował kandydatów na zamordowanych swoim przepastnym wzrokiem. Co do mnie, skorzystałam z zamieszania i ze zręcznością kota, węża, jaszczurki prześliznęłam się do wyjścia i cwałem pognałam do szatni. Wpadłam tam, jak bomba i poczęłam się śpiesznie ubierać. Ale oto w skok za mną wypadł Witkacy, olbrzymi, groźny, z przekrwionym spojrzeniem i wrzasnął: 
– Co to takiego? Pani zostanie! Przyszliśmy razem, wyjdziemy razem!
– Nic podobnego – powiedziałam, zapinając nieco rozlatanymi rękami futro. – Umówiliśmy się, że każdy ma prawo wrócić osobno.
– Ale ja miałem na myśli siebie! – huknął Witkacy z rozbrajającą prostotą i rzucił się ku mnie, chcąc mnie siłą zatrzymać. Przy drzwiach stała grupka fiakrów, a raczej sankarzy-górali, przyglądając się tej osobliwej scenie z zainteresowaniem.
– Gazdo! – rzuciłam się do jednego z nich. – Jedziemy! Ale prędko!

Góral ogarnął mnie ramieniem, spojrzał groźnie na Witkiewicza, który przystanął z wahaniem i oboje skoczyliśmy za drzwi, w śnieg i zaraz w sanie. Góral, dobrze już pijany, huknął głośno, aż echo poszło po reglach i pognał konie, jak zaprzęg diabelski. Pędziliśmy przez noc, przez rozpyloną mgławicę śnieżną, że tylko migały w oczach słupy telegraficzne i puchate jodły, a góral wyśpiewywał, pohukiwał, gadał rozgłośnie i pijacko na całą okolicę. Ale czułam się z nim bezpieczna. Cały czas mnie pocieszał, że „taki pon to też się schla jak bydlę”, ale że nas nie dogonią. Nikt nas zresztą nie gonił i przybiłam szczęśliwie do mego pensjonatowego portu.
Witkacy obraził się na mnie śmiertelnie i dopiero po paru latach, kiedyś wieczorem u Boyów namalował te moje portrety, które teraz wiszą szeregiem w moim pokoju.
Ów wieczór w Jaszczurówce wydał mi się wówczas śmieszny, smutny, kabotyński i dziwiłam się kobietom, które tego rodzaju urokom ulegają. Ale „szatańskość” Witkacego nie była tylko czczym gestem, był on postacią głęboko tragiczną. Kiedy Niemcy weszli do Warszawy, Witkacy zażył truciznę i otworzył sobie żyły. Z tego pięknego ciała wyciekła ostatnia kropla krwi…
Czy znajdzie się ona jeszcze w jego utworach? Trzebaby je przeczytać na nowo. Myślę, że przeczytać je należy, by ocalić i zachować to, co – obok licznych niestety, i zasadniczych błędów – było w twórczości Witkacego oryginalne i wartościowe. Mimo swych dziwactw, i często fałszywych poglądów – był artystą niemałym i niemałą indywidualnością, w sumie – zjawiskiem niezwykłym i wartym pamięci.

Tekst z archiwum z numeru 565/1956 r.

Czytaj również:

Sylwestrowy toast Rudej
i
ilustracja z archiwum, nr 1343/1971 r.
Rozmaitości

Sylwestrowy toast Rudej

Siostry Rojek

Skończy się za chwilę bieżący rok, a ponieważ ja osobiście popełniłam w ciągu ubiegłych 12 miesięcy mnóstwo idiotyzmów, to proponuję, żebyśmy powzięli, kochane moje siostry i kochani bracia, szereg żelaznych postanowień, i to zanim wybije północ, bo potem przestaną się liczyć. Będę mówiła za siebie, wymienię je w jakiejś tam kolejności, wypiszę i pozwalam każdej z was i każdemu z was przyłączyć się przez postawienie w kwadraciku, specjalnie w tym celu umieszczonym, tzw. ptaszka, który wygląda tak ✓. 

Spis postanowień

☐ Nie palić więcej niż 32 papierosy dziennie (wliczając w to noc);

Czytaj dalej