American Doll Posse
i
Jagoda; zdjęcie: Tori Ferenc
Przemyślenia

American Doll Posse

Alex Freiheit
Czyta się 7 minut

Artyści i krytycy mówią o dziełach, które noszą w pamięci, i o ich twórcach. O inspiracjach, wstrząsach artystycznych i zachwyceniach. Wrażeniach, które utkwiły pod powieką i zostaną tam na zawsze.

Mogłabym tutaj napisać o różnych osobach ze świata sztuki. Albo o moim ulubionym filmie Harmony’ego Korine, albo że Polański robi najlepsze thrillery, a w ogóle to nikt tak jak Fellini. Napisać o serialu Black Mirror, że to „dzieło sztuki”, też bym mogła. Że płyta Kendricka Lamara Damn to kolejne dzieło z serii „arcy-” (tak jak jego teledyski), ale jestem biała i obejrzałam wszystkie filmy Spike’a Lee, więc nie chcę być kolejną white girl myślącą, że wykonuje jakąś robotę na rzecz Black Lives Matter, z której tak naprawdę wyszedłby jakiś postkolonialny żen. Mogłabym o nich wszystkich napisać i dodała­bym do tego jeszcze zbiór klipów Be­yoncé  z piosenkami z płyty Lemonade, ­ale nie mam na to siły. 

Bo nie mam siły pisać o osobach z szeroko pojętego artworldu, jak zwykłam razem z moim ulubionym polskim artystą, Tomaszem Armadą*, nazywać ten świat, do którego nie chcemy w żaden sposób należeć, „bo tego nie dźwigamy”. Nie dźwigamy, bo w tym tzw. artworldzie jest „ostro, siostro!” – jak głosi mój tatuaż zrobiony przez Justynę Plec, świetną tatuażystkę z Krakowa. Bo boję się, że ja tak naprawdę nie wiem, kto stoi za tymi wielkimi dziełami sztuki. Czy reżyser nie traktował swojej ekipy źle? Czy przypadkiem ten z…….y raper w życiu prywatnym nie jest opryskliwy dla pań w supermarkecie? I nie chodzi mi o to, że mam podejrzenia czy obsesje na punkcie tego, że Kendrick Lamar taki jest, bo wierzę, że on akurat nie! Chodzi mi tylko o to, że trudno mi obcować z dziełami sztuki, których twórców nie znam. Bo za tym wszystkim może stać jakaś wielka historia przemocy. I mam do strachu prawo, tak jak Katarzyna Nosowska ma prawo pisać o czarnych protestach w kontekście modowym, zestawiając je z marszami neonazistowskimi. Pytanie tylko, czy potem bierzemy –  my, osoby piszące, zapraszane do różnych „fuch” – odpowiedzialność za to, co takie słowa robią nam, siostrom. Bo ja ciągle wierzę w siłę koleżanek, sióstr, artystek.

Dlatego chcę Wam przedstawić (z pełną odpowiedzialnością) moją koleżankę z Gniezna, bo ją znam i jej sztuce możecie zaufać. Zamiast zastanawiać się, jak ze swojego art uczynić main, uważnie pracuje nad ziemskim wcieleniem bacznej obserwatorki i poetki fotografii. Przedstawiam Wam dziewczynę, która od zawsze mi imponuje i w którą wierzę, z którą chciałabym więcej tworzyć i widywać się częściej.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kiedyś poprosiłam Tori, by pożyczyła mi jakieś książki i dała mi: Przekleństwa niewinności (Jeffrey Eugenides), Szklany klosz (Sylvia Plath) i Pianistkę (Elfriede Jelinek). To ją powinnam wymieniać jako jedną z kobiet, które pomogły mi w życiu stawać się silną i pewną siebie dziewczyną. Tori należy   też prawdopodobnie  do  tych artystek, których się nie boję, bo wiem, że jak cały ten artworld mnie odrzuci ze względu na mój wiek – który im starsza będę, tym bardziej będę chciała tematyzować – ona wtedy zrobi mi zdjęcie, na którym będę mogła spokojnie spotkać się ze swoją starością.

Karnawał Notting Hill, Londyn; zdjęcie: Tori Ferenc
Karnawał Notting Hill, Londyn; zdjęcie: Tori Ferenc

I chciałabym jeszcze zawsze móc jej powiedzieć (gdyby przypadkiem czasem w to wątpiła): „Jesteś artystką, która mogłaby zostać opisana w drugim tomie Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek”. Bo mam nadzieję, że kolejny tom powstanie. A jeśli nie, to ja właśnie Ci, koleżanko, tworzę taką kartkę w encyklopedii wspaniałych dziewczyn, o patrz:

Tori Ferenc, fotografka

W małym mieście w krainie Polska żyła sobie dziewczyna, która kochała robić zdjęcia. Na początku wstawiała je na stronę photoblog.pl, często z angielskimi opisami wziętymi z piosenek jej idolki – Tori Amos. Zresztą miała kiedyś profil o nazwie americandoll.photoblog.pl, gdzie często wrzucała autoportrety i portrety robione z koleżankami z tego portalu. Tam ją poznałam. Zresztą nie tylko ją. Była jeszcze inna dziewczyna o ni­cku CornflakeGirl, która – również zafascynowana Tori Amos (znów nazwa profilu od piosenki artystki) – wrzucała zdjęcia ze wspólnych dziewczyńskich    sesji. I tak powstała mała gnieźnieńska społeczność fotografek amatorek, które umawiały się na dziwne sesje w polu w zwiewnych sukienkach (zimą, w śniegu) po to, by przekładać na obrazy swoje nastoletnie fascynacje.

Uczennice w parku narodowym En Bokek, Izrael; zdjęcie: Tori Ferenc
Uczennice w parku narodowym En Bokek, Izrael; zdjęcie: Tori Ferenc

Tori zawsze wybijała się delikatnością swoich zdjęć. Podczas gdy ja wymyślałam sesje zdjęciowe pt.: „Ej, mam taki pomysł na zdjęcie, że zrobisz mi, jak będę piła mleko i tak je będę piła, jakby to był ostatni napój na ziemi” (autentyk), Tori portretowała kobiety ze swojej rodziny (kuzynki, ciocie, mamy). Te zdjęcia nie potrzebowały jesiennych liści powiewających sztucznie w tle, rekwizytów typu anielskie skrzydła czy makijażu na modelkę z maxmodels.pl,­ bo Tori miała po prostu talent do spotkań. Te przedstawione na fotografiach były bardzo bliskie, ale nie nachalne ani sztuczne, bez tego męskiego ego („Muszę mieć to ujęcie i muszę mieć je teraz”), które czasem krzyczy ze zdjęć (to widać, koledzy!). A zdjęcia Tori są jak dobra literatura.

Święto Purim, Stamford Hill, Londyn; zdjęcie: Tori Ferenc
Święto Purim, Stamford Hill, Londyn; zdjęcie: Tori Ferenc

Przyszedł czas studiów, na które Tori chciała pójść. Myślę sobie, że to dobrze, że polskie szkoły fotograficzne nie były gotowe na opowieści Jane Austen polskiej fotografii, bo dzięki temu Tori wyjechała do Londynu, gdzie najpierw ciężko pracowała (co nadal robi), by uzbierać na studia fotograficzne w Anglii, a dopiero później dostała zlecenie od „Washington Post”. Praca w „niefotograficznym” świecie nie była dla niej przeszkodą, by nadal fotografować. Uważnie obserwowała to, co działo się wokół niej, a ja obserwowałam to w Internecie.

Później znalazła pracę w fotografii modowej, ale Tori to chyba nie cieszyło, bo między asystowaniem fotografom (czyli pracą, dzięki której można się utrzymać w Londynie) a zleceniami modowymi z włas­nej inicjatywy fotografowała ludzi z Brixton i imprezy w domach spokojnej starości. Gdy wraca  do Polski, uzupełnia  swój rodzinny album zdjęciami kuzynki, której młodość dokumentuje od dawna, zestawiając swoje zdjęcia ze zdjęciami starszych członków rodziny. A później znowu wyjeżdża    do Londynu, gdzie rozbudowuje swój fotoreportaż, który wciąż – już od kilku lat – tworzy, robiąc zdjęcia ortodoksyjnym Żydom (przeważnie chasydom) żyjącym w dzielnicy Stamford Hill w Londynie.

Dansing międzypokoleniowy, Warszawa; zdjęcie: Tori Ferenc
Dansing międzypokoleniowy, Warszawa; zdjęcie: Tori Ferenc

No i jeszcze te dziewczyny spotkane na ulicy, które podziwiam, bo zdjęcia Tori eksponują ich siłę i tę refleksję o ponaddwutysiącletniej niewoli, o której nie wolno nam zapomnieć, bo całą naszą historię będzie trzeba przekazać córkom, młodszym kuzynkom, bratanicom i innym koleżankom. W tym sensie zdjęcia Tori przypominają mi film Lemonade Beyoncé – obie artystki mówią o korzeniach, przeszłości oraz szacunku do następnych i minionych pokoleń, bacznie obserwując teraźniejsze.

I do tego autoportrety, na których Tori, nowoczesna Jane Eyre, często fotografuje się ze swoim aparatem rolleiflexem (stąd te kwadratowe zdjęcia) lub średnioformatową Mamiyą RZ67. Czasami pobrzmiewa w nich styl Fridy Kahlo, Tori Amos czy aktorek z poprzedniej epoki w eleganckich męskich garniturach i z czerwonymi ustami.

Z historii Tori płynie taki morał jak z historii wszystkich wielkich artystek, sportsmenek, odkrywczyń, naukowczyń: ciężka praca i dążenie do celu przynoszą efekty, które czasami są zbudowane z wielu porażek, trudności i potknięć,   bo nie jesteśmy maszynami muszącymi odnieść 5-minutowy sukces tylko po to, by za chwilę artworld stwierdził, że nasze 5   minut minęło. I takie biografie kobiet są jak mądrości babć, o których często zbyt późno sobie przypominamy, dlatego trzeba o nich mówić głośno, bo każda z nas ma jakąś historię do powiedzenia, pokazania, przekazania („pe, pe, pe”).

 

American Doll Posse to tytuł płyty Tori Amos.

* Stawiam go na równi z Kacprem Szaleckim, obaj z kolektywu Dom Mody Limanka.

Czytaj również:

Vintage w erze Instagrama
i
zdjęcie: Girl with red hat/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Vintage w erze Instagrama

Agata Zborowska

W czasach, gdy domy modowe prezentują kilka kolekcji rocznie w szaleńczej pogoni za nowością, coraz częściej wycofujemy się z tego wyścigu i nosimy rzeczy vintage. Ulica i Instagram tęsknią za tym, co minione.

Nie lustruję ludzi na ulicy. Lustruję tylko kobiety. Robię to od zawsze, ponieważ uwielbiam historie, a kobiety w ubraniach opowiadają historie. Latami przyglądałam się innym kobietom, by dowiedzieć się, jak pewnego dnia zostać kobietą z historią” – pisze amerykańska autorka Heidi Julavits. To jeden z ponad 600 głosów kobiet zebranych w monumentalnej książce sondzie Women in Clothes poświęconej naszym skomplikowanym relacjom z ubraniami. Dosyć pretensjonalne rozpoznanie Julavits da się jednak obronić, nie tyle zakładając, że wszystkie po prostu opowiadamy jakieś historie, ile przyglądając się opowieściom tworzonym intencjonalnie przez kobiety dla innych kobiet (choć nie tylko). To jednak, co się widzi, w dużym stopniu związane jest z tym, jak się patrzy. Inaczej niż w przywoływanej książce historie opowiadane w Internecie składają się często z samych obrazów.

Czytaj dalej