Adieu-Wiedersehen
i
Izu, 1978 r., zdjęcie: Seiichi Furuya
Opowieści

Adieu-Wiedersehen

Seiichi Furuya
Czyta się 12 minut

Jak to możliwe, że codziennie dokumentując życie Christine, nie zauważył w jej oczach pragnienia śmierci? Japoński fotograf Seiichi Furuya w eseju poświęconym tragicznie zmarłej żonie pyta o winę i odpowiedzialność.

Minęły ponad dwa lata, odkąd ją poznałem.
Pierwszy film, który razem oglądaliśmy, to Harakiri
.
Rok temu byliśmy już po ślubie.
Zacząłem robić jej zdjęcia w dniu, w którym się poznaliśmy.
Widziałem w niej kobietę przemykającą przed moimi oczami – modelkę, czasem kobietę, którą kochałem, innym razem postać kobiety, która należała do mnie.
Czuję, że to mój obowiązek, by nadal robić zdjęcia kobiecie, która ma dla mnie tak wiele znaczeń.
Jeśli uznajesz robienie zdjęć za swoiste utrwalenie czasu i przestrzeni, dzieło to – dokumentacja życia jednego człowieka – będzie wyjątkowo emocjonujące.
Stawiając jej czoła, fotografując ją i patrząc na jej zdjęcia, widzę i odkrywam także siebie.

Powyższy fragment pochodzi z eseju, który powstał z okazji wystawy fotograficznej zatytułowanej Portrety von Christine. Wystawa odbyła się w grudniu 1979 r. w Forum Stadtpark w Grazu, a esej wraz ze zdjęciami ukazał się w inauguracyjnym numerze kwartalnika „Camera Austria”. Napisałem go po niemiecku i dopiero niedawno przetłumaczyłem na japoński. Czytając raz po raz przekład, czuję się nieswojo. Trudno mi uwierzyć, że sam stworzyłem ten tekst. Ponieważ moja ówczesna znajomość niemieckiego nie pozwalała mi na zachowanie płynności, Christine – bohaterka eseju – poprawiła mi go, co pewnie stanowi przyczynę mojego rozdrażnienia. A może to z powodu 18 lat, które upłynęły od tego czasu.

Kilka chwil po południu, 7 października 1985 r. – w 36. rocznicę powstania byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, gdy w telewizji pokazywano defiladę Narodowej Armii Ludowej maszerującej aleją Unter den Linden i Ericha Honeckera siedzącego z gośćmi na trybunach – Christine rzuciła się z dziewiątego piętra komunalnego mieszkania w Berlinie, gdzie mieszkaliśmy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Skonfrontowałem się z nagłym zakończeniem dzieła „dokumentacji życia człowieka”.

Wiosną 1989 r. – dwa lata po tym, jak zakończyłem tłumaczenie i wyjechałem z Berlina – w Grazu otwarto solową wystawę moich fotografii, Mémoires 1978–1988, czemu towarzyszyła publikacja książki pod tym ­samym tytułem. Potem,­ ­w 1995 r., ­ 10 lat po śmierci Christine, w Szwajcarii zorganizowano wys­tawę Seiichi Furuya, Mémoires 1995, której towarzyszyła kolejna książka ze zdjęciami. Obie publikacje były albumami fotograficznymi opartymi na życiu Christine po 1978 r.

Najgorszy koszmar świata

Stan Christine pogorszył się nagle wiosną 1983 r., podczas wakacji w domu jej rodziców w Grazu. (Mieszkaliśmy wówczas w Wiedniu). Już na początku roku zauważyłem, że zdarza jej się w dziwny sposób wysławiać i zachowywać, ale nie sądziłem, że to coś poważnego. Czy też raczej – nie rozumiejąc, na czym polega „choroba” – nie dostrzegłem, że sposób mówienia i zachowanie Christine stanowiły jej symptomy.

Graz, 1983 r., zdjęcie: Seiichi Furuya

Mój biedny młodszy brat cierpi na poważną niepełnosprawność intelektualną i fizyczną. Był zupełnie zdrowym dzieckiem, lecz jako cztero- czy pięciolatek zapadł na wysoką, trwającą kilka dni gorączkę, która wywołała jego stan. W tamtych czasach Japonia nie przejawiała najmniejszego zainteresowania takimi ludźmi. W pierwszym roku szkoły średniej pojechałem do biura prefektury wraz z dyrektorem opieki społecznej w naszej wsi, aby poprosić o wydanie orzeczenia o niepełnosprawności mojego brata, ale stanowczo mi odmówiono i pokazano drzwi. W ośrodku w południowym Izu, dokąd zabrała go matka, doktor zapytał: „Chciałaby pani, żebyśmy zatrzymali go na zawsze?” (czyli do śmierci). Nie byłem w stanie tego pojąć, ale rzeczywiście wiele dzieci decyzją rodziny zostawało pod „opieką” szpitala.

Dziś mój brat przebywa na stałe w zakładzie „Dom Niebios” w Hamamatsu.

Przed śmiercią mój dziadek – chociaż nie przypominam sobie, abym myślał czy czuł, że osoba mieszkająca obok była rzeczywiście moim dziadkiem – zabił wszystkie swoje koty. Kiedy jako licealista mieszkałem w dzielnicy Ganyudo w Numazu, właściciel mieszkania zmarł wczes­nym rankiem, zawodząc w pokoju obok; przeczuwałem, że tak się stanie. Sam ledwie uniknąłem śmierci, jadąc z pijanym w sztok ojcem na jego trzykołowym rowerze. Wyrzuciło mnie w powietrze i zostałem przygwożdżony ramą. Często byłem świadkiem podobnie przerażających, wstrząsających zdarzeń.

Gdy jednak w środku nocy 3 kwie­tnia 1983 r. – w Niedzielę Wielkanocną – zobaczyłem, jak Christine nagle wskakuje na szafkę z książkami i, pochylona, jęczy, wpatrując się intensywnie w płomień świecy, a potem zaczyna się trząść i skandować „Jezus, Chrystus, Maryja”, stałem całkowicie sparaliżowany, niezdolny cokolwiek zrobić. Tylko się trząsłem. Doświadczyłem najgorszego koszmaru świata.

Po kilku dniach przyjęto ją do szpitala psychiatrycznego. Gdy dwa i pół roku później popełniła samobójstwo w Berlinie Wschodnim, jej śmierć poprzedził ciąg hospitalizacji. Miały miejsce za każdym razem, gdy się przeprowadzaliśmy.

Coś nieuchronnego

Kiedy to tylko możliwe, zawsze wybieram w samolocie miejsce przy oknie. Spoglądanie na zamglone kraj­obrazy i powolnie zmieniającą się panoramę przypomina mi 12 lutego 1985 r. – dzień, w którym zabrałem Christine, już wtedy apatyczną, i naszego syna Komyo z powrotem do domu w Grazu. Wcześnie rano opuściliśmy nasze mieszkanie w Dreźnie, gdzie wówczas pracowałem, i pojechaliśmy samochodem na lotnisko Berlin-Schönefeld. Dotarłszy idealnie na czas, przypadkiem spotkaliśmy przy kasie pilota, a po wyjaśnieniu naszej sytuacji otrzymaliśmy w końcu miejsca. „Nie starczy nam jedzenia dla waszej trójki” – powtarzała nam ciągle stewardesa. Komyo był przeszczęśliwy z powodu swojego pierwszego lotu, podczas gdy Christine siedziała obok niego z pustym, nieobecnym wzrokiem.

Zabrałem Christine, która w tamtym czasie odmawiała hospitalizacji, na wycieczkę do Wenecji. Spacerowaliśmy zimą po pustym po karnawale mieście. Szlochając, opowiedziała mi wtedy po raz pierwszy o kochanku, którego miała, jeszcze zanim się poznaliśmy, i o tym, jak próbowała popełnić samobójstwo, podcinając sobie oba nadgarstki i tętnicę szyjną.

Ryk silników odrzutowca zaciera się i wkrótce krajobraz ginie z oczu. Obrazy, jeden po drugim – dzień, w którym polecieliśmy do Japonii, nasz ślub w Izu, jej ekstatyczny uśmiech, kiedy wyciągnęła wróżbę wielkiego szczęścia w świątyni Izumotaisha – pojawiają się i znikają. Gdy w pośpiechu odtwarzam przeszłość, moja pamięć gmatwa się i męczy, a ja, zaczynając się obwiniać, stopniowo wracam do siebie.

Izu, 1978 r., zdjęcie: Seiichi Furuya

Znajduję rozgrzeszenie w przypisywaniu sobie winy. Prawdopodobnie stąd bierze się moja świadomość potrzeby ratowania się. Od przeprowadzki do Berlina 28 maja 1985 r. ciągle pojawiały się znaki czegoś nieuchronnego. Co, u licha, można było zrobić, aby powstrzymać te przeczucia? Tak toczyło się życie w Berlinie, mieszanina niepokoju i nadziei.

Do tego czasu uparcie i usilnie sądziła, że nie jest chora; była przekonana, że to świat, ja, a nawet jej matka jesteśmy chorzy. Utrzymywała, że lekarze są najgorszymi ludźmi na świecie, i wyrzucała wszystkie swoje leki za moimi plecami. Ale teraz po raz pierwszy przyznała, że to ona jest chora.

Nie stało się to jednak do czasu przyjęcia do szpitala Charité w Berlinie Wschodnim. Na początku czerwca 1985 r. jej stan ponownie się pogorszył i poddano ją hospitalizacji. Znajomy z grupy tłumaczy, z którą byłem wówczas związany, towarzyszył jej w drodze do szpitala. Jego zdaniem to dzięki dobrej woli władz można było ją umieścić w przyzwoi­tym miejscu, do którego zwykli ludzie nie mają wstępu. Często ją odwiedzałem, zostawiając Komya z przyjacielem. Szpital psychiatryczny – ceglany budynek całkowicie porośnięty bluszczem – zdawał się miejscem, gdzie nawet zdrowa osoba może zachorować. Christine czasem przyłączała się do moich rozmów z lekarzem prowadzącym i gawędziliśmy we trójkę. Po pewnym czasie zaczęła mu ufać, a jej terapia szybko poszła do przodu.

W przypadku takiej choroby nie można jasno określić, że ktoś został wyleczony lub nie. Christine polecono okres rekonwalescencji sanatoryjnej. Po wypisaniu ze szpitala podjęła leczenie ambulatoryjne i zaczęła regularnie brać cały zestaw leków. Jej kompletnie wycieńczone ciało i ogolona głowa zaczęły wracać do swej dawnej postaci.

Myślałem, że w życiu naszej rodziny powoli znowu zagości spokój. Christine napisała podanie do szwajcarskiego sanatorium, które znalazła jeszcze podczas pracy w stacji telewizyjnej w Grazu. Poprosiła w nim o informacje o warunkach niezbędnych do podjęcia leczenia i jego koszcie.

Tak, zabiłem ją

Dzień przed jej samobójstwem wybraliśmy się całą rodziną na małą wycieczkę, pierwszą od dawna. W Pocz­damie, na przedmieściach Berlina, weszliśmy do budynku, w którym odbyła się pamiętna konferencja, zobaczyliśmy salę, w której podpisano Deklarację poczdamską, zwiedziliśmy muzea i spacerowaliśmy po parku. Nie jest to szczególnie miłe wspomnienie, ale kiedy tam byliśmy, zdołałem zrobić jej kilka pamiątkowych zdjęć. Wśród nich prawdopodobnie ostatnie za jej życia.

Kilka chwil po południu 7 października, kiedy miała przygotowywać lunch, zniknęła. Podczas gdy transmitowano defiladę dla uczczenia 36. rocznicy powstania Niemiec Wschodnich – robiłem zdjęcia i pilnowałem Komya – tliły się we mnie złe przeczucia. Pobiegłem korytarzem do sypialni naprzeciw salonu, ale jej tam nie zastałem. Drzwi do mieszkania były na wpół otwarte.

Wypadłszy z naszego mieszkania na czwartym piętrze, natychmiast skierowałem się ku dziewiątemu. Wbiegając po schodach, usłyszałem głuchy łomot. Brzmiało to, jakby worek cementu uderzył o ziemię.

Nasze mieszkanie znajdowało się na charakterystycznym dla Europy Wschodniej osiedlu, w szeregu gigantycznych bloków. Dziewiąte piętro było niedostępne z zewnątrz, ale łącznik pozwalał na poruszanie się między sąsiadującymi obiektami bez wychodzenia na dwór. Używaliśmy go czasem, aby odwiedzić znajomego z pracy. Któregoś razu, mamrocząc do siebie, a może próbując dotrzeć do mnie w momencie kryzysu, Christine powiedziała: „Gdyby stąd wyskoczyć, na pewno by się zginęło, prawda?”. Nie mog­łem powstrzymać się, żeby o tym nie myśleć, podobnie jak o dźwięku, który usłyszałem raptem chwilę wcześniej, gdy dostrzegłem znajomą parę gumowych sandałów leżących w otwartym na oścież oknie.

Ko-chan, Mama ist tot. Mama nie żyje.
Papa, hast du Mama getötet? Tato, czy zabiłeś mamę?
Ja.

Nigdy nie dowiem się, czy Konyo zapamiętał tę rozmowę. Do dziś żałuję, że powiedziałem: „Tak. Zabiłem ją”.

Z powodu defilady minęła ponad godzina między moim telefonem po karetkę i policję a ich przyjazdem. Po krótkim przesłuchaniu w naszym salonie wezwano mnie nazajutrz do siedziby Volkspolizei, niedaleko Alexanderplatz. Pobrano moje odciski palców i ponownie przesłuchano.

Haben Sie sie getötet? Zabił ją pan?
Ja, aber…
Also, haben Sie sie wirklich getötet?
No dobra – czy naprawdę ją pan zabił?
Ja, nein. Tak. Nie.

Zacząłem mówić, że jeśli chodzi o moje emocje, to czuję, że ją zabiłem, ale sytuacja robiła się podejrzana. Uświadomiwszy sobie, że nie mam gdzie ani komu wyjawić, co naprawdę czuję, zmieniłem wersję na: „Nie zabiłem jej”. Powiedziano mi, że odciski palców z okiennego parapetu pasują do moich. To oczywiste, że powinienem być traktowany jako podejrzany. Z jakiegoś powodu jednak władze już nigdy się ze mną nie skontaktowały.

Między niepokojem a nadzieją

Następnego dnia Christine miała zacząć pracę w tej samej firmie co ja. Była zadowolona – i ja też. Cieszyliśmy się z troskliwości szefa, który powiedział: „Przychodź do nas, jakbyś robiła to dla przyjemności, i nie zaharowuj się”. Zdawała sobie sprawę, że jest chora, i na pewno cierpiała rozdarta między niepokojem a nadzieją.

Graz, 1979 r., zdjęcie: Seiichi Furuya

List do Szwajcarii, który czekał tylko na nadanie, nigdy nie został wysłany.

Papa, wo ist Mama? – pytał bez­ustannie Komyo. Gdzie jest mama?

Pojechała na wycieczkę bardzo daleko, na drugą stronę chmur, tęczy i gwiazd.

Co ciekawe, przez pewien czas po śmierci Christine fotografowałem wyłącznie berlińskie niebo. Często gościły na nim tęcze.

Wann kommt Mama zurück? Kiedy wróci mama?
Irgendwann, aber nicht bald. Któregoś dnia, ale nieprędko.

Zostałem z moim czteroletnim synem w Berlinie do następnego lata.

Wystawa i album z 1989 r. były skomponowane tak, aby ostatecznie uwolnić się od tego wszystkiego. Zamierzałem doprowadzić do końca okres „Christine-której-już-tutaj-nie-ma” i „Ja-który-ją-zabiłem”. Możliwe, że fatalnie się przeliczyłem, ale właśnie tak wtedy myślałem.

Na początku 1995 r. skontaktowało się ze mną muzeum w Szwajcarii, informując, że w marcu chcą zorganizować indywidualną wystawę ­moich prac. Miała jej towarzyszyć publikacja i dyrektor muzeum obawiał się, że nie wystarczy nam czasu na przygotowanie wszystkiego. Nie miałem jednak żadnego problemu z wymyśleniem, jak zaaranżować ponad 400 dostępnych metrów kwadratowych czy jak ułożyć album.

Choć obie publikacje pomyślane zostały tak, by odtworzyć pewną drogę. Podążały śladami moich wspomnień od „dzisiaj” do przeszłości. Pracowałem nad ułożeniem na nowo różnych fotografii. „Dzisiaj” z roku 1989 oraz „dzisiaj” z roku 1995 są punktami wyjścia, ale w obu przypadkach moje dzieło kończy się na roku 1978.

Jeśli chodzi o moje „ja” z „dzisiaj”, rzeczy, które pamiętam z czasów w Japonii i z Okinawy – zanim stamtąd wyjechałem i poznałem Christine – to nie stały się czymś, co musiałbym zapamiętać albo wyrazić.

Osoby, których istnieniu położyła kres śmierć, żyją dalej dzięki temu, że kiedyś żyły. Od powrotu do Grazu latem 1987 r. zamieszkaliśmy wspólnie: Komyo, moja teściowa i ja. Nasze życie wciąż kręci się wokół Christine, jakby była dla nas ukrytym układem odniesienia.

Istnieje nadal dla Komya, dla jej matki i dla mnie, znacząc dla każdego z nas coś innego. Nigdy nie rozmawiamy o jej osobliwej śmierci; wszyscy troje żyjemy z własną interpretacją tego wydarzenia dojrzewającą w głębi naszych serc.

Komyo, który w Berlinie często pytał o swoją matkę, od powrotu do Grazu nie zapytał o nią ani razu. Ja też nie opowiadałem o „jego matce” czy o „Christine” i o mnie, nie mówiąc nawet o tym, co wydarzyło się w Berlinie. Któregoś dnia przyjdzie na to czas lub nie. Może ta rozmowa nie jest konieczna.

Ile razy?

Obie książki zatytułowane Mémoires powstały po to, aby stanowić dowód zdjęciowy mojego życia z Chris­tine, przepełnia je jednocześnie prag­nienie, że pewnego dnia przeczyta je Komyo. Przyświecała im idea, że rzeczy, o których nie chcę mówić i o których Komyo nie chce wiedzieć, muszą zostać zapisane.

Im bardziej dmucha się w ogień, aby go zgasić, tym większy jest płomień. Człowiek przestaje dmuchać. Zimny błękit przechodzi w łagodną czerwień. Dlaczego pragnąłem ugasić ten ciepły, delikatny ogień?

Tej zimy przeżyłem pierwszą wielką śnieżycę od chwili przyjazdu do Europy. W kwietniu, kiedy wydawało się, że resztki błotnistego śniegu wreszcie stopnieją, znowu zaczęło padać. Nie zanosi się na to, żeby w najbliższym czasie miało przestać.

W Austrii ludzie mają zwyczaj rozpalania ognisk w wieczór przed Wielkanocą. Tylko wtedy spalić można sterty liści i ściętych gałęzi drzew. Robimy to w Grazu co roku. Zwyczaj ten zwie się „ogniskiem wielkanocnym”, ale nie mam bladego pojęcia, jak ani czy w ogóle wiąże się z chrześcijaństwem. Kojarzy się z paleniem śmieci po wiosennych porządkach.

Dla mnie to coś na kształt powitalnego i pożegnalnego ogniska na cześć dusz zmarłych. Świeże drewno wciąż puszcza soki, opierając się spaleniu, bambusowe kijki nie wytrzymują gorąca i eksplodują jeden po drugim; dziko tańczące płomienie odcinają się na tle nieba. To świat, w którym stajemy się więźniami tych płomieni. Minęło już prawie 11 lat, od kiedy odeszła. Siedem wspólnie spędzonych lat tak dawno dobiegło końca. Co zagadkowe, od czasu jej śmierci nasza więź staje się coraz głębsza.

A teraz, gdy przerabiam ten tekst raz jeszcze, spotykam ją każdego dnia.

Ile razy?

Podróż, której celem jest spotkanie Christine, wkrótce znowu się rozpocznie.

Zaraz nadejdzie Wielkanoc. Czas, gdy podobno wracają umarli.

3 kwietnia 1996

Klagenfurt, 1983 r., zdjęcie: Seiichi Furuya

Tekst pochodzi z książki Setting Sun. Writings by Japanese Photographers (Nowy Jork 2006). Lead i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.

Czytaj również:

Cacka z laki
i
Masatoshi, „Zając o bursztynowych oczach”, netsuke z kości słoniowej i bursztynowego bawolego rogu, około 1880 r., Osaka; zdjęcie: Lostrobots (CC BY-SA 4.0)
Opowieści

Cacka z laki

Edmund de Waal

Pod koniec XIX w. zamożni paryżanie zwariowali na punkcie sztuki japońskiej. Wśród przedmiotów tego zbiorowego szaleństwa wyróżniały się zachwycające miniaturowe figurki – netsuke. Zapraszamy w podróż z narratorem, który tropi poczynania swojego przodka, Charles’a Ephrussiego, by ustalić losy pewnej kolekcji tych maleńkich skarbów.

Choć w latach siedemdziesiątych, wyjąwszy dyplomatów i kilku książąt, japońscy przybysze byli w Paryżu rzadkością, ich sztukę widziało się wszędzie. Każdy chciał mieć na własność jakieś japonaiseries: wszyscy malarze, z którymi Charles zaprzyjaźnił się w salonach, wszyscy pisarze, z którymi zetknął się w „Gazette”, członkowie rodziny, przyjaciele, kochanka – wszyscy ulegli temu szaleństwu. […] Wydaje się mało prawdopodobne, by Charles – krytyk, wytworny amateur d’art i kolekcjoner – pozostał obojętny wobec tej sztuki.

Czytaj dalej