W poszukiwaniu czasu 2.0
i
zdjęcie: Toa Heftiba/Unsplash
Pogoda ducha

W poszukiwaniu czasu 2.0

Anna Rembowska
Czyta się 6 minut

W nowym roku porządkuje się przeszłość i przyszłość, zapełniając planami nowe kalendarze, na kartach starych wypatrując tego, co warto byłoby zapamiętać albo zabrać ze sobą w dalszą drogę. W moim domu stare kalendarze i notatniki poupychane są na półkach między książkami. Robiąc noworoczne porządki odkryłam dwa: sprzed pięciu i sprzed dwudziestu lat. Trudno było mi się oderwać od tych znalezisk…

Pierwszy był notatnik z 1999 roku (miałam wtedy 19 lat), kupiony gdzieś na pchlim targu, oprawiony w czerwony plastik z głową Lenina, a w nim: notatki z wystaw, na których byłam, drobiazgowe opisy obrazów i technik malarskich, listy filmów, które obejrzałam i które chciałam obejrzeć, listy książek, które pożyczyłam od kogoś i powinnam zwrócić, codzienne, „pamiętnikowe” notatki, listy prezentów, które chciałam kupić różnym osobom… Nie miałam wtedy zbyt dużo własnych pieniędzy, więc zakupy dzieliłam na miesiące, zwłaszcza jeśli chodziło o farby olejne, których dużo wtedy zużywałam. W kwietniu 1999 planowałam zakup dużych tub czerwieni alizarynowej, czerwieni kadmowej, bieli tytanowej, umbry, a miesiąc później matowego werniksu, błękitu pruskiego, sieny palonej, pędzli i jeszcze kilku malarskich akcesoriów. Uderzyła mnie w tych notatkach radość z planowania i cierpliwość towarzysząca mu, którą dziś trudno sobie wyobrazić. Nie mieć na coś pieniędzy i czekać na kupienie tego miesiąc albo dłużej? Od czego karty kredytowe? Jak można marzyć o farbach? Przecież to nie dom na wsi ani nowy samochód! Tak, teraz mogłabym kupić cały zestaw farb za jednym zamachem. Ale nie mogłabym wtedy o nich marzyć… Dawno już nie odkładałam w czasie niczego, co mogłabym mieć od razu. Co, gdyby do tego wrócić, ograniczając finansową nonszalancję na kredyt, stres rosnących co miesiąc, mimo spłat, odsetek, a przede wszystkim zyskując nowy wymiar czasu, który zniknął tak dawno z mojego życia? Dzieci czekają co roku na prezenty od św. Mikołaja – może pomimo przecen i ciągłych „okazji” też mogę czekać na nowe buty, sweter, książkę, wieczne pióro? Ta myśl sprawia, że czuję ukłucie ekscytacji, takiej, o której myślałam, że dawno już we mnie zgasła.

Drugi notatnik, z 2014 roku, to kalendarz, w którym oprócz zaznaczonego dnia narodzin mojego syna zapisałam, co chciałabym, byśmy razem robili. Było wśród tych planów wspólne podróżowanie, chodzenie na wystawy i koncerty, gotowanie, zwiedzanie oceanariów, pomaganie innym, wspólne uprawianie sportów. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak trudne może być rodzicielstwo, jak bardzo wyczerpujące, jak wiele może nieść problemów i jak czasem mało zostawiać miejsca na to, co kiedyś dla nas planowałam. Nie przypuszczałam też, że świat pięć lat później będzie zupełnie innym światem: nagle skurczonym i ciasnym, pełnym niepokoju i poczucia zagrożenia, a nie nieskończonych możliwości, opanowanym przez coraz mniej skrywaną agresję i uprzedzenia. Nie myślałam, że w codziennych wiadomościach kiedykolwiek mogłoby zacząć się pojawiać słowo wojna jako coś wyobrażalnego i prawdopodobnego, że kraje, które planowałam odwiedzić, znikną w swojej dotychczasowej postaci rozdarte konfliktami, że Morze Śródziemne przestanie kojarzyć się z wakacjami, a zacznie z masowym grobem tysięcy ludzi, którzy w nim utonęli, uciekając przed śmiercią, że w końcu Europa – moja ojczyzna, stanie się niegościnna, zamknięta i podejrzliwa, zarażona wirusem irracjonalnej głupoty i populizmu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W każdym nowym roku szukamy sensów, nowych celów i nadziei. Czekając na sylwestrową noc, myślimy o tym, jak sprawić naszym bliskim radość prezentami, choć przez to myślenie często przenika jeszcze inne: jak ich ochronić? Zabezpieczyć. Sprawić, żeby chociaż zostało tak, jak jest. Ile jeszcze będzie danych nam spokojnych przygotowań do nowego roku, wśród świątecznych potraw i lenistwa, migoczących światełek i zbytku, zanim zacznie się głośno mówić o tym, dokąd uciekać: przed przemocą, żywiołami, skażonym środowiskiem – zanim zacznie się walka o to, co uważaliśmy za naturalne i dane na zawsze? Wobec tej zmiany będziemy bardziej równi niż wobec wszystkich dotychczasowych, które znamy. Na razie jednak wolimy ją wypierać i oswajać lekceważeniem, informacjom o niej pozwalać wślizgiwać się między biały szum dzienników i wrzask tabloidów. Bijących na alarm mężów stanu już nie ma, a jeśli jacyś zostali, to ich głos niknie w kakofonii innych, głośniejszych. A w ogóle przecież świat kończy się tylko w filmach katastroficznych. Nie wiedząc, co robić, lepiej wierzyć, że będzie dobrze, ale gdybym teraz miała sporządzić listę „co chciałabym robić z moim synem”, napisałabym, że chciałabym móc znaleźć dla nas takie miejsce, w którym mogłabym mieć nadzieję, że będziemy bezpieczni. Nauczyć go szybko języków, żeby na wypadek konieczności emigracji mógł porozumiewać się z innymi. Chciałabym, żeby nie stał się ofiarą dyskryminacji, przemocy symbolicznej ani agresji, a gdyby się tak stało, żeby umiał się bronić, prosić o pomoc i wierzyć, że wokół niego jest więcej dobra niż zła.

Kiedy chodziłam do przedszkola, w połowie lat 80. ubiegłego wieku, co najmniej raz w roku ogłaszano konkurs plastyczny „Świat za 100 lat”. Oczywiście wszyscy rysowaliśmy dzieci z przyczepionymi do tornistrów śmigiełkami, latające do szkoły między szybującymi w powietrzu autami i roboty w każdym domu. Malowaliśmy ekscytację nową, przyjazną człowiekowi technologią i wiecznie świecące na błękitnym niebie słońce o metalicznym poblasku. Minęła zaledwie jedna trzecia czasu do wyobrażonych 100 lat. Samochód autonomiczny pierwszy raz zabił człowieka. Powstają instytuty naukowe rozważające dylematy etyczne i prawne związane ze sztuczną inteligencją i wypracowujące procedury mające ochronić człowieka przed jej błędami. Armie zamawiają walczące roboty i strzelające do ludzi drony. Transhumaniści, rozważając kres życia ludzi na Ziemi, pracują nad uploadem człowieczego umysłu do „ciała” komputera. Po oceanach pływają gigantyczne wyspy plastiku, zwierzęta masowo giną z powodu zanieczyszczenia nim środowiska, większość jedzenia, które codziennie spożywamy, w jakiejś części okazuje się zaaprobowaną przez organy kontroli żywności trucizną, a po otwarciu okna w zimowej Warszawie palą się na czerwono czytniki PM2,5. Czy za sto lat survival w wymiarze, jakiego nie potrafimy sobie jeszcze wyobrazić, będzie konieczną umiejętnością, nie rozrywką, a ciepła woda w kranie luksusem? Jeśli zataczamy koło, nie ucząc się na błędach, to gdzie jest miejsce, w którym moglibyśmy się schronić? Nie mamy dokąd wrócić. W wielu kwestiach cofnąć się już nie można. Jak zatem myśleć o czasie, który mamy przed sobą?

Fredric Jameson, teoretyk kultury i socjolog, już ponad 30 lat temu definiował postmodernistyczne doświadczenie czasu jako zanik jakiejkolwiek dłuższej perspektywy i poczucia ciągłości przyczynowo-skutkowej oraz „przerost odczucia czasu teraźniejszego”. To z wielu powodów najbliższy nam i często jedyny sposób odczuwania czasu, jaki jest nam dany. Nauczyć się po nim poruszać, tak by tę nieludzką perspektywę przykroić na najbardziej ludzką miarę, to jedno. Zagospodarować wszystkie jego wymiary, niepokojąco płynną nowoczesność, w której nie ma nic stałego tak w sensie materialnym, jak i semantycznym – to drugie. Ale możemy też spróbować, skołowani apokalipsą wyzierającą z każdego ekranu, ustanawiać na nowo swój czas osobisty. Prywatny. Rozpocząć badania starych kalendarzy i czerpanie nieoczekiwanych inspiracji z tego, co zapisywaliśmy w nich, zanim mieliśmy komputer, Internet, komórkę, kanały informacyjne live. Może to właśnie w przypominaniu sobie, jak kiedyś doświadczaliśmy czasu, kryje się jedyne antidotum na niepokój? Może znowu będziemy owinięci kocem czytać książki, siedząc w szafie, albo leżeć godzinami ukryci w trawie na łące; może snuć plany uratowania świata, które uda się wprowadzić w życie; może odmierzać czas pieczonym co sobotę ciastem z przepisu teleportującego nas w przeszłość, a może w inny sposób zajmiemy się odzyskiwaniem tego, co było w niej dobrego i co możemy zabrać ze sobą w przyszłość, w nadziei, że nam to pomoże. A wszystko przy wspomnieniu niedawno brzmiącej jeszcze w radiu piosenki, której słowa zamienimy wkrótce na: „All I want for Christmas is… tomorrow”.

 

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej