Między kibolem a stoikiem
Pogoda ducha

Między kibolem a stoikiem

Piotr Stankiewicz
Czyta się 3 minuty

To jest jedno z pytań, jakie ostatnio najczęściej zadajecie. Jedno z moich spotkań wypada tuż przed meczem z Kolumbią, rozmawialiśmy już pokrótce o tym, żeby skończyć je w miarę o czasie, żeby nie spóźnić się na mecz… i oczywiście przerodziło się to w dyskusję spod znaku: „Jak to? To oglądanie mistrzostw jest stoickie?”.

Bo jak to właściwie jest? Stoicyzm to przecież podobno – tak mówi jeden z najpowszechniejszych, najbardziej nieustępliwych stereotypów – odsunięcie się od emocji, wygaszenie ich. A to kłóci się z tym, jak – według kolejnego stereotypu – wygląda oglądanie mundialu: z ucieczką w emocje, z machaniem flagą, z ochrypnięciem, że „Polska gola”.

A to przecież wszystko nie do końca prawda. Ani stoicyzm nie sprowadza się do siedzenia z zimnym jabłkiem w dłoni, z widokiem na tarczę zegara i pogardą dla mrowiska, ani oglądanie mistrzostw to nie li tylko ogłuszanie się tanimi emocjami. Jest w stoicyzmie miejsce na przemyślaną rozrywkę, w szczególności taką, dla której można się spotkać z przyjaciółmi i oglądać ją wspólnie. Plus dodatkowy: przy tej okazji mamy też szansę – jak rzadko – jakoś tam zjednoczyć się z resztą społeczeństwa, w którym żyjemy. Że to zjednoczenie jest pozorne, płytkie i sprowadza się do wspólnego przeklinania sędziego Webba – to już inna sprawa. Brak głębi nie przeszkadza przecież, dopóki nie chcemy skakać na główkę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Przede wszystkim – jak już pisałem w tej rubryce – stoicyzm to nie terror wiecznej uważności. Jeżeli życie zgodne z naturą cokolwiek dzisiaj znaczy, to tyle, że nie wolno abstrahować od faktów i uwarunkowań. Ludzkie uwarunkowania zaś są takie, że potrzebujemy okresów wypoczynku, relaksu, zmniejszenia napięcia. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, które domagają się wiecznej uwagi. A oglądanie mistrzostw może być dla nas świetnym pretekstem! Jest bowiem częścią stoicyzmu świadomość… że nie da się być w pełni stoikiem przez cały czas. I że lepiej sobie czasem programowo odpuścić, niż zajechać.

Czy stoik będzie kibicował „naszym”? Jest taka anegdota, że Chrystus poszedł kiedyś na mecz piłkarski i cieszył się po bramce strzelonej przez czerwonych, a potem po tej strzelonej przez niebieskich. „To komu pan kibicuje? – spytano go. – Nikomu. Po prostu, cieszy mnie gra”.

W tej postawie jest oczywiście piękno i głęboki sens. Ale jest ona krótkowzroczna: my, stoicy, widzimy przecież, że na tym poniekąd ta gra polega – gra w kibicowanie, oglądanie meczów – że komuś kibicujemy. Sport jest z założenia współzawodnictwem – możliwość bezstronności jest pozorna. Zatem owszem, stoik będzie (jeśli tylko zechce) „kibicował naszym”. Co oczywiście nie znaczy, że będzie podpalał samochody, jeżeli ci „nasi” przegrają (czy wygrają – niektórym to przecież bez różnicy). Drugą stroną medalu jest bowiem świadomość, że owszem, to jest gra, ale tylko gra. Oglądamy mecze, żeby odetchnąć, napić się piwa z przyjaciółmi. A świat się nie skończy, jak nasi odpadną.

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej